Obława na wilka w nas
Marcin Liber brutalnie rozprawia się z ideowym zaślepieniem "Wilka stepowego". I pokazuje współczesne źródła zła
W ciągu 60 lat od ukazania się "Korzeni totalitaryzmu" Hannah Arendt świat wykonał woltę. Totalitaryzmy stały się bajką o odległych krainach Trzeciego Świata, gdzie kamery docierają jedynie wraz z "niosącymi pomoc" amerykańskimi czołgami lub gwiazdami kina w roli ambasadorów organizacji humanitarnych. "Żelaznym wilkiem", którym straszy się widzów, stali się niewykryci w porę przez system bojownicy-samobójcy. "Wilk stepowy" Hermanna Hessego w reżyserii Marcina Libera otwiera "Młodą scenę" Teatru Dramatycznego. Liber próbuje odpowiedzieć na pytanie, czy zło jest tak banalne i powszechne, jak pisała Arendt A może jest wyrafinowaną, przebiegłą siłą? Czy bywa usprawiedliwione?
Spektakl Libera, krążąc wokół tych pytań, przypomina czasem szkolny esej, w którym wzorowo przeprowadzono temat przez kolejne epoki, różne dziedziny sztuki, wykazano się znajomością szeroko dyskutowanej literatury przedmiotu i zdolnością nawiązania do współczesnych wydarzeń. Akcja rozgrywa się więc na pokładzie samolotu, który zaraz wbije się w WTC. W jednym boeingu zebrały się szatany współczesne i klasyczne. Mefistofeles z "Fausta" Goethego, do roli którego przygotowuje się ćwiczący angielskie słówka pasażer w surducie (Krzysztof Ogłoza). Lucyfer z "Efektu Lucyfera" (obszernie cytowanej w spektaklu przez Mariusza Benoit pracy amerykańskiego psychologa Philipa Zimbardo na temat Abu Ghraib). Androginiczna para stewardów (Klara Bielawka, Rafał Fudalej), łączących bezduszność maszyn i mitycznych stworzeń. Pojawia się, przywołane w scenie chóralnego śpiewu, piekło z "Don Giovanniego" i relacjonowany telewizyjnie horror wojny.
Okrucieństwo dziecka i "polityczna konieczność" zabijania Zwierzęca dzikość i mordowanie wirtualne, zdalne, przez naciśnięcie guzika. Czasem na podwieszonych nad sceną ekranach zastygnie wmieszany w przypadkowe ciągi znaków symbol "666". Przede wszystkim jednak diabelską siłą wydaje się pasażer Harry Haller (Marcin Tyrol). Występuje on jednak nie tyle jako bohater "Wilka stepowego" Hermanna Hessego, ale jako późny czytelnik tej kultowej książki. Wściekły, agresywny, niedopasowany. W otwierającym spektakl monologu a'la one-man-show wykrzykuje swoje buntownicze credo. Precz z systemem, zakłamaniem, sprzedajnymi mediami, bezwzględnymi przemysłowcami, zasiedziałymi na swoich posadach starcami. Precz z fałszem i zacieraniem niewygodnych śladów pamięci. Jego narastający radykalizm niebezpiecznie przypomina scenę z "Dyktatora" Chaplina (gdy przemawiający w obronie najpiękniejszych idei humanitaryzmu poczciwiec przybiera ten sam ton i zaciekłość co zbrodniczy przywódca, którego przypadkiem zastąpił na trybunie). Nawet sensowne antymieszczańskie hasła z powieści brzmią dziś nie elitarnie, ale mrocznie. Zwłaszcza gdy pamięta się antymieszczańskie akcje bojówek RAF-u, ich zamachy, porwania, uliczne strzelaniny. Haller to zgubione w czasie dziecko pokolenia '68. Tak jak oni doszedł do tego samego momentu, kiedy nie widzi się już w przeciwniku człowieka. Piosenka "Always Look on the Bright Side of Life" ma więc w sobie szyderstwo i grozę. "All I Need" Radiohead - wyśpiewane przez Klarę Bielawkę, która z bezpłciowej maszyny zmienia się na chwilę w człowieka - działa rozdzierająco. Wezwania o miłość, uwagę, empatię nie mają sensu w świecie ideologii, "wyższych racji", regulaminów i przepisów.
Przedstawienie bywa momentami nieznośnie dydaktyczne i wtórne. Zwłaszcza w scenach przywoływania Zimbardo, Abu Graib, WTC. Przeniesienie akcji do wnętrza samolotu przywołuje nieuchronne skojarzenia z "Burzą" Krzysztofa Warlikowskiego. Trafnie przyszpilone tu zostają jednak różne źródła pogardy, nienawiści, przyzwolenia na wyrządzanie bólu.
Marcin Liber realizował wcześniej m.in. "Śmierć Człowieka-Wiewiórki" o grupie Baader-Meinhof. Ulrike Meinhof po śmierci badano mózg w celu odkrycia źródła zepsucia. "Wilk" Libera podobną operację przeprowadza na współczesności, jej rozmiłowaniu w indywidualizmie, łatwowierności wobec medialnych fikcji.
Okazuje się, że upiora "zła" nie da się zamknąć w szafie obok dzieł Goethego i partytur Wagnera, które tak łatwo zwiodły kiedyś "porządnych Niemców". Reżyser ciekawie łączy "Lot Walkirii", "Lot 93" i delikatny komizm "Lotu Conchord" ("The Flight of the Conchords", popularny nowozelandzki serial z duetem śpiewających nieudaczników). W odwiecznej debacie "czy człowiek jest raczej dobry, czy zły z natury" odpowiada ostro. Próżny i głupi