Artykuły

Psychodrama prawie klasyczna

"Sonata jesienna" Ingmara Bergmana w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze WARSawy. Pisze Piotr Zaremba w portalu wPolityce.pl.

Z ciekawością poszedłem na premierę "Sonaty Jesiennej" Ingmara Bergmana. Kameralne przedstawienia w impresaryjnym Teatrze WARSawy nawet jeśli wywołują we mnie opór, to twórczy. A zwykle doceniałem wykonanie. To były starannie przygotowane małe koncerty.

Reżyser Kuba Kowalski, syn sławnego aktora Władysława Kowalskiego, wcześniej mnie rozczarował "Wichrowymi wzgórzami" w Teatrze Studio. Tekst klasycznej XIX-wiecznej powieści Emily Bronte został gruntownie przenicowany przez dramaturżkę Julię Holewińską. Czym bliżej końca, tym intensywniej był naszpikowany rejestrem współczesnych obsesji - od przedrzeźniania religijnych obrzędów po odkrywanie w sobie homoseksualizmu. A zarazem szkielet akcji pozostał, zaczerpnięty z powieści. W dziwny sposób przenoszonej, zwłaszcza w finale, do czasów dzisiejszych Nie chodzi więc już nawet o mechaniczną wierność oryginałowi, a o to, że dziejąca się współcześnie opowieść o mrocznym Heathclifie i jego ukochanej niewiele miała sensu. Realia sobie, dylematy sobie. Pozbawieni wiktoriańskiej otoczki, bohaterowie miotali się po scenie raczej niepotrzebnie. Bo dziś załatwia się te sprawy całkiem inaczej.

Zarazem muszę się zgodzić, że niektóre sceny były teatralnie urodziwe, że spektakl był dobrze zagrany. Są ludzie, którzy go uwielbiają i oglądają po wiele razy. Utrzymuje się, co prawda na małej scenie, szósty rok.

Tym razem materią dla Kowalskiego, pozbawionego wsparcia dramaturga (co może i dobrze), stała się fabuła dużo prostsza, współczesna i raczej odporna na przemiany. Po co bowiem żonglować tekstem klasycznej psychodramy rozsławionej na dokładkę sławnym filmem z Ingrid Bergman i Liv Ulmmann? Oglądamy więc od początku do końca Bergmanowski tekst, owszem demonstrowany z pewną dozą umowności typową dla współczesnego teatru (niektóre sytuacje aktorzy imitują w sposób nie całkiem realistyczny, na zasadzie skrótów i symboli), ale przecież wypowiadany bardzo serio, rzecz by można tradycyjnie. W świetnej muzycznej oprawie Radka Dudy - co ważne, bo muzyka gra tu sporą rolę.

Otwiera tę historię jedyny mężczyzna Wojciech Solarz, gwiazda "Wichrowych wzgórz", tu jako pozostający na drugim planie skromny pastor z prowincji Victor. Do jego żony Ewy przyjeżdża jej matka Charlotta, sławna pianistka. I to między dwiema kobietami rozgrywać się będą ponure obrachunki. Zrazu córka zdaje się przytłoczona świergotliwą egocentryczną osobowością matki, która od lat jej nie odwiedzała. Potem jednak urządzi jej piekło biorąc odwet za krzywdy - prawdziwe i urojone. Sytuację komplikować będzie jeszcze niema obecność drugiej, ciężko chorej córki Heleny. Spotkanie zakończy się fiaskiem. Choć przecież pozostanie cień nadziei symbolizowany końcowym listem, znowu czytanym przez pastora.

Nie ma bardziej wyraźnego dowodu, że chcemy oglądać opowieści o ludziach, ich charakterach i relacjach. Nawet jeśli odrobinkę udziwnione symbolicznymi gestami wyrażającymi ten czy inny stan emocjonalny, to przecież w swojej prostocie aż wyzywająco dosłowne. Dwie główne aktorki wznoszą się chwilami na wyżyny - to ciekawe, ale Aleksandra Justa kojarzyła mi się tu z Ingrid Bergman a Weronika Nockowska z Ullmann. Osiągnęły tak ogromną intensywność przeżyć, że zwolnię się od analiz, na ile wczuwały się zgodnie ze szkołą Stanisławskiego, a na ile tylko opowiadały stając z boku swoich postaci. Na twarzy Nockowskiej, Ewy, pojawiły się w pewnym momencie prawdziwe łzy. A stała ledwie kilka metrów od nas. Pytałem potem o to aktorów i usłyszałem, że można wywołać w sobie taki stan Pamiętana ostatnio głównie z perypetii rozwodowych Aleksandra Justa (dawniej Zamachowska) wdziera się z kolei tą rolą na powrót do pierwszej aktorskiej ligi.

Uzupełniała ich słowne pojedynki, coraz straszniejsze i wpędzające widownię w stan niemej depresji, druga córka grana nie przez aktorkę. Bo Katarzyna Chmielewska jest tancerką i choreografką. Swój ból wyrażała ruchami. Może chwilami owe nieme etiudy budziły moje wątpliwości nadmierną drastycznością. Może też z kolei dwie główne protagonistki, a szczególnie Nockowska, za wiele używały krzyku. Skandynawski temperament Bergmana jest naturalnie chłodniejszy, bardziej ściszony, wyrażany raczej odpowiednim grymasem niż podniesionym głosem. Tak zapamiętałem sprzed wielu lat film. Ale przecież patrzyliśmy z zapartym tchem i na dwie mówiące, i na tę niemą. Słuchaliśmy starając się nie uronić słowa. I porażało nas.

Mam inną wątpliwość. Zapis stanu ludzkich dusz w wersji Bergmana (za którym nie przepadam) jest tak ponury, że chwilami zaczynamy się buntować przeciw owemu rejestrowi okropieństw. Wydają się tak przesadne, że rodzi się przekorna pokusa aby je obśmiać. Zarazem liczba takich psychodram zwłaszcza w kinie przekroczyła wszelkie dopuszczalne normy obecności. Ileż razy córki rozliczały matki na naszych oczach? Trochę to spowszedniało. Co z tego może jeszcze wynikać?

Wynika, mam wrażenie, też nie nowe pytanie: dlaczego. Kto tworzy człowieka takim , jakim jest? Kto ponosi winę? Czy jest jakaś wina? Kiedy blisko końca oskarżana matka przywołuje z kolei chłód swojej matki, a siebie przedstawia jako niezdolną do samodzielnej uczuciowości wieczną dziewczynkę, zaczynamy rozumieć, że nic tu nie jest proste. Każda odpowiedź to błąd. Docieramy do granic pytania: katolicka wolna wola czy protestancka predestynacja. I każda z tych wersji wydaje się wszystkiego nie tłumaczyć.

Człowiek jest produktem swoich osobowościowych uwarunkowań, ale i błędów poprzednich pokoleń. Pokoleń, które także ktoś stworzył. Czy jest recepta na kompleksy córki, która czuła się zawsze gorsza od pięknej, odnoszącej sukcesy matki? Ale ta matka opowiada nagle o kompleksach wobec swoich dzieci. I może za mocno jest obwiniana już o wszystko. Co z tym począć?

Jak już napisałem w finale pojawia się nadzieja na przerwanie owej fatalnej, toksycznej "sztafety pokoleń". Przedstawia ją jako swoisty świadek jedyny mężczyzna w sztuce tak zdominowanej przez kobiety. Powściągliwa, jak zwykle u tego aktora, obecność Solarza, zarazem słabego i mądrego człowieka, godna jest najwyższych pochwał. Ale też prowokuje kolejne pytanie: o kontrast między kobiecym i męskim sposobem przeżywania. Na to w tym tekście nie znajdziemy odpowiedzi. Ale możemy podumać po wyjściu z teatru.

Kuba Kowalski przygotował ciekawe mimo wszelkich drażniących momentów przedstawienie. Teatr miewa się czasem dobrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji