Artykuły

Grecko-polska zgaduj-zgadula

"Edyp Tyran" wg Sofoklesa w reż. Wojtka Klemma w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Aram Stern w Teatrze dla Was.

Współczesny człowiek komunikuje się z innymi znacznie szybciej niż greccy bogowie. Wojtek Klemm, reżyser wprost z wielkiego Berlina, odkrył w swej toruńskiej inscenizacji współczesnego ducha antycznego dramatu "Król Edyp", szanując istotną treść utworu Sofoklesa. Odsłaniał ją stopniowo spod nawarstwień przeszłości w tak enigmatycznym tempie wielkomiejskim oraz szastał aktualnymi odniesieniami artystycznymi i ideowymi, iż wprawił widownię w wielowymiarową konsternację. Jednych widzów swą formą teatralną poruszył, innych zraził, ale większość chyba zafrasował, wystawiając nas na zaliczenie testu z wielokrotnie powtarzanymi pytaniami: dlaczego tak i dla kogo jest ten spektakl?

Mimo tych skłaniających do refleksji pytań "Edypa Tyrana" w Teatrze im. Wilama Horzycy ogląda się od pierwszych scen z dużym zainteresowaniem, a to między innymi za przyczyną imponującej scenografii autorstwa Michała Korchowca. Ogromne schody po obu stronach sceny prowadzą do komnaty pałacu króla Teb, z charakterystycznym oknem w kształcie litery "T". Niektórzy oburzeni dopatrują się w niej krzyża. Efekt tej konstrukcji wzmacnia szereg poplątanych tuneli powietrznych "wydmuchujących" trzewia tego niesamowitego zamczyska, mieniącego się złotem i srebrem, schodzących do podziemi czy też biegnących we wszystkie możliwe strony (być może ludzkiego umysłu?). Już pierwsza kwestia wypowiadana przez jedną z córek Edypa - Antygonę (Joanna Rozkosz): "...to kraj, w którym rodzą się martwe dzieci, bo muszą...", zapowiada współczesną parabolę krytyczną państwa-zakładnika w sidłach rządów jednego szaleńca. Kraju, w którym "ludzie skaczą sobie do gardeł", jak czytamy w opisie przedstawienia. Społeczeństwa, które próbuje się dopiero określić, odkryć rację i formę swego istnienia w tej sytuacji, i to określić się poza wzorem boskim i poza wzorem ziemskim. Wydawałoby się, że nie sposób wymyślić formuły bardziej trafnej, w której mieściłyby się zarówno demonstracja utrzymania resztek demokracji przez jednych, jak i wola przywrócenia tradycyjnych rządów silnej ręki u drugiej połowy narodu.

Zrozumiałe, że XXI-wieczne adaptacje greckich tragedii wymagają przepisania utworu dzisiejszym charakterem pisma, wymagają oczyszczenia z przebrzmiałych aluzji i nieczytelnych komentarzy oraz zastąpienia ich aluzyjnością współczesną. Tymczasem w "Edypie. Tyranie" aluzje i aluzyjki, drobniutkie patenciki satyryczne (zresztą niektóre wdzięczne, jeśli oceniać je w oderwaniu) odwołujące się do ponad dwuletnich, zakulisowych rządów prezesa jednej partii, poczynione wtrąceniami innych autorów w tekst Sofoklesa przez reżysera i dramaturga (Tomasz Cymerman), przesłoniły mocno i zatarły problem główny z tekstu starożytnego tragika. Autorzy adaptacji chwycili się mianowicie chwytu polonizacji Sofoklesa prodemokratyczną próbą protestu. Chwyt ten daje istotnie wielkie możliwości dla satyrycznych napomknięć, jak choćby w głośnym już "K" Strzępki i Demirskiego w poznańskim Teatrze Polskim, o ile dozowane będą właśnie w formie ciętych konstatacji. W duecie Klemm/Cymerman jest ich po prostu za dużo, a ironia, pewna infantylizacja i mruganie okiem do widza prowadzą do niejasnych interpretacji tego postmodernistycznego teatru. Ma się wrażenie, że przebąkiwania o żądzy władzy i konflikcie tejże z ludem silnie zacieniają główną udrękę Edypa. Jest nią dopuszczenie się ogromu nieszczęść wynikających z fatum, w które tak silnie wierzyli starożytni Grecy. Wyrocznie, bogów i wróżbitów Sofoklesa spowija tutaj gorączkowa bieganina po schodach wszystkich bohaterów, jak na starej berlińskiej stacji metra Bahnhof ZOO.

I tak z pewnym zdziwieniem śledzi się skądinąd doskonałą rolę Bartosza Woźnego jako Edypa, kochającego i zarazem brutalnego ojca, który zamiast tkwienia w swych tarciach moralnych, jakimi są wyrzuty sumienia i niemożność ucieczki przed swym przeznaczeniem, staje się rozdartym wewnętrznie poprzez rządzę władzy tyranem. Jego żona Jokasta (ciekawa kreacja Matyldy Podfilipskiej) nie dba o wyrocznię. Kobieta oddziela je wyraźnie od wpisanego w nasz los fatum; w szlafroku i z butelką w dłoni pozbawiona jest dostojeństwa tebańskiej królowej. Jej brat, Kreon (świetna rola Tomasza Mycana, będąca syntezą ulicznego trybuna i satyra), zanim przyniesie z Delf wieść o zbrodniarzu ukrywającym się w Tebach, krąży pod sceną w dość trywialny sposób niczym żołnierz wyklęty czy aktor z wrocławskiego Teatru Polskiego w podziemiu, wyśpiewując "Barkę" i "O mój rozmarynie". Niezwykle trafnym pomysłem okazało się obsadzenie w roli wieszcza Tejrezjasza Jolanty Teski, której dystynkcja w pełni oddaje powagę kreowanej postaci i jako jedyna nie ulega "czarowi" tyrana. Dzieci Kreona reżyser umieszcza to w Chórze Teban lub też w ślepo rozmodlonych na polecenie matki dewotki królewiątkach (Joanna Rozkosz, Julia Sobiesiak, Maciej Raniszewski i Łukasz Ignasiński).

Skazując się na takie rozdrobnienie stylu, Wojtek Klemm obdarza nas jeszcze Posłańcem z Koryntu (Maciej Raniszewski), wyrwanym chyba z klubu sado-maso, ale w pożyczonych z innego klubu błyskających butach. Ten niezbyt szczęśliwy pomysł kostiumograficzny (Julia Kornacka) idzie jednak w parze z lekkością, absolutną sprawnością ciała i precyzją sceniczną aktora. Pozostaje także w zgodności z przykuwającymi wzrok układami choreograficznymi Chóru/Dzieci (Anna Krysiak). Chór tańczy do fantastycznie transowej muzyki Michy Kaplana, ukazuje w swej dreptaninie taniec żywych trupów, taniec cierpiących za winy króla mieszkańców miasta. Ich ruch ma pełnić funkcję teatralnego znaku i dookreślać jednoznacznie sytuację sceniczną, ale ma się wrażenie, że nie w pełni wydobywa sens fabuły.

Jak widać, berliński reżyser wyraźnie stawia na eklektyzm efektów scenicznych w zakresie ruchu, plastyki, aluzji, skrótów obrazowych i symboliki. To wskazuje na jego bujną wyobraźnię teatralną, posługiwanie się spięciami przeciwstawnych nastrojów czy stylistyk. Czasem operuje znakami, których nie należy traktować dosłownie, to znów pokazuje widzom szal z napisem "Danke, Papa"... . W takiej mnogości znaków istnieje jednak ryzyko, że powstanie z tego słabo zaangażowana papka (w matematyce istnieje przecież pojęcie "liczb urojonych", które po podniesieniu do kwadratu dają liczbę ujemną), a przy tym wydaje się, że zabrakło w niej po prostu ludzkiej wrażliwości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji