Artykuły

Brazylijska telenowela w ponurych kolorach

"Sędziowie" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Małgorzaty Bogajewskiej w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu profilowym.

Z ciężkim sercem dzisiaj piszę, ciężkim straszliwie. Bo Ludowy lubię, bo lubię ten zespół i uważam, że to dobry zespół. Bo uwielbiam Piotra Pilitowskiego i Kajetana Wolniewicza. Bo wielbię pracę scenografki, Barbary Ferlak. A już najbardziej lubię wchodzić do teatru od kulis i siadać w nieortodoksyjnych miejscach, z których mogę obserwować suflerkę, inspicjentkę, czy pana strażaka.

Ale powiedzieć, że mi się podobali "Sędziowie" Małgorzaty Bogajewskiej, nie mogę. Jest to po prostu kiepski spektakl. Kropka.

Przyczyn po temu jest wiele, ale generalnie mam wrażenie, że Bogajewska wyłożyła się na tym samym, na czym wyłożył się Świątek w "Bolesławie Śmiałym", choć są to różne strategie reżyserskie i różne estetyki. To, co łączy te dwa spektakle, to całkowite odejście od realiów dramatu, uwspółcześnienie, czy też usilne i nieudane próby, aby inscenizację zuniwersalizować. Świątek osadza zatem swojego "Bolesława..." w poetyce horroru. A przynajmniej tak mu się wydaje, bo od horroru to jest ten gniot jednak odległy. Bogajewska z kolei robi coś, co robił każdy student teatrologii na warsztatach teatralnych lat temu 30, 20, 15, a i pewnie robi to po dziś dzień. Podejrzewam zresztą, że podobne wybory artystyczne cechują też początkujących studentów reżyserii teatralnej. Otóż "Sędziowie" Bogajewskiej dzieją się we współczesnej knajpie; w czerniach. Wszyscy podrzucają tekst i piją. Dużo piją. A poza tym strasznie się miotają. Dokładnie tak, jak miotają się w etiudach młodych teatrologów i reżyserów-żółtodziobów.

Można by było jeszcze jakoś przełknąć to kompletnie pozbawione sensu i celu uwspółcześnienie, gdyby było tam choć trochę oddechu, gdyby Bogajewska dała aktorom chwilę na rozsmakowanie się w swoich rolach, żeby to choć na trochę ucichło, aby mocniejsze sceny mogły faktycznie wybrzmieć. Niestety, to nie jest ten casus. Wszystko jest wyolbrzymione i wiele scen ginie w bezsensownych repetycjach. Tak, rozumiemy, że między Natanem, synem właściciela szemranej knajpy, Samuela oraz służącą, Jewdochą trwa płomienny, ale i toksyczny i pełen przemocy romans. Troszkę się razem potarzali; żeby było przemocowo, Natan przyciśnie twarz dziewczyny do jednej ze ścian. Ale żeby widz nie myślał, że się pomylił albo że mu się przywidziało, kilkanaście minut później Natan znowu musi ciskać twarzą dziewczyny po drugiej stronie sceny. No tak, widzowi trzeba pokazać, że dziewucha musi wytrzeć makijaż o jedną i drugą ścianę, bo inaczej biedaczek nie zajarzy, że tam seks, ruja, poróbstwo, a do tego mobbing i Harvey Weinstein.

Do tego wszyscy strasznie krzyczą. Krzyczą, piją, plują, znowu piją. W ogóle dużo piją w tej czarnej knajpie, prawie tak dużo jak w etiudach amatorskich trup teatralnych. Nic z tego specjalnie nie wynika, a odrealnienie i oderwanie od kontekstu w pewnym momencie tak grubymi nićmi jest już szyte, że kiedy okazuje się, że pod przykrywką knajpy Samuel prowadzi jakieś lewe biznesy i zatrudnia trzy kobiety, koniecznie trzeba je ubrać w dresy i zawinąć w koce, żeby wyglądały jak uchodźczynie z Syrii. Godne to i chwalebne, bo często-gęsto wojenne uchodźczynie stają się prostytutkami, tylko że zaręczam, że nie każdy z widzów zrozumiał, że Samuel prowadzi handel żywym towarem. A nie trzeba było wiele. Wystarczyło je naćpać i kazać rozkładać nogi, jak im lecą z nosa różnorakie substancje, jak Umie Thurman w "Pulp Fiction" i mogłyby nawet zostać w tych kocach, dresach i puchowych kurtkach. A tak mamy jakieś niezrozumiałe trio żebraczek w szponach mafii. Ja już pomijam, że zrobienie takich dziwek w knajpie, w której baluje ekskluzywna grupka tytułowych sędziów, jest nieco niespójne. Z drugiej strony - co tam jest spójne? Knajpa jak melina, od początku widać, że robi lewe interesy, więc wszystko podane na talerzu. Służąca - prosta dziewucha, pierworodny szefa - młody jurny chłopak. Zero zaskoczenia. Joas w jakichś koronkach niczym młody Mozart - wtf? Jukli, wiejski głupek/sprawiedliwy - jak członek kółka wędkarskiego. Siedzi ten biedny widz na widowni i się drapie po głowie, bo nie wie, co ci artyści chcą mu powiedzieć poza tym, że hej, kochani, zrobiliśmy Wyspiańskiego.

Troszkę ten bajzel ratują Pilitowski z Wolniewiczem, co mnie zresztą wcale nie dziwi, bo to moi ulubieni aktorzy Ludowego. A ratują spektakl, bo reżyserka pozwala im się wprowadzić w stany intensywne i głębokie, co niekoniecznie oznacza wrzaski, machanie rękami i wcieranie partnerki w podłogę i ściany. Kajetan Wolniewicz w roli Jukliego ma o tyle łatwiej, że jest wsiowym głupkiem. Jest freakiem z wewnątrz jak i spoza tego uniwersum, więc może grać zupełnie innymi środkami niż jego koledzy. Jest skupiony, powtarza swoje zarzuty wobec Samuela niczym mantrę wariata, który mamrocze pod nosem klątwy. Piotrem Pilitowskim reżyserka troszkę pomiata, jak całą resztą zespołu, więc Dziad chleje na potęgę, zapluwa się, macha rękami, miota się itp., itd. Ale ma jedną chwilę poruszającą - spotkanie z córką, którą niegdyś sprzedał na służbę, gdy ta jeszcze go nie rozpoznaje bądź udaje, że nie wie, kim jest tajemniczy przybysz. Wtedy aktorzy mają bodaj jedyną chwilę autentycznie intensywnej i skupionej gry z partnerem. Weronika Kowalska w roli Jewdochy jest jednocześnie poirytowana, jak i zawstydzona. Próbuje być opryskliwa, a jednak paraliżuje ją strach przed prawdą, którą ma odkryć przybysz. Piotr Pilitowski w roli Dziada z trudem powstrzymuje wzruszenie. Ma tam taki moment, kiedy wpatruje się w córkę, czerwienieje na twarzy i zaczyna mu drżeć dłoń, którą kurczowo chwyta się poły płaszcza. I to jest absolutnie wyśmienite. Niestety, takich momentów jest zdecydowanie zbyt mało, a całość tonie w koszmarnych dłużyznach, w których albo widz raczony jest wybuchową deklamacją i gestykulacją, albo ktoś kimś wyciera o elementy scenografii, moczy komuś łeb w miednicy z wodą, rozbiera, ubiera, nalewa wódki, chlapie wódką, dziurawi obcasami scenografię, zrywa elementy scenografii, wyrywa komuś skrzypce, piwo, pistolet. I tak to trwa. W życiu mi się tak nie dłużył spektakl o metrażu (uwaga!) godzina z hakiem. W życiu.

Ale te wszystkie estetyczne wybory można jeszcze przeboleć. Nie musimy się w końcu ze sobą formalnie zgadzać. Ktoś lubi roboty, ktoś inny obrzędy religijne, a jeszcze kto inny, jak mu w czarnej knajpie aktorzy miotają się w tę i we w tę. Spoko.

Gorzej, że z tej historii nic nie zostaje. Nic a nic. Bo unikając realiów oryginału, Bogajewska odcięła ze znaczenia tekstu to, co jest w nim najmocniejsze. Może sądziła, że realia sztetla ujmują uniwersalności pewnych kwestii? Cóż, gdyby tak być miało, nikt na świecie nie oglądałby Tewjego mleczarza w "Skrzypku na dachu". A może miała obawy, że historia o Żydzie prowadzącym nielegalny i najpodlejszy biznes, bo oparty na niewolnictwie seksualnym, wzmoży tylko antysemickie nastroje? Tylko czy nie wystarczyło wtedy przenieść akcję do współczesnego izraelskiego kurortu, w którym ukraińska służąca wdaje się w romans z synem gangstera, a rolę wsiowego głupka przejmuje nawiedzony chasyd handlujący dewocyjnym badziewiem na straganach Jerozolimy? Nie widzę problemu. Powiem więcej, ta historia znacznie lepiej wytrzymałaby zestawienie z realiami współczesnego Bliskiego Wschodu niż wieczne topienie jej w sztetlowym kostiumie, który dla polskich widzów zawsze jest bezpieczny, bo wystarczająco egzotyczny.

A brak żydowskiego kontekstu spłyca całość i odbiera jej biblijne sensy. Bo przepraszam, jak ma wybrzmieć końcowa mowa Joasa, przez którego w zasadzie przemawia Bóg, tak, ten starotestamentowy, wściekły, kapryśny i porywczy Bóg, który za chwilę ukarze Samuela za jego pychę; jak ma to wybrzmieć, jeśli Joas jest jakimś pierwszym lepszym dzieckiem, a ojciec jest pierwszym lepszym gangsterem, a żydowskiego/starotestamentowego kontekstu nie ma? I jak ma wybrzmieć monolog zrozpaczonego ojca, który - a, my fucking god, jaki to jest monolog! - powołuje się nie na historyjkę z dupy, tylko na absolutne podwaliny, bo czego w tym monologu nie ma? Jest Absalom, niepokorny syn Dawida. Jest Saul celujący włócznią w pierś Dawida (a będący dla niego niewątplwie rodzajem father figure). Między Natanem a Joasem ginie cały kontekst pierwszych braci - ukochanego przez Boga Abla i Kaina - mordercy, syna pierworodnego, a odtrąconego. Aaaw, fuck it! Cała Tora to jest jedna wielka historia pierworództwa, praw z tym związanych, oszustw, aby uzyskać przywileje pierworodnego, zmagania z tożsamością i z ojcowską figurą. Nie wierzycie? Proszę bardzo, lecę z pamięci: Kain i Abel; Cham przeklęty przez Noego; ofiarowanie Izaaka; rywalizacja między Izmaelem i Izaakiem; kradzież pierworództwa Ezawowi przez Jakuba (nota bene, Jakub był ulubieńcem matki, Rebeki, a Ezaw był ulubieńcem ojca, Izaaka); Józef sprzedany przez swych braci w niewolę w Egipcie; egipsko-żydowska tożsamość Mojżesza i jego przywództwo; plagi egipskie i kara śmierci pierworodnych (oznakowanie drzwi krwią baranka). To jest tylko kilka najbardziej znanych przykładów z Pięcioksięgu. A nie doszliśmy nawet do Dawida, Saula, Absaloma, Salomona i całej reszty tatusiów, synusiów i innych Freudzików.

To jest kolosalny kontekst, a Bogajewska zdaje się kompletnie nie zdawać sobie z niego sprawy. A jeśli sobie z niego sprawę zdaje, to właśnie wywaliła go zupełnie na luzie przez okno, bo ważniejsze wydało jej się uwspółcześnienie na siłę, przez co dostajemy mdłą historyjkę jak z brazylijskiej telenoweli, tyle że w bardziej ponurych kolorach. Co tym samym zyskaliśmy? Szczerze mówiąc - nic. Nic a nic.

Kuriozalny spektakl. Nie ma zmiłuj - trzy strzały i dziękuję, żegnam, dobranoc.

Gdyby nie drżąca ręka Pilitowskiego i snujący się Wolniewicz-wariat, który zachwyca, Fanny Kaplan strzeliłaby po raz czwarty, ale sobie w głowę.

Jest to strasznie kiepskie przedstawienie i strasznie nudne. Naprawdę - straaasznie. Nie róbcie tego sobie. Tym bardziej sobie tego nie róbcie, że to dobry zespół i dobrzy aktorzy i nawet jak się miotają i wycierają się wzajemnie o scenografię, to robią to z reguły warsztatowo dobrze. Tylko ten ich wysiłek idzie na marne, jeśli nie ma kontekstów i znaczeń. A w przypadku aktorów tak zdolnych jak Cezary Kołacz czy Maja Pankiewicz, to wręcz boli!

Jedyne, co w tym wieczorze było udane, poza wspomnianą parą Pilitowski-Wolniewicz, to najpyszniejsze na świecie ciacha w Klubokawiarni Ludowej, które polecam gorąco, bo są wspaniałe.

Dzięki wielkie Bogu Abrahama, Jakuba i Izaaka, w którego nie wierzę, że mieszkam daleko, bo jakbym mieszkała bliżej, to z niedużej Fanny Kaplan stałabym się bardzo dużą Emmą Goldman.

Jak chcecie wydać kasę w Hucie, idźcie na ciacho do Ludowej. Lepsze to od "Sędziów", a i Wyspiański się w grobie raczej nie przewróci, jak wsuniecie sernik bądź tartę.

**

//"Sędziowie"//

Stanisław Wyspiański

reż. Małgorzata Bogajewska

Teatr Ludowy w Krakowie

Premiera: 21 stycznia 2018

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji