Artykuły

Spektakl o Monroe nuży i rozczarowuje

"Marilyn i papież. Listy między niebem a piekłem" w reż. Marty Ogrodzińskiej Teatru Polonia w Warszawie i Teatru Rozrywki w Chorzowie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Marilyn Monroe rozmawia z papieżem. To mogłaby być fenomenalna inscenizacja fikcyjnego dialogu, zakończyła się jednak fiaskiem. Zawiodło wszystko - od tekstu sztuki, przez aktorstwo, po reżyserię.

Ewa Kasprzyk przeciąga się w wielkim łożu, pokrytym prześcieradłem z podobizną Marilyn Monroe. Krzyczy. Szepcze. Coś pod nosem podśpiewuje. Kręci biodrami. Ewa Kasprzyk gestem MM przesyła publiczności pocałunek.

Patrzę na znakomitą aktorkę, a co chwilę przyłapuję się na tym, że najchętniej zagapiłbym się na dziewczynę po lewej stronie, bezmyślnie spojrzał na czubki własnych butów. Obecność Ewy Kasprzyk, z pozoru przecież tak intensywna, z jej nadprodukcją słów i gestów, nie znaczy bowiem kompletnie nic. A do tego jeszcze grafomania tekstu Dorothei Kuehl-Martini oraz dosłowny banał reżyserii Marty Ogrodzińskiej.

Pomysł był może i znakomity. Umieścić Marilyn gdzieś między piekłem a niebem i czas do ostatecznego wyroku kazać jej spędzić na rozmowie z papieżem Janem XXIII. Zestawić uosobienie blichtru Hollywood, a jednocześnie piękna kina z ziemską świętością człowieka wybranego spośród wszystkich. Zderzyć ogień z wodą i zobaczyć, co z tego wyniknie.

Kłopot ze spektaklem w warszawskim Teatrze Polonia polega na tym jednak, że nie wynika kompletnie nic. Pierwsza wina leży po stronie autorki monodramu. Być może Dorothea Kuehl-Martini jest znakomitym teologiem, jednak jeśli oceniać po "Marilyn i papieżu", z pisaniem dla sceny powinna dać sobie spokój. Biografia MM dawała jej przecież do ręki broń, z której wręcz nie wypadało nie skorzystać. Tymczasem pisarka zatrzymała się na poziomie encyklopedycznej notki, doprawionej sentymentalizmem rodem z harleąuinów i frazesami. Jan XXIII potraktowany jest wyłącznie pretekstowo, niczym dobry wujek, który wysłucha, zrozumie i co najwyżej pogrozi palcem. Nie inaczej z Marilyn. Między bajki można włożyć opowieści reżyserki i aktorki o rozdarciu scenicznej MM, poszukiwaniu prawdziwej tożsamości gdzieś na przecięciu jej kolejnych życiowych wcieleń - Normy Jean Baker, Daugherty, Di Maggio, Miller. Mo głoby być ciekawie, gdyby Kasprzyk wraz z Ogrodzińską spróbowały pokazać, że Marilyn nie potrafi odnaleźć się w żadnej z tych ról, bo rozsadza je sobą. I potem może pojawiłaby się samotność, ból nie do zlekceważenia.

Jednak nic z tych rzeczy. Przez półtorej godziny monodramu Ewa Kasprzyk nie zmienia się nawet na jotę. Wydaje się, że wraz z reżyserką wiedzę o znakomitej aktorce czerpie z albumów zjej fotografiami, może jeszcze z najbardziej banalnych masowych wyobrażeń.

Znakomita aktorka Ewa Kasprzyk mogła zagrać Marilyn wstrząsająco. Oderwać się od wizerunku gwiazdy, przedstawianej jako typowej blondynki, i uchwycić ją gdzieś na granicy światów. Zapomnieć o jej i własnej urodzie i zdecydować się na aktorstwo pociągające, choć niebezpieczne - na granicy wewnętrznego obnażenia i obalenia stereotypów. Widzę Kasprzyk jako Monroe uczciwie i bez odwołania rozliczającą się z własnym życiem i rozwalającą w pył własny mit. Wtedy byłaby to rola na miarę aktorki i tematu, ale do tego potrzebny był inny tekst i całkiem inny spektakl. Bowiem Kasprzyk i Ogrodzińska zachowują się jak przestraszone uczennice, między wierszami akcentując: Marilyn to była mała, niezbyt mądra kobietka, a my też robimy teatr kobiecy i prosimy o tym pamiętać. Jakby ta nikomu niepotrzebna etykietka stanowiła usprawiedliwienie i przypomnienie, żeby traktować spektakl z całym dobrodziejstwem inwentarza i, broń Boże, zbyt wiele nie wymagać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji