Artykuły

Nie zgubić tego, co w środku

- W życiu teatru i aktora najważniejsze są spotkania z wybitnymi ludźmi. One są jak słupy milowe, kształtują osobowość i myślenie. Myślę, że moją karierę zawodową takie właśnie spotkania wyznaczały - mówi gdańska aktorka WANDA NEUMANN.

Jako Elektra pełzała w szmatach po podłodze, zdzierając kolana do krwi. Jako Szarlotta w "Wiśniowym sadzie" operowała kartami niczym sztukmistrz. Jako Martirio w "Domu Bernardy Alba" grała osobę garbatą, ale nie miała sztucznego garbu. - Nie chcę go, ja go zagram - zdecydowała. Zrobiła to, wydając przy tym tak poruszający pisk, że widownia truchlała. Podobnie było z krzykiem puentującym rolę Lindy w spektaklu "Śmierć komiwojażera". On stanowił klamrę dla szarej, cichej postaci; był oznaką rozpaczy i uwolnienia się od koszmaru.

- Pamiętam, jak maszyniści i garderobiane specjalnie stawali za kulisami, żeby ten dramatyczny krzyk usłyszeć - wspomina Wanda Neumann.

Była Smugoniową w "Uciekła mi przepióreczka" Żeromskiego, Esterą w "Sztukmistrzu z Lublina" Singera, Alicją w "Tańcu śmierci" Strindberga, Marią Stuart, Ćwierciakiewiczową i Dulską. Grała u Izabelli Cywińskiej, Jerzego Zegalskiego, Feliksa Falka, Stanisława Hebanowskiego, Marty Meszaros i Kazimierza Kutza.

- W życiu teatru i aktora najważniejsze są spotkania - przekonuje. - Nie tylko te z widownią i całą materią aktu twórczego. Chodzi o spotkania z wybitnymi ludźmi, pisarzami, malarzami, filozofami, także z reżyserami. One są jak słupy milowe, kształtują osobowość i myślenie. Myślę, że moją karierę zawodową takie właśnie spotkania wyznaczały.

O stopach milowych

Z Izabellą Cywińską spotkała się pod koniec lat 60. w Poznaniu, w Teatrze Polskim i Nowym, których dyrektorem był wówczas Zegalski. Oprócz Elektry i Smugoniowej, zagrała u niej Elżbietę de Valois w "Don Carlosie". Brawurowo, bo posypały się nagrody: pierwsza na X Kaliskich Spotkaniach Teatralnych i dwie "Złote Chryzantemy", przyznane przez widzów. Stulek, czyli Stanisław Hebanowski, który zanim został dyrektorem teatru Wybrzeże - był w Poznaniu kierownikiem literackim, już wtedy się nią zachwycał. Pewnie dlatego odszukał ją potem w Teatrze Nowym w Łodzi, do którego się przeniosła, i zaproponował pracę w Gdańsku. Jej i mężowi, Wiesławowi Nowickiemu.

- Z Wieśkiem poznaliśmy się w łódzkiej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i Filmowej, studiowaliśmy na jednym roku - wyjawia. - On mi imponował, bo wciąż rozwijał się intelektualnie, a teatr był jego pasją. Nasz związek był intensywny, potrafiłam urwać się z planu filmowego i całą noc stać w pociągu, byle się z nim spotkać. Pobraliśmy się, urodziła się nam pierwsza córka, do Gdańska przyjechaliśmy więc w trójkę. Już czekało na nas mieszkanie w wieżowcu na Przymorzu. To, w którym teraz rozmawiamy.

Potem były złote lata teatru Wybrzeże i najbogatszy okres w jej życiu zawodowym.

- Miałam kontakt z repertuarem, o jakim dzisiaj wiele młodych aktorek może tylko pomarzyć - mówi.

W Gdańsku wystartowała w "Śnie" rolą Dziewczynki, której się śni, przyrównywanej do Kordiana. A potem było całe mnóstwo ważnych ról.

- Stulek odkrywał różne sztuki, wprowadzał je na scenę i dawał aktorom wielkie zadania - opowiada. - Grałam Klarcię w "Cyganerii warszawskiej" Nowaczyńskiego, Walentynę w "Zeszłego lata w Czulimsku" Wampiłowa, Helenę w "Wujaszku Wani" Czechowa, Podstolinę w "Zemście" Fredry. Gdy Stulo przeniósł się do lepszego świata, to poczułam się tak, jakby odszedł ktoś bliski.

Jeszcze Marek Okopiński, Kazimierz Kutz, Feliks Falk, Stanisław Różewicz, Jerzy Afanasjew, Ryszard Major, Krzysztof Babicki, Adam Orzechowski. Ten, który właśnie został dyrektorem teatru Wybrzeże. - Wierzę, że Orzechowski nawiąże do wspaniałych tradycji w teatrze Wybrzeże - wyjawia. - Klasyka więcej mówi o współczesnym człowieku niż źle skrojone sztuki współczesne.

O etosie i pokusach

U Jerzego Kreczmara zagrała Martę w "Zamianie" Celestynę w "Szacie Prospera". - On, w przeciwieństwie do Hebanowskiego, bardziej zainteresowany był dramatem myśli niż serca, ale łączyło ich przekonanie o nadrzędności myśli w spektaklu teatralnym - tłumaczy. - Ja też się pod tym podpisuję, bo uważam, że w teatrze myśl jest najważniejsza. Od niej zaczyna się akt twórczy.

Przyznaje, że ten zawód ma wiele pokus. Na przykład popularność jest pokusą. Ale ona nie świadczy o wielkości aktora. Richard Burton powiedział kiedyś: "Chciałem być największym aktorem na świecie, a zostałem tylko popularny." Ważne więc, by nie zapomnieć o tym, co się ma w środku. Nie zgubić tego.

- Tego etosu teatralnego się trzymam - zapewnia. - Wszystko, co przeżywam w życiu, odbija się w moich rolach. Dlatego trzeba doskonalić siebie i zawód. Rozwijać się. Im więcej wiem, tym więcej mam do pokazania. Bo sensem teatru jest umiejętność pokazania człowieka. Prawdy o nim. A ponieważ nie ma postaci wystudzonych, konstruowaniu roli towarzyszą ogromne emocje. To bolesny akt twórczy.

O głosie wewnętrznym i filmach

Rodzice myśleli, że zostanie muzykiem, bo u nich w rodzinie wszyscy byli uzdolnieni muzycznie. Każda z pięciu sióstr (miały jednego starszego brata) ćwiczyła na jakimś instrumencie. Wanda poszła do Liceum Muzycznego w Poznaniu. Grała na fortepianie, skrzypcach i wiolonczeli. Ale bardziej niż koncertowanie interesował ją teatr. Szybko zrozumiała, że poświęci mu resztę życia. To był taki wewnętrzny głos.

Złożyła papiery na Wydział Aktorski w łódzkiej PWSTiF, dostała się za pierwszym razem, choć w latach 60. było to równie trudne jak dziś. Na czwartym roku przeszła eliminacje do głównej roli w filmie "Julia, Anna Genowefa" Anny Sokołowskiej. O dziewczynie, która dowiaduje się, że jest dzieckiem adoptowanym, i próbuje dotrzeć do swych korzeni, kontaktując się z kolejnymi ewentualnymi mamami. Jedną z nich była Ryszarda Hanin. Ta rola została potem zaliczona Wandzie Neumann do dyplomu. Zdała go z wyróżnieniem, w 1968 roku.

- Zaczęłam od kameralnej formy przekazywania stanów wewnętrznych - wspomina. - A potem to już się potoczyło, posypało. Były inne propozycje filmowe.

Grała Krystynę w "Drzwiach w murze" Stanisława Różewicza, nagrodzonych Srebrną Muszlą w San Sebastian, Władkę w "Ciemnej rzece" i Hankę w "Samotności we dwoje". Była Dobrawą w "Gnieździe" Jana Rybkowskiego, Pelagią w filmie "W słońcu i w deszczu" Sylwestra Szyszki, Heleną Marusarzówną w "Zniczu olimpijskim" Lecha Lorentowicza. Była też Bronią Dłuską, siostrą noblistki (w tej roli - Marie Christine Barrault), polsko-francuskiej "Marii Curie", reżyserowanej przez Michela Boisranda.

W serialu "Na dobre i na złe" grała adwokat Niedzielską, w "Pensjonacie pod Różą" - Zofię.

- Spotykałam wielkich aktorów, przyglądałam się im, chciałam z nich czerpać - przyznaje. - Poznałam Barbarę Horawiankę, Mieczysława Voita, Ignacego Gogolewskiego, Wojciecha Pszoniaka, Zbigniewa Zapasiewicza, Andrzeja Szczepkowskiego, Aleksandra Bardiniego.

Jeździła na festiwale filmowe. Była w Karlowych Varach, Berlinie, Moskwie, a nawet w Damaszku. W San Sebastian spotkała Sophię Loren. W Syrii gościła wśród Beduinów, oglądała wschód słońca na pustyni i kupiła srebrny naszyjnik z brzęczącymi zawieszkami, który do dziś przechowuje.

0 domu i własnym teatrze

Na ścianach - portrety, namalowane przez przyjaciół. Jest Szarlotta, z asem pik w dłoniach. Jest Estera, którą stworzył Marian Kołodziej, z dedykacją: "Wandzie, Esterze, żonie sztukmistrza z Gdańska, Marian Kołodziej". Jest portret z różą, z czasów gdy grała "Małego księcia". I mnóstwo nagród. Za Martirio w "Domu Bernardy Alba", za Lizę w "Młynie na wzgórzu", za Marynę w "Weselu", za Helenę w "Wujaszku Wani", za Dziewczynkę w "Śnie". Za to, że była najlepszą aktorką.

Statuetki, pamiątki z podróży, zdjęcia z filmów i spektakli. Fotografie córek, które kilka lat temu wyfrunęły w świat. Starsza, Dorota jest europejskim menedżerem, ma mieszkanie w Anglii, ale krąży gdzieś między Nowym Jorkiem a Kopenhagą. Młodsza, Ewelina, jest skrzypaczką i kompozytorką, występuje z najlepszymi orkiestrami, kończy Hochschule für Musik und Theater w Hamburgu.

W tym mieszkaniu, na siódmym piętrze wieżowca, zostali więc teraz we dwójkę. Ale nie narzekają, Boże broń, na pustkę i brak zajęć. Teatr ich absorbuje nieustannie i niezmiennie, choć z żadnym nie są związani etatowo.

- Od początku, wspólnie z mężem, prowadzimy własny teatr - przypomina. - Najpierw był to Atelier w Poznaniu, potem Teatr Publicystyki w Gdańsku, a jeszcze potem - bardziej poetycki, Teatr na Przymorzu. On do dziś istnieje.

Są w nim reżyserami, aktorami, autorami adaptacji scenicznych, animatorami i menedżerami. Sami troszczą się o salę, widownię i repertuar.

- Mamy na koncie około 20 premier, robiliśmy monodramy, jeździliśmy z nimi na festiwale, dostawaliśmy nagrody - wylicza Wiesław Nowicki. - Najważniejsze spektakle to "Mały książę" według Antoine'a de Saint-Exupery'ego i "Koncert wiosenny", według mniej znanych opowiadań Janusza Korczaka. Prezentujemy je głównie młodej widowni.

Z teatru Wybrzeże Wanda Neumann odeszła w 2002 roku. - Przychodzą momenty, gdy człowiek stwierdza, że lepiej nie być, niż być - kwituje krótko.

Nie chce tego tematu rozwijać. Bo ona nie obraża się na teatr. On jest wieczny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji