Artykuły

Przebrzmiała legenda

"Wesele: Wyspiański - Malczewski - Konieczny" w reż. Włodzimierza Staniewskiego w OPT Gardzienice, gościnnie w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Z tzw. teatrem źródeł jest tak, że albo to kupujesz, albo nie. Był czas, kiedy ten typ teatru miał się świetnie, był bardzo modny (co znajduję zabawnym, bo z założenia teatr źródeł nie powinien podpadać pod kategorię "mody"), pokazywano go na świecie, no, co tu kryć, miało to wzięcie i skutkowało albo gigantyczną konkurencją przy naborze do kolejnej edycji kursu na Akademii Praktyk Teatralnych w Gardzienicach, albo przynajmniej stwierdzało się, że jest to najsolidniejszy polski off, który jednocześnie jest polskim produktem eksportowym.

To było jakieś dwadzieścia, może kilkanaście lat temu.

Ja, nawet jako młoda osoba, a zatem bardzo podatna na wszelkie atrakcje cieszące zmysły - czyli taniec i śpiew, nigdy tego nurtu teatru nie kupowałam. Pojmowałam, co ludzi w tym kręci, ale zawsze traktowałam to z dużą ostrożnością, w duchu podejrzewając kolejne trupy teatralne działające po wsiach o pewnego rodzaju szarlatanerię, czy wręcz sekciarstwo. Właściwie to ze spektakli Gardzienic kocham tylko jeden i to też widziany tylko na nagraniu - "Żywot protopopa Awwakuma". Nie powaliły mnie ani słynne "Metamorfozy", które widziałam już na żywo, ani któraś z Ifigenii, także widziana na żywo. Ani nic innego, co widziałam w nagraniach, a widziałam tego dużo. Może coś ze mną nie tak, ale kiedy wielu z mojego pokolenia rajcował Grotowski i transowe tańce w stodole, mnie kręciło jaranie szlugów i dzielenie włosa na czworo w dyskusjach o Eimuntasie Nekrošiusie (a potem, co już dla mojego pokolenia było dość typowe - Warlikowski). Tak czy siak, Gardzienice i rozmaitych odszczepieńców z Gardzienic się wywodzących traktowałam z ogromną podejrzliwością. Może z wyjątkiem Grzegorza Brala i Teatru Pieśń Kozła, bo był najlepszy muzycznie, a poza tym zdaje się, że od początku miał normalną siedzibę, co zawsze pozwala uniknąć - przynajmniej w jakimś stopniu - sekciarsko-ezoterycznej otoczki.

To także było kilkanaście lat temu.

I ani w jednym, ani w drugim przypadku nic się nie zmieniło, choć dziś zderzenie z Gardzienicami nie pozostawia złudzeń, że jest to legenda w stanie rozkładu.

To, co się zmieniło przez tyle lat, zdecydowanie Gardzienicom nie służy.

Przede wszystkim zmienił się skład osobowy i bardzo to przykre, ale młodzi aktorzy nie wytrzymują porównania ze starymi. Widać to także w "Weselu", w którym ze starego składu został bodajże jedynie Mariusz Gołaj. Młodzi nie mają dykcji, nie umieją właściwie ani śpiewać, ani tańczyć. Przykre to, jeśli przypomnieć sobie sprzed wielu lat Annę Zubrzycką czy Tomasza Rodowicza. Przykre nawet dla kogoś takiego jak ja, kto wychował się w domu muzyków, więc tej niby osławionej "muzyczności" Gardzienic nigdy nie kupował (powiedzmy to sobie szczerze - to są bardzo kiepscy muzycy, naprawdę kiepscy, którzy wyrobili sobie renomę w Polsce lat 80., bo nie oczekiwano wówczas od aktorów szczególnej umiejętności śpiewu czy tańca).

Próby czasu nie wytrzymuje także sam Staniewski, który z Wyspiańskiego robi zlepek wykrzyczanych i "wymiotanych" (ironia tego neologizmu jest celowa) scen, które łopatologicznie tłumaczy widzom za pomocą wyświetlanych w głębi sceny slajdów.

No i tutaj mam pierwszy bardzo poważny zarzut. Jeśli reżyser traktuje widza jak idiotę, to taki teatr nie powinien ujrzeć światła dziennego. Pod koniec lat 90. wyświetlanie slajdów to był szczyt techniki (patrzcie, współczesne dzieci reżyserii zafiksowane na robotach i się uczcie; za 20 lat tak żenująco właśnie będą wyglądały Wasze spektakle!); w greckich spektaklach Staniewskiego miało to nawet sens - wyświetlano postaci zdobiące starożytną ceramikę, aktorzy powtarzali miny, układ ciała, itd. Tutaj slideshow sensu nie ma. Na początku po dwóch stronach sceny wyświetlane są slajdy przedstawiające odpowiednio Dionizosa i Chrystusa. Dzięki, serio, sama bym nie wpadła na to, że istnieje tu pewna paralela, więc trzeba mi to łopatologicznie wyświetlić na slajdach. I ok, ja mam świadomość, że nie każdy ten temat zgłębiał i że teatrolodzy to taka dziwna nacja, która na dzień dobry w liście lektur otrzymuje "Dionizosa" Károly Kerényiego, chociaż wkurza mnie na starcie, że Staniewski ma widza za idiotę. Żebym się na pewno nie pomyliła i była świadoma tego, że reżyser traktuje widza protekcjonalnie, wyświetlą nam jeszcze Matkę Boską Ostrobramską i Matkę Boską Częstochowską. Bo widz oczywiście nie wie, jak wyglądają wymienione damy i musi mieć wyświetlone, inaczej nie pokojarzy. Poza tym wyświetla się oczywiście dużo Malczewskiego, Planty Wyspiańskiego i jakaś koszmarnie nadęta, szkolna projekcja z nałożonymi na siebie dwoma kadrami - koronami drzew oraz lecącymi gawronami.

Nota bene, kiedyś Staniewski miał rozmach i pomysły. W "Metamorfozach" Mariusz Gołaj grający Dionizosa/Chrystusa niósł kawał drewnianego drąga, z którym bardzo plastycznie najpierw kopulował, a potem niósł go na plecach niczym w drodze krzyżowej. Da się? Da się. A właściwie - dało się. Dwadzieścia lat temu. Where is your God now?

Są i promptery, w razie, jakby widz nie miał na czym skupić oka i wahał się między pokazem slajdów a działaniem scenicznym. Dzięki prompterom widz nie tylko odczyta mocno poszatkowany tekst, którego aktorzy nie są w stanie wyraźnie wypowiedzieć, ale też zyskuje trzeci punkt do skupienia wzroku, jakby dwa nie były wystarczające.

No i do tego jest klasyczne miotanie się, imitacje białego śpiewu, no, to co Gardzienice robią od lat, czyli simulacrum wsi. Ładu i składu w tym tak naprawdę nie ma, dużo jest za to truizmów o Polsce i Polakach, które do Wyspiańskiego dopisał Staniewski. Że niczego zbudować nie umiemy, że się sami siebie wzajemnie czepiamy i w ogóle nieżyczliwa i niezbyt przyjemna z nas wspólnota. Nie jest to oczywiście nic, czego byśmy nie wiedzieli z Wyspiańskiego, ale Staniewski jest najwyraźniej przekonany, że jest w stanie przekazać to lepiej.

To, co natomiast uderzyło mnie dziś najbardziej, to rozszyfrowanie zagadki trapiącej mnie od niecałych lat dwudziestu - czyli tego, co powoduje, że Gardzienice zawsze były dla mnie zjawiskiem mocno podejrzanym. W sukurs przyszła Rachela. Dodajmy, że Rachela wiejska, przerysowana, wpadająca raz w jidysz, raz w polski (strasznie "żydłacząc", jak to się mówi, wręcz jak z jakiegoś niewybrednego dowcipu), w końcu wyśpiewująca jakieś debilne przyśpiewki z tekstem "jabababa-boj-boj-boj". Patrzę i myślę sobie, że to się nie dzieje.

No więc tak - po pierwsze, to jest absolutne kuriozum i naprawdę można się obrazić na takie postawienie sprawy. Po drugie - taka scena nie mogłaby mieć miejsca. W sztetlach czy w jakichkolwiek innych miejscach o dużym odsetku niezasymilowanej ludności żydowskiej kobiety nie wykonywały chasydzkich nigunów czy w ogóle jakichkolwiek przyśpiewek, ponieważ głos kobiecy wodzi na manowce, kobiety w ogóle wiodą na manowce - przecież to były społeczności o bardzo silnej segregacji płci, o czym można się przekonać, robiąc sobie wycieczkę do Mea Szarim w Jerozolimie (nie polecam, przygnębiający archaizm, choć pewnie warto zobaczyć, żeby zastanowić się nad tym, co religia robi ludziom z mózgu). Kobiety żydowskie na początku XX wieku mogły sobie oczywiście nucić i śpiewać - w swoim gronie. Pewnie miały szereg pieśni zazębiający się tematycznie z zakresem ich obowiązków, np. kołysanki śpiewane dla dzieci. W małych miastach monopol na muzykę żydowską mieli mężczyźni; to oni śpiewali pieśni religijne, to oni przygrywali na chrześcijańskich weselach.

I ta właśnie Rachel, która nie ma prawa się zdarzyć, a jednocześnie będąca kwintesencją stereotypu (no, doprawdy szkoda, że nie zaśpiewała jeszcze szlagieru "If I Were a Rich Man"), ze "szwargotaniem", jak to określał Tuwim, "żydłaczeniem", wtrącająca zdania w jidysz, zataczająca się w takt tego swojego "jabababa-boj" totalnie mnie olśniła.

Jeśli Rachel jest projekcją tego, co sobie wyobrażamy, kiedy myślimy o przedwojennych polskich Żydach ze wsi, to cała wieś w spektaklach Staniewskiego jest projekcją tego, co sobie wyobrażamy, gdy myślimy o wsi.

Czyli, mówiąc zupełnie wprost, teatr źródeł, polski teatr "ludowy" (czy raczej pozujący na ludowy), szczycący się tym, że jest autentyczny i wypływający z jakiegoś tajemnego praźródła czy kultrowego prakorzenia wspólnego nam wszystkim, odstawia tak naprawdę postkolonialną fantazję mieszczuchów o wsi i jej mieszkańcach.

Super, nie?

Nie chodzi mi tu nawet o poprawność polityczną, tylko o pewnego rodzaju pozę, którą od bardzo młodego wieku się brzydziłam i traktowałam jako nieautentyczną i nieszczerą. Tyle tylko, że dwadzieścia lat temu postkolonializm nie był modnym terminem i jako studentka pewnie nie umiałam tego ująć w słowa.

Gardzienice nie są żadnym autentycznym ruchem skupionym na dążeniu do praźródła wszystkiego, nie są wiejskim teatrem, który tworzy sztukę ludową w stodole, nie są nawet zacnym offem, który wciąga dzięki swojej transowości (chociaż w przeszłości to ostatnie faktycznie można było o nich powiedzieć).

To po prostu banda kabotynów bawiąca się w odtwarzanie wyobrażenia o wsi w otoczce jakiejś tam niby "autentyczności".

No to lekcja matematyki.

Mamy postkolonialną, dość obrzydliwą i kabotyńską narrację. Dodajmy do tego traktowanie widzów jak kretynów; objaśnianie widzowi, o co chodzi za pomocą prymitywnych slajdów; kiepską, naprawdę kiepską muzykę; wywrzeszczane, wymamrotane, wyplute i wygulgotane kwestie, które byłby kompletnie niezrozumiałe, gdyby nie wyświetlany tekst; poszatkowanego Wyspiańskiego tak, że niewiele z niego zostaje. Kumpel, z którym na spektaklu byłam, dodał do tego, że Staniewski musiał widzieć "Wesele" Klaty, bo rżnie z niego Rachelę-niedoszłą pannę młodą oraz ciągle obecną na scenie kapelę. Ja bym się tak daleko może nie posunęła, by zarzucać komuś podbieranie pomysłów, ale niewątpliwie - i w tym byliśmy zgodni - spektakl zawiera także autocytaty, co w ogóle z zasady, o ile nie jest kpiną, jest raczej dość straszne i megalomańskie.

Dodajmy do tego jeszcze arcykrakowskiego i niezwykle zapewne cenionego przez widownię, ale kompletnie niepasującego do tematyki i estetyki spektaklu Zygmunta Koniecznego, którego muzyka ma się do tej Gardzienickiej, zresztą bardzo życzeniowej, transowości odnosić, ale brzmi to jednak jak kolejna odsłona piosenek Ewy Demarczyk, tylko wykonana przez kiepskich muzyków i ludzi bez dykcji.

No i co wychodzi z takiego równania?

Trzy strzały.

You're goddamn right.

Jest to kuriozalny przykład spektaklu bardzo złego, w którym główną machiną napędową jest legenda Gardzienic. Tak, tych z końca lat 80. i początku 90. Bardzo przykre.

Przy okazji pragnę pozdrowić dyrektora Mikosa, którego ujrzałam na oczy pierwszy raz w życiu. To bardzo słodkie, że człowiek, który nie zaszczycił swoją obecnością ani jednego spektaklu własnego zespołu - leave alone te z czasów poprzednich dyrektorów, czy to Klaty, czy Grabowskiego; on nawet nie obejrzał premier z czasów własnej kadencji, a przynajmniej nikt go na widowni nie widział - oto zasiada z dumą na bardzo kiepskim spektaklu, którego główny ciężar spoczywa na przebodźcowaniu widza ruchem i dźwiękiem z nadzieją, że może jakoś widza wprowadzi w trans czy inne ezoteryczne mumbo jumbo. Pytanie do pana dyrektora, który tak pluł na wszystko, co jest współczesnym teatrem: czym różni się banda wyginających się i drących ryja aktorów u Świątka, z reguły ubranych w dresy czy inne legginsy od bandy wyginających się i drących ryja aktorów tyle że w wiejskim kostiumie? Czym? I czy ta różnica jest na tyle istotna, by z wyższością bluzgać na wszystko, co współczesne, a na ramotach, które lata świetności mają za sobą, wstawać do oklasków razem z większością widowni, mając przecież pełną świadomość, że oklaskuje się nie tyle spektakl, co raczej żywą legendę?

Ja nie mam tego typu dylematów, bo nie lubię ani Gardzienic, ani Świątka. Ja w ogóle nie lubię, jak ktoś drze ryja i przebodźcowuje widza, bo zazwyczaj znaczy to, że nie ma za wiele do powiedzenia, a jak już, to raczej wychodzą z tego same truizmy.

Dlatego oddałam trzy strzały i mi nawet powieka nie drgnęła.

A na marginesie, ci, którzy odstawiają standing ovation nie dla spektaklu, tylko dla przebrzmiałej legendy zespołu, będą się smażyć w piekle. W piekło wprawdzie nie wierzę, ale w tej chwili wyobrażam je sobie jako miesce, w którym przez całą wieczność potępione dusze zmuszone będą do oglądania "Wesela" Gardzienic, Świątka, Borczucha i innych Radawskich.

Złość moja jest przepotężna. Zmarnowałam wieczór, zmarnowałam niezłe wspomnienia ze starych spektakli Gardzienic (bo bywały niezłe, nawet jeśli podchodziłam do nich zawsze jak pies do jeża), a najbardziej wkurza mnie to, że mogłam sobotnią noc spożytkować lepiej i pójść na Juwenalia, na których dziś grają polskie kapele metalowe i hardrockowe. Siedziałam sobie potem na balkonie, do którego dobiegała muzyka z koncertu i myślałam, że Klata wstawiając w środek "Wesela" metalową Furię pokazuje, że więcej wie o wsi i ludowiznie, o muzyce i "transowości", w końcu o samym Wyspiańskim niż Staniewski wie, wiedział i kiedykolwiek wiedział będzie.

Błogosławieni ci, którzy olali tego gniota i poszli dziś na Nocnego Kochanka. Z całego serca Wam zazdroszczę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji