Jelinek na rykowisku. Wiedeński Ring
Choroba albo współczesne kobiety w reżyserii Bartłomieja Piotrowskiego (Teatr Psychodelii Absolutnej Kraków, 2005), O zwierzętach w reżyserii Łukasza Chotkowskiego (Teatr Polski im. Konieczki w Bydgoszczy, premiera 19 stycznia 2008), Chór sportowy w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego (Teatr im. Kochanowskiego w Opolu, premiera 14 marca 2008), Jackie. Śmierć i księżniczka w reżyserii Weroniki Szczawińskiej (Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie, premiera 7 czerwca 2008) oraz projekt Śmierć i dziewczyna. Dramaty księżniczek pod opieką dramaturgiczną Doroty Sajewskiej (Teatr Dramatyczny w Warszawie, premiera 6 czerwca 2009), z udziałem reżyserek: Marii Kwiecień, Suse Wachter, Agnieszki Korytkow- skiej-Mazur, Małgorzaty Głuchowskiej i Dagmary Lutosławskiej. W 2007 roku w Teatrze Polskim w Poznaniu Emila Sadowska wyreżyserowała adaptację prozy Jelinek Amatorki.
Pani do kogo?
"Teatr służy mi do wystawiania języka" - mówi o swoim pisarstwie teatralnym Elfriede Jelinek, która stosunkowo od niedawna gości w polskim teatrze. Użycie określenia "gości" wydawać się może nazbyt wylewne, zważywszy na fakt, jak późno jedna z najważniejszych pisarek europejskich pojawiła się w Polsce. Obecna od wielu lat na Zachodzie, czytana, tłumaczona i wystawiana, Jelinek do świadomości polskiego odbiorcy (który pierwsze wydanie Pianistki czytać mógł w 1997 roku) dotarła dopiero w 2004 roku, już jako noblistka. I choć próby wprowadzenia jej na nasze podwórko podejmowane były kilka lat wcześniej, przeszły cicho i niemal niezauważone. Przełożone Choroba albo współczesne kobiety oraz Nora, Clara S., Zajazd nie spotkały się ze szczególnym zainteresowaniem reżyserów. A jeśli nawet znajdowali się odważni, to o ich heroizmie mało kto słyszał. Głośna w innych krajach, światopoglądowa i teatralna radykalistka, u nas wciąż nie była dopuszczana do głosu. Puszka Pandory z nieznaną etykietą, którą najlepiej omijać szerokim łukiem. Bo i co polski teatr miałby robić z jej wyzierającą ze środka jaskrawą lewicowością, feminizmem, który jednocześnie podważa ruchy kobiece i "nie stowarzysza się", z ostrą krytyką katolicyzmu, kalaniem ojczystego gniazda, bezczelnością rozsadzania kulturowych stereotypów? Więcej - co poczynać z nieznaną dotąd formą tekstu "do wystawienia", a w końcu - postulatem nowego teatru i innego aktorstwa?
I oto boom. Rok 2007 i 2008 przynoszą trzy premiery świeżo wydanych tekstów. Małgorzata Sugiera z Mateuszem Borowskim tłumaczą cykl Śmierć i dziewczyna I-V Dramaty księżniczek, Karolina Bi- kont - O zwierzętach i Chór sportowy. Łukasz Chotkowski, Krzysztof Garbaczewski, Weronika Szczawińska w ciągu pół roku reżyserują według tych tekstów pełnowymiarowe spektakle w instytucjonalnych teatrach. Kilka miesięcy później Dorota Sajewska jako dramaturg Teatru Dramatycznego organizuje zespołowy projekt Śmierć i dziewczyna, powierzając reżyserię miniatur scenicznych grupie polskich i niemieckich artystek. W programie do instalacji podaje, że poza eksperymentem estetycznym, bardziej zależy jej na eksperymencie socjologicznym. Wypróbowując model kolektywnej pracy, chce jednocześnie sprawdzić, "czyjej [Jelinek] teksty są w stanie mówić o patologiach innej rzeczywistości niż austriacka", dalej: "czy sposób, w jaki [Jelinek] demaskuje obecne w życiu społecznym przejawy seksizmu, faszyzmu i antysemityzmu, może być w Polsce skuteczny?" i w końcu - "czy polski teatr jest w stanie znieść ten język?".
Jednoznaczne i szybkie udzielenie odpowiedzi na te pytania jest, rzecz jasna, niemożliwe. Warto może jednak spróbować przyjrzeć się bliżej powodom, dla których tak ważna dla wielu teatrów europejskich autorka (która swój pierwszy dramat napisała przeszło trzydzieści lat temu), zainteresowała polski teatr tak późno. I zważywszy, że prób jej wystawienia było tak niewiele, dlaczego w ogóle miałby się nią zajmować? Najkrócej - po co Elfriede Jelinek polskiemu teatrowi?
I ty możesz zostać żukiem gnojakiem!
"należy samowolnie zmieniać, należy wymienić podtytuły, należy dać się ponieść & w ogóle porwać na ZMIANY wykraczające poza granice legalności, nie stworzę żadnych sztucznych ograniczeń których nie potrafisz przezwyciężyć." To nie ja do państwa mówię. To Elfriede Jelinek, która wprowadzeniem instrukcja obsługi otwiera książkę jesteśmy przynętą kochanie!
I choć wstęp do powieści w pierwszej chwili wydawać się może pisarskim chwytem, nie jest niczym innym jak manifestem. Skierowanym, co znajduje odzwierciedlenie w późniejszej dramaturgii Jelinek, także do reżyserów, aktorów,dramaturgów. Twórca ma prawo zrobić wszystko, ale po coś. Chyba tak, dość banalnie, można określić zadanie, jakie stawia pisarka. W Sztuce sportowej Jelinek mówi wprost: "Autorka nie udziela szczegółowych wskazówek. Z czasem się tego nauczyła. Róbcie, co chcecie". Do Stemanna, który inscenizowanie jej sztuk nazywa prawdziwym piekłem, powiedziała:"Możesz nawet zrobić ze mnie idiotkę".
Naturalnie rodzi się więc pytanie, skąd się bierze - przy tak atrakcyjnym przyzwoleniu na łamanie przepisów - opór reżyserów wobec sztuk Jelinek? A to implikuje kolejne - dlaczego teatr polski wcześniej się nimi nie interesował? Pierwszym powodem może być jaskrawa problematyka tekstów, czyli rekonstruowane za pomocą aktów językowych: ucisk społeczny, przemoc, zakłamanie narodowe, faszyzm, okrucieństwo, dyskursy dominujące. Ofiary, oprawcy, zniewalający, ubezwłasnowolnieni, nieistniejąca kobieta, mężczyzna-stwórca wszechpanującego porządku - oto rzeczywistość widziana oczami Jelinek, zbudowana na totalnej negacji. Autorka, nawet gdy żartuje i się droczy, nie pozostawia żadnych szans. Dlatego też w teatrze, który woli zaklinać rzeczywistość i unika bohaterów negatywnych, zwracającym się w stronę literatury dającej choć cień nadziei, dla Austriaczki nie ma zbyt wiele miejsca. Aby inscenizować jej utwory, trzeba więc precyzyjnie określić własne stanowisko. Drugie utrudnienie wypływające z samego tekstu to jego forma. Już nie rozumiany tradycyjnie dramat, ale monolit tekstowy, tworzywo słowne, zbudowane z klisz językowych, zlepów cudzych wypowiedzi, konstrukt ostry i dynamiczny jak obraz telewizyjny. Nakazuje porzucić nawyki czytelnicze i ścisłe rygory interpretacji.
Oto więc tekst-kłopot. Tekst-utrapienie. Ale też tekst-aktywność. Przekonuje o tym aktor Sebastian Rudolph. "Kiedy czyta się Jelinek, myśli się najpierw: co to ma być?, co to znaczy?, nic nie rozumiem. A potem się wczytujemy i tekst staje się coraz piękniejszy, po drugim czytaniu jest już o wiele bogatszy. Poza tym mam uczucie, jak przy żadnym innym autorze, że tekst żyje dopiero wtedy, gdy się z nim tak zmagamy. On nas prowokuje do opozycji."
Okazuje się, że właśnie ta niemożliwość staje się także dla polskich reżyserów najbardziej inspirująca, prowadząc ich do wyrazistych eksperymentów dramaturgicznych, tekst zamieniając w masę do lepienia. Szczawińska na kod sceniczny (łańcuch gestów, ruchów, rytmów) przekuwa metodę pisarską Jelinek, Chotkowski układa partytury chóralne, Garbaczewski wycina indywidualne role, Głuchowska wywodzi z tekstu wręcz ikoniczne obrazy. Choć uproszczenia te niewiele mówią, da się zauważyć, że włącznikiem każdej z wymienionych teatralnych maszynek jest język, który trzeba jednocześnie oswajać i demontować, z szyfru Jelinek układając własny. Może gdyby autorka miała wyrazić swój postulat do reżyserów jednym zwrotem, powiedziałaby, "cierpliwie kombinujcie, jak możecie". Ona sama bowiem swoją pracę określa tak: "Chwytam obce słowo, kręcę nim jak żuk gnojak śmieciami, obracam we wszystkie strony, aż w końcu powstaje coś nowego".
Precz z nimi!
"Absolutnie zamierzona złośliwość" - takie słowa w materiale filmowym rejestrującym przygotowania do niezrealizowanej instalacji III Dagmary Lutosławskiej w ramach projektu Teatru Dramatycznego Śmierć i dziewczyna wypowiada Agata Kulesza. Zmęczona i zirytowana aktorka oskarża Jelinek o zamierzone uniemożliwianie, o postulowanie niewykonalnego, o ostentacyjną antykomunikatywność. Mówi o swoich trudnościach w kontakcie z tekstem, który nie uruchamia jej aktorskiej wyobraźni, nie pozwala się okiełznać i zrozumieć, nie wywołuje skojarzeń ułatwiających ułożenie go w pamięci. Nie, nie, nie. Zmontowany przez Dorotę Sajewską i Annę Baumgart wideozapis prób, czyniący z widzów - czy tego chcą czy nie - voyeurów, bez skrupułów odsłania akt kapitulacji. Kapitulacji aktorów oraz, co stwierdzam tylko na podstawie obejrzanej projekcji, niemocy reżyserki, by aktorów do Austriaczki "przekonać".
I oto, z niewielkiego dokumentu, wyłania się naczelna trudność polskiego teatru wobec Jelinek - przezwyciężenie powszechnego modelu aktorstwa. Teksty noblistki, które dla sięgających po nie reżyserów są zazwyczaj terenem negocjowania wolności i jednoczesnego wyczuwania granic własnej władzy, polskim aktorom jawią się często jako nieużytek dla ich scenicznej osobowości. Nienaturalna, zakłócona gramatycznie mowa, nadmiar słów, "płaszczyzny językowe", brak tradycyjnie rozumianych postaci i konfliktu - wszystko to aktorowi, wychowanemu w tradycji wcieleń i utożsamień, mocno nie na rękę.
Co paradoksalne, wyrażająca swój opór Agata Kulesza trafnie wyczuła i nazwała zamiary autorki, której dramaturgia ostentacyjnie ignoruje aktorów i publiczność, przekreśla potrzebę przeszczepiania życia na scenę i sprzeciwia się wszelkiemu mimesis. Jelinek w absolutnie zamierzony sposób pragnie być wobec teatru złośliwa i burzyć autorytety. Dosadnie wyraziła to w swych tekstach programowych Ich mochte seicht sein (Chcę być powierzchowna, 1983) i Sinn egal. Korper zwecklos (Sens obojętny. Ciało niepotrzebne, 1997) czy w słynnym wywiadzie Nie chcą teatru.
Z każdym nowym tekstem pisanym dla sceny artystka jednocześnie się od niej oddala, postulując "estetykę nieobecności". Pod formułą tą, mówiąc najbardziej skrótowo, kryje się odrzucenie utrwalonej w tradycji zachodniej iluzji i aktorstwa uosabiającego. Ludzie nie powinni mówić ani czynić czegoś tak, jakby żyli. Nie chciałabym widzieć, jak na twarzach aktorów odbija się fałszywa jedność: jedność życia. [...] Aktor bezsensownie naśladuje ludzi, różnicuje ekspresję i wyszarpuje sobie z ust jakąś inną osobę, która posiada jakiś los, który się rozgłasza. Nie chcę przed widzami pobudzać do życia żadnych obcych ludzi - mówi Jelinek i w osobnym manifeście zaznacza: "Chcę być powierzchowna". "Powierzchowność" czy "banalność" z jednej strony określa intencje autorki, z drugiej -jest bezczelną zaczepką. Chodzi przecież o to, by używając "powierzchni" - ikon, emblematów, cytatów, mitów-wyjść poza nie i na prawach obranego dyskursu zaangażować widza do demontażu.
1."Płaszczyznami językowymi" Jelinek nazywa językowe konstrukty, które w jej tekstach dla teatru zastępują pojmowane tradycyjnie role. Nie ma więc spotkań bohaterów, są spotkania komunikatów, konceptów, konstrukcji języka.
Aktor, czyli co?
Spośród polskich inscenizacji tekstów Jelinek chcę wskazać trzy, które rzeczywiście odwracają model obecności aktorów na scenie i stanowią ciekawą konfrontację z postulatami autorki. To monodram Jackie. Śmierć i księżniczka w reżyserii Weroniki Szczawińskiej, O zwierzętach Łukasza Chotkowskiego oraz etiuda Małgorzaty Głuchowskiej realizującej miniaturę Rosa- munda w cyklu Śmierć i dziewczyna. Zacznę od ostatniej, która wybija się na tle całego projektu Teatru Dramatycznego, bezpardonowo odmawiając prawa istnienia czemukolwiek poza "powierzchnią". Co ważniejsze, w odróżnieniu od pozostałych miniatur przygotowanych w ramach projektu przez Polki, nie jest tylko ("tylko" w odniesieniu do działania artystycznego) feministycznym zaśpiewem, ale dowcipnym, posługującym się groteską, metateatralnym dialogiem z Jelinek. We wspólnej dla wszystkich przedstawień, ciasnej przestrzeni pojawia się Fulwio (Piotr Polak). Oto enerdowskonazistowski gimnastyk, z odsłoniętym torsem, w wojskowych butach, jakie noszą rzymscy wodzowie, przechadza się i pręży, co rusz zastygając w nowo obranej pozie. Mówi mało, lecz znacząco: Jestem słońcem, co błyszczy na wodzie" i przyjmuje status mówiącego obrazu. Jako wizerunek, zatrzymany kadr, cielesna forma może być żołnierzem, atletą, swastyką, reprodukcją fotografii, rzeźbą. Obiekt do oglądania i rozczytywania. Piotr Polak-aktor, czyli ekran. Czyli emblemat. Czyli ciało. Określenia można by mnożyć, właściwie same się mnożą, gdyż status Polaka jest po pierwsze - niejednoznaczny, po drugie - jako taki, może być wszystkim w efekcie ostatecznego nieoznaczenia i ciągłego oznakowywania. Dlatego w miniaturze Głuchowskiej teatr, jak chciałaby tego Jelinek, upodabnia się do wybiegu mody, gdzie aktor prezentuje się jako model, a rola staje się ubraniem. Dla autorki teatr ma być miejscem powtarzającej się ekspozycji form, opartej na manifestowanej "powierzchowności" działań. To odbiorca nadaje im znaczenie, podobnie jak ciało nadaje kształt ubraniu. W każdej chwili można je zdjąć, by nałożyć znowu, gdy przyjdzie potrzeba. Takie założenie w wielopoziomowy sposób realizują w spektaklu Jackie. Śmierć i księżniczka Weronika Szczawińska oraz Milena Gauer. Nie opowiadają historii życia prezydentowej, nie chlipią nad jej biografią, ale odsłaniają mechanizm funkcjonowania ikony. Dlatego też, umieszczona wśród szablonów z sylwetką Jackie aktorka, przyjmująca nienaturalne pozy, zamykająca się w wielkim pudle (opakowaniu lalki/trumnie) staje przed nami jako kobieta-obraz/ubranie/eksponat. Tak zredukowanej kobiecie sprzeciwiają się twórczynie olsztyńskiego spektaklu, jednocześnie wychodząc nad zerojedynkową diagnozę Jelinek, mówiącą, że "kobieta nie istnieje". Kobieta istnieje-manifestują, tak jak istnieje też jej ciało, z którym może robić, co zechce, z zamknięciem w pudle włącznie. Bo Jackie, choć pozostanie obrazem powołanym i utrwalonym przez społeczne oczekiwania, choć wydawała się księżniczką w różowej poświacie, choć w zbiorowej pamięci funkcjonować będzie już tylko w jeden niezmienny sposób, była także istotą z krwi i kości. Dlatego zastygłej ikonie Jackie Kennedy reżyserka przeciwstawia dynamiczną cielesność Mileny Gauer. Pod powierzchnią, mówią artystki, jest wypowiadające się ciało. Spocone, zmęczone, czasami niezgrabne.
Szczawińska z Gauer w geście zaangażowanej krytyki, dla której znajdują konkretny język teatralny, obnażają tryby kolejnych tresur: płciowych, społecznych, teatralnych. Język ten nazwałabym kodem cielesnym, w którym ciało/rytm ciała rodzi się z tekstu/rytmu tekstu. Sceniczne bycie jest jednoznaczne z ustawiczną pracą nad własną fizycznością. Oznacza doprowadzanie się do zmęczenia i przezwyciężanie go. Oto więc Jackie/Milena Gauer/kobieta/aktorka, czyli pożądany wizerunek/pragnienie/trening/rozkładające się i składające ciało/maszyna.
Łukasz Chotkowski w O zwierzętach stawia aktorki przed zadaniem zmagania się z żywiołem języka, rozumianego nie tylko jako komunikat, ale samowyzwalająca się energia. Obarczone dużą ilością tekstu wykonawczynie, mówiące solo albo w wielkim chórze, wolno i w zawrotnym tempie, przyjmują rolę megafonów, nadajników. Służą językowi w myśl słów Jelinek: "kto nie mówi, ten nie istnieje. Ale jeśli ktoś mówi, to długo nie znaczy, że istnieje. Tekst płynie dalej, niezależnie od tego, kto mówi". Dla reżysera bydgoskiego spektaklu najważniejsza jest muzyczność języka. Dlatego tekst rozpisuje na głosy, wydziela partytury. To właśnie język sprawować ma tu władzę, organizując działania teatralne, a także oddziałując na widza - sensualnie i agresywnie. W takiej relacji aktor staje się służebny wobec tekstu, nie odwrotnie. Chotkowski podejmuje jeszcze jeden znamienny ruch w obrębie aktorstwa. Wprowadza tłum statystek w prywatnych strojach i kulturystkę napinającą przed widzami mięśnie. Gestem tym ustawia wyraźną opozycję między teatralnym a poza- teatralnym, między aktorkami a nie-aktorkami. Wszystkie kobiety, wśród nich prężące się na biurkach w erotycznych pozach wykonawczynie, mówią jednym głosem oraz, podobnie do występującej kulturystki, stanowią demonstrację potencjału cielesnego i seksualnego.
Wo sind Sie,Herr Brecht?
"Jestem, ale mnie nie ma" - mógłby odpowiedzieć Bertolt Brecht, zapytany o swoją (nie)obecność w polskim teatrze. Za duchem powtórzyłaby to samo Elfriede Jelinek, tłumacząc znikomą obecność swoich tekstów na naszych scenach. I choć pisanie o pokutującym braku tradycji Brechtowskiej może się wydawać nieznośnym truizmem, to jednak w przypadku wyjaśniania, dlaczego austriacka pisarka sytuuje się na marginesie teatru polskiego nie sposób tego wątku nie podjąć. Po pierwsze dlatego, że Jelinek jest niejako córką ojca współczesnego niemieckiego teatru, w którym zresztą jej teksty wystawia się najczęściej. Po drugie, bo "efekt obcości" stanowi konstytutywną cechę jej utworów teatralnych i znajduje swoje rozwinięcie w wypowiedziach krytycznych pisarki. I w końcu dlatego, że czytanie/wystawianie tych tekstów w innej niż postbrechtowska perspektywie jest po prostu niemożliwe. "O, smutni oszuści"-mówi o aktorach starających się naśladować rzeczywistość Brecht. Jelinek wtóruje: "Aktorzy mają mówić to, czego zwykle nie mówią, bo teatr to nie jest życie. Mają pokazywać pracę. [...] Precz z ludźmi, którzy mogliby wypracować systematyczną relację do wymyślonej postaci!". Odrzuca tę relację, ponieważ tylko w przestrzeni dystansu i pewnej sztuczności widzi możliwość za-angażowanej rozmowy z widzem, odnoszącej się przede wszystkim do poglądów. Tylko w takich okolicznościach możliwe jest pobudzenie publiczności i autentyczna wymiana zdań, próba demokracji.
Strategia teatralna Jelinek wymaga od polskich wykonawców, ale także krytyków, przełamania aktorskiego etosu, utrwalonego przez tradycję i estetyczny kanon teatru, który czyni z aktora reprezentanta ludzkiej wrażliwości, czującego i rozumiejącego więcej niż publiczność. Aktor lubi być cenzorem, decydującym o tym, co jest estetyczne i prawdopodobne. Chce być pozytywny, dawać widzowi nadzieję i rozgłaszać racje. Dalej - wcielanie się zabezpiecza, daje aktorowi władzę nad widzem, który mu ulega, traci czujność i pozwala się prowadzić. Przy pracy nad tekstami Jelinek o własne terytorium trzeba zawalczyć. Jelinek ogranicza władzę. Powtarza: "nie chodzi mi wcale o trójwymiarowych ludzi, z ich błędami i słabościami. Chcę polemiki, ostrych kontrastów, mocnych kolorów, czarno-białego malarstwa; czegoś w typie drzeworytu. Jakbym waliła siekierą, by w miejscu pojawienia się moich postaci już nigdy nie wyrosła trawa". Może należy też w końcu uwierzyć w widza i przestać obchodzić się z nim w rękawiczkach. On widzi i rozumie dużo, a zniesie jeszcze więcej. Jeśli będzie się opierał, tym lepiej. Spróbuje się z tym zmierzyć.
Frau Jelinek, nie rozumiem pani!
- mówił występujący jako alter ego Jelinek, reżyser Einar Schleef w Sztuce sportowej, kultowym spektaklu z 1998 roku. Twórca, w którym autorka - tak jak on w niej - rozpoznawał wizjonera teatru. "Frau Jelinek.. ."-ironiczny wyraz bezradności. W tym wypadku trochę kokieteryjny, bo wystawienie okazało się jednym z najważniejszych przedstawień dwudziestego wieku. Niemniej gest wprowadzania pisarki na scenę, przykrywający inscenizatorską niemoc, w ostatnich latach stał się pomysłem realizowania sztuk Jelinek. Frank Castorf używał w jej roli rudowłosej mega sex-lali (w Ząjeździe), Nicolas Stemann w spektaklu O zwierzętach sam założył dres i perukę a la Jelinek.
W projekcie Teatru Dramatycznego także można odnaleźć autorkę, z tym że jej obecność jest tu o wiele bardziej ekspansywna. Pojawia się pod postacią lalki, animowana przez dwie niemieckie artystki - Rike Schubert i Suse Wachter w instalacji Śnieżka. W ulubionym domowym dresie, z upiętą na czubku głowy grzywką, siedzi na kanapie. Rozmawia z Myśliwym, później "dzwoni do niej język", udziela wywiadu dziennikarce, cytującej jej najpopularniejsze wypowiedzi. O literackiej Nagrodzie Nobla, o tworzeniu, o kobiecie i mężczyźnie - większość znaleźć można w pierwszej odpowiedzi na hasło "Elfriede Jelinek" w wyszukiwarce internetowej i niemal w każdym artykule prezentującym jej sylwetkę. W końcu, zmęczona, ziewająca, zasypia. We śnie tańczy na rurze, a później odwiedza ją kilkuletnia Elfi. Dziecięca E. skarży się dojrzałej E. na swoje pozbawione radości dzieciństwo. Na kanapie zasiada Pan Freud, by zamienić ją w kozetkę psychoanalityka i zbadać relację dziewczynki z ojcem. Diagnoza: takie jest przeznaczenie córek, takie było też Jackie i Marilyn. Jak powiada Barack Obama, występujący tu jako lalka: "Kobieta jest Murzynem świata".
Kukłę Jelinek przejmuje do swojego scenicznego szkicu Ściana Agnieszka Korytko wska-Mazur i sadza ją na sedesie w toalecie Elisabeth Fritzl. Inga i Sylvia ze sztuki zostały zastąpione przez Jackie i Marilyn, będące jednocześnie podwojonym obrazem córki potwora z Amstetten. Elisabeth w zwielokrotnionym ciele, przysłonięta ikonami, podzielająca los żyjących wedle męskiego scenariusza, jest obserwowana nie tylko przez ojca oprawcę, ale i Jelinek. Pada kolejny cytat z wywiadu: "Nie mam dzieci. Nie chciałam, aby niewinna istota musiała znosić moje nerwice".
Oto więc wizerunek Jelinek w polskim teatrze, jeśli odnieść się do pytania zapisanego w programie. Zrazu zdaje się zróżnicowany: lekkość oraz ironiczny dowcip Niemek, które żonglują wyobrażeniami o autorce istniejącymi w dyskursie publicznym oraz ich polska wersja lokująca pisarkę w piwnicy Fritzla, naprzeciw ofiary tortury, o której w znaczący sposób autorka wypowiadała się w mediach. Pierwsze działanie jest swoistą parodią i zabawą, drugie - zaprzęganiem realnych gestów pisarki do własnej wypowiedzi, szukaniem, by tak rzec, dosłowności w historii, której okrucieństwo nie było fikcją. Odkładając na bok kwestię skuteczności tego gestu, chcę spojrzeć na sposób, w jaki artystki nakreśliły obraz Jelinek. Nieprzypadkowo używam tutaj słowa "obraz", gdyż zbudowana z cytatów, klisz, stałych atrybutów postać to utrwalany po raz kolejny, ikoniczny już wizerunek. Strzępy znanych wypowiedzi, wyimki manifestów, odpryski poglądów, nawet jeśli miałyby powtarzać uprawianą przez pisarkę sztukę "odsłaniania powierzchni", działają na poziomie żartu i poza nim się wyczerpują. Paradoksalnie, reprodukują obiegowy stereotyp Jelinek - samotnej histeryczki, starej panny (pomimo męża w innym mieście), oszalałej na punkcie języka artystki, która nie umie żyć w innej niż literatura (anty)rzeczywistości, w końcu feministki - frustratki, śpiewającej w spektaklu "I just don't know what to do with myself". Owszem, do przypięcia wielu etykietek, z których nie wszystkie są etykietkami jednoznacznie, pisarka sama daje asumpt. Jednakże ciągłe nimi żonglowanie, parodystyczne, pastiszowe czy na wskroś serio, zamyka postać autorki w szczelnej kapsule obiegowych, powierzchownych, dość już eksploatowanych wyobrażeń i konotacji. Mamy przed sobą Jelinek-tabloid.
"Gwarantem właściwego odczytania dramatów jest sama autorka" - pisze recenzentka, tłumacząc obecność pisarki między innymi w polskim spektaklu. Pytanie tylko, co to znaczy i czy istnieje coś takiego jak "właściwe odczytanie dramatów"? Po wtóre, jeśli miałoby być gwarantem sukcesu, należy odpowiedzieć na kolejną niewiadomą: jak czytać samą autorkę?
Może przede wszystkim odważnie, porzuciwszy zachowawczość?
Jelinek ostrzega: "Nie wolno wam wpadać mi w słowo, dopóki mówię, uważajcie! Możecie sobie zrobić krzywdę, gdy wpadniecie w moje słowo, nawet jeśli przypadkiem przypadnie wam do gustu! Lepiej jest nic nie robić. [...] Nie odwiedziecie mnie od moich głupich dowcipów, pożałowania godnych żartów. Nawet siłą! No, może siłą wam się uda". To prowokacja, autorka zachęca, by "wpaść w jej słowo", by ją kneblować albo zarzucać "swoimi głupimi żartami". Dlaczego więc nie ma chętnych do użycia wobec niej siły, ale obchodzi się ją na paluszkach? Bo choć "wariatka", to genialna, bo noblistka, bo rozumiemy te lęki i histerie, bo ma rację? Dlaczego się z nią nie boksować, nie ciągnąć za warkocze? Z przekonania, że to zbyt ciężka waga i przeciwnik zawsze skazany będzie na kategorię muszą?
Weronika Szczawińska opiera się jednoznacznemu przekonaniu Jelinek, że kobieta nie istnieje, oraz mówi, że czas już wyjść poza tryby dyskursu ofiary. Jeśli przekornie odnieść się do "poetyki poddaństwa" w etiudzie Agnieszki Korytkowskiej-Mazur: powinna wydostać się z piwnicy zbudowanej przez ojca. Ale to już feminizmu trzecia fala.
Może więc "gwarantem właściwego odczytania" jest czytanie autorskie?
Projekt Jelinek vs. projekt Jelinek
"Nie chodzi tylko o krytykowanie rzeczywistości zewnętrznej i społecznej, politycznej, ale także o krytykę teatru od środka i samego teatru jako medium [...] Żeby tropić ideologie, samemu trzeba być trochę ideologiem. [...] Utopia i ideologia są dla mnie bardzo ważnymi hasłami." To nie Jelinek mówi, ale Dorota Sajewska w rozmowie z Agnieszką Drotkiewicz. Wypowiedź sytuować można obok głosów samej pisarki, wszak udzieliła wiele podobnych. Wektor tego cytatu chcę jednak skierować na działanie projektu Śmierć i dziewczyna, którego celem miało być stworzenie w teatrze przestrzeni debaty, odiluzorycznienie modelu pracy, zastąpienie maestra zbiorową pracą kobiet, czyli zdemaskowanie patriarchalnego charakteru teatru. Realizacja pokazała, że jest to intencja zrazu niemożliwa. Nie dlatego, że teatr nie może obyć się bez symbolicznego ojca (reżysera dzierżącego władzę absolutną, dalej - dyrektora), ale bez "opiekuna-kreatora" w ogóle. Ułożona na temat Jelinek i ustawiająca kolejne miniatury narracja to konstrukcja narzucona, przypisana, zadanie, w które trzeba wejść na konkretnych zasadach. Paradoksalnie, tak przeprowadzony "gest powierzenia wielkich monologów aktorkom (czyli) próba oddania kobietom głosu na scenie" ma totalizujący charakter. Każe indywidualne działania wpisać w dyskurs dominujący, na którego prawach komponowany jest układ, przestrzeń, program instalacji. Autonomia - kontrolowana, wolność - w obrębie idei. Dochodzi więc do pięknie utopijnej sprzeczności, w której relacje władzy (tu: teatralnej), w sposób, w jaki miały ulec reorganizacji, zostają utrwalone. Hierarchia teatru nie zostaje zmieniona, poszczególne głosy muszą się wpisać w głos wiodący, na bliskich starym zasadach. Nie unieważnia ich to, choć je osłabia. Równie ważne, może ważniejsze, stają się wypowiadane w tej przestrzeni komunikaty. Głównie feministyczne, którym za odnośnik służy piwnica Fritzla - dosyć siermiężna metafora opresji wobec kobiety. I, co wyraźnie pokazuje projekt Teatru Dramatycznego oraz działania młodych artystek, temat wymagający w Polsce ciągłego przepracowywania. "Bardzo bym chciała, żeby teatr reagował na społeczne dyskusje, żeby był barometrem społecznych nastrojów, lęków, histerii. Jeśli to będzie wyłapywał, to ma szansę być polityczny" - mówi Sajewska. Trudno się z nią nie zgodzić. W kraju, gdzie ekonomiczny i prawny status kobiety jest wobec mężczyzny osłabiony, gdzie toczy się spór o parytety i walka o prawo do aborcji, gdzie antysemityzm nie jest mitem, a codziennością - teksty Jelinek, jeśli tylko odnaleźć w nich "własne sprawy", mogą być platformą do rozmowy o nich w teatrze. Może dlatego warto zawalczyć ojej obecność, która w polskim teatrze jest marginalna? Nawet jeśli, jak mówi ironicznie sama autorka: "artysta nie może nic zmienić".