Artykuły

Bogusław Sobczuk: Nie chodzi o zaszczyty

Mówiono o nim najlepszy dziennikarz wśród aktorów i najlepszy aktor wśród dziennikarzy. Filolog z wykształcenia, showman z zamiłowania. W latach 70. wspólnie z Jerzym Stuhrem prowadził popularne "Spotkania z balladą". Wystąpił w kilkudziesięciu filmach.

Debiutował u Andrzeja Wajdy w "Człowieku z marmuru". Był pracownikiem dydaktycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prowadził programy radiowe, telewizyjne i festiwale. Znakomity orator, związany z Krakowem.

Jedna z anegdot mówi, że Bogusław Sobczuk szedł kiedyś rankiem przez krakowski Rynek i spotkał Piotra Skrzyneckiego. Kiedy mistrz Piwnicy pod Baranami zobaczył dziennikarza, zanim tamten zdążył coś powiedzieć, usłyszał: - "Nie mów mi dzień dobry, bo bardzo się śpieszę". Ta zabawna historia odzwierciedla oratorskie zdolności Sobczuka. Potrafił mówić płynnie, z polotem, nawet bardzo długo, starannie dobierając słowa. Stąd też wiele osób mówi o nim Złotousty.

Na spotkanie przy Rynku przyjeżdża rowerem, mimo że mieszka pod Krakowem. Stara się utrzymywać dobrą kondycję. Zła pogoda nie jest mu straszna. A poza tym nie musi tracić czasu w korkach. Jest bardzo zapracowany. Od blisko 10 lat jest dyrektorem Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, a także autorem scenariuszy i reżyserem koncertów. - Z tą imprezą związany jestem od lat 70., od kiedy zacząłem pracę w radio, a z czasem zacząłem prowadzić koncerty. Potem wielokrotnie bywałem jurorem, jestem członkiem Rady Artystycznej festiwalu. Jest także prezesem Fundacji Studencki Festiwal Piosenki, która zajmuje się organizacją tej imprezy. - To najstarszy festiwal piosenki artystycznej w Polsce. Starszy od opolskiego. W tym roku będzie 54. edycja tej imprezy. W historii krakowskiego festiwalu były trzy przerwy. Jedna po marcu w 1968 r., druga trzy lata później, ostatnia w 1982 r. - Wszystkie z powodów politycznych. W pierwszym przypadku władza uniemożliwiła zorganizowanie imprezy, w 1971 po wypadkach grudniowych środowisko nie chciało się bawić. Rok 1982 to okres stanu wojennego. Przez ten festiwal przeszło wiele gwiazd polskiej estrady: Ewa Demarczyk, Maryla Rodowicz, Zdzisława Sośnicka, Marek Grechuta, Bogdan Smoleń, Jan Wołek, Jacek Kaczmarski, Andrzej Sikorowski, Grzegorz Turnau, Renata Przemyk, zespół Raz, Dwa, Trzy, Piotr Rogucki.

- Dziś zarówno organizatorzy, jak i twórcy czynią wszystko, aby ta impreza nie straciła na znaczeniu artystycznym. Wszak dziś w Krakowie jest ponad sto festiwali różnego rodzaju. Dlatego zachowanie tożsamości i oryginalności festiwalu, troska o jego siłę przyciągania do naszego miasta to jeden z moich promocyjnych celów, zaświadczających o ciągłości pewnej tradycji. Doceniają to ku naszemu szczęściu samorządowcy i prezydent miasta Jacek Majchrowski, który jako członek środowiska akademickiego czuje tę imprezę. Potwierdzają to jej uczestnicy i kibice w całej Polsce. Wrocław to piosenka aktorska, Olsztyn - poezja śpiewana. Osiecka to Warszawa, a festiwal studencki to Kraków. Ta etykieta zobowiązuje nas, by impreza nie zamieniła się w komercyjną. I to jest głównie moje zajęcie.

Wspomina, że na tej imprezie swój złoty okres miały znane kabarety. Tey albo Salon Niezależnych komentowały to, co działo się w Polsce. - Finałowy koncert ostatniego, ubiegłorocznego festiwalu odbywał się pod hasłem "Wojciech Młynarski. Awers - Rewers". Było to przypomnienie kilkunastu znakomitych, lirycznych utworów Wojtka, a także piosenek, które w tonacji publicystycznej oddawały jego stosunek do rzeczywistości. I ku zaskoczeniu okazało się, że idealnie pasują do tego, co nas otacza. M.in. do twierdzenia jednego z poetów, że polityka, to " w krysztale pomyje". To stara prawda, nie wszystkim się podoba, ale wielu wykonawców po tę prawdę sięga.

Bogusław Sobczuk urodził się w Złocieńcu pod Drawskiem. Jego mama pochodziła z Galicji, ojciec z Wołynia. Dzieciństwo spędził na Pomorzu. Jak mówi - mimo stalinizmu było beztroską sielanką. Skończył elitarne LO im. Adama Mickiewicza w Katowicach. - I pojechałem studiować polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

W Krakowie miał rodzinę. - Mój stryjeczny dziadek to Adolf Nowaczyński, jeden z najważniejszych pisarzy okresu Młodej Polski. Dobrze czułem się - i czuję - w mieście, gdzie jedna z ulic nosi jego imię. I jeszcze wiedziałem, że w Krakowie jest dobra uczelnia. Uniwersytet Jagielloński to kwiat wśród polskich uniwersytetów. Wtedy, jeśli ktoś nie był wybitnym umysłem ścisłym, rzeczywistość nie dawała wielkiego wyboru. Nie postrzegałem siebie jako lekarza, socjologa czy prawnika, natomiast język polski i wszystko, co wynikało z kultury języka, obiecywało spore możliwości. Ten wybór okazał się błogosławiony. Miałem szansę spotykać się jako student z takimi legendami polonistyki, jak Kazimierz Wyka, Henryk Markiewicz, Stanisław Jodłowski, Ewa Ostrowska. Oni nie uczyli nas metodą szkolną, czyli zadań do odrobienia, lecz uświadamiali, że kultura, humanistyka są wszędzie. Tradycje Zielonego Balonika odnajdowaliśmy w Piwnicy pod Baranami. W Krakowie na każdym kroku była sztuka - filharmonia, kina, teatry. - Często je odwiedzałem. Ileż zajęć zawaliłem, ale ile w tym czasie wybitnych filmów obejrzałem! W krakowskim legendarnym kinie, nomen omen "Sztuka", widzieliśmy wszystko, czym dysponowała wtedy światowa kinematografia. I wybitne sceny. Teatr Słowackiego, a zwłaszcza Stary Teatr i Cricot Tadeusza Kantora. Na moich oczach powstawały wielkie spektakle Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Andrzeja Wajdy, Tadeusza Kantora -jako młody dziennikarz radiowy miałem zaszczyt mówić o nich na antenie Polskiego Radia.

Na trzecim roku, w marcu 1968, trafił do więzienia. - I znowu znalazłem się w elitarnej grupie osób osadzonych, jako "przeciwnik systemu". Byliśmy kolegami, tworzyliśmy towarzystwo. Za kolportaż ulotek antypaństwowych podczas wydarzeń marcowych skazany został na siedem miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata. W areszcie spędził dwa miesiące. Nie został jednak wyrzucony ze studiów. Podobnie jak jego koledzy. - Profesorowie stali za nami murem, a potem pomogli zdawać zaległości.

Miał świadomość, że ten piękny okres studiów się skończy. I zdecydował, że rozpocznie naukę na wydziale psychologii. - Wtedy też, zachwycony tym wszystkim, zainteresowałem się Festiwalem Piosenki Studenckiej. I nigdy nawet do głowy mi nie przyszło, że kiedyś ten festiwal będę prowadził, a potem nim kierował. Marzył, aby zostać nauczycielem. - Miałem już zapewnioną pracę w jednym z liceów. Ale udział w wydarzeniach marcowych sprawił, że musiałem o tym zapomnieć. I przypadkiem, zastępując jednego z kolegów, trafiłem do radia. Spodobał się mój głos i sposób wysławiania się. Moja radiowa próba szybko została zweryfikowana i dostałem pracę na stałe.

Już pracując w radiu, bronił pracy magisterskiej i waletował w akademiku. - Spędziłem w radiu najbardziej fascynujące lata po studiach. Uwielbiałem tę pracę. A ona mnie. Wtedy radio było sztuką, zawodem wymagającym szczególnych kompetencji, artystycznym. Nie mogę mówić o tym spokojnie. Dziś bowiem, kiedy słyszę różnorodne radiostacje, mam wrażenie, że ludzie, którzy w nich mówią, zostali przyjęci do pracy na zasadzie "zgłosiłem się i zostałem przyjęty". Moi radiowi mistrzowie nauczyli mnie, że w radiu nie przemawia się do mas, ale do jednej, konkretnej osoby, która powinna mieć wrażenie, że mówi się właśnie do niej. Dzisiaj jednak bezwzględnie rządzą prawa rynku i o wiele bardziej bezwzględne czynniki polityczne.

Zaczął występować w telewizyjnych "Spotkaniach z balladą". - Przygotowywałem i prowadziłem ten program z Jurkiem Stuhrem, kolegą z polonistyki, który już wtedy studiował w szkole teatralnej. Wokół skupiło się środowisko studentów krakowskiej PWST. Program spodobał się, stał się cykliczny. Jego wielką siłą było nasze - i naszych kolegów artystów - poczucie humoru. Kpiliśmy z absurdów rzeczywistości i mieliśmy fantastyczną, inteligentną publiczność: studentów, profesorów, lekarzy, prawników, prawdziwie wykwintną, elitarną widownię. Zrobili około dziesięciu programów. A potem zdystansowali się od tego, co dalej działo się z tym widowiskiem. - Straciło swój charakter, zmieniło, niestety na gorszy, gust.

Coraz brutalniej też ingerowała cenzura. Odeszliśmy. Nie chcieliśmy obniżać dawnego poziomu.

I wtedy znalazł się na planie filmu Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru". - Kiedy dostałem propozycję wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu, myślałem, że to żart. Byłem wówczas bardzo zajęty pracą w radiu w Warszawie - współtworzyłem radio mojego życia. Powstawały "Sygnały dnia", "Cztery pory roku", "Lato z radiem". Kilkugodzinne magazyny prowadziliśmy - co było wtedy zawodową sensacją - na żywo. Był to okres wspaniałego radiowego rozkwitu. Nasz szef Aleksander Tarnawski miał wielki instynkt radiowy. I fakt, że zaprosił mnie do tej elity, był dla mnie wielkim wyróżnieniem. To było jak powołanie do kadry narodowej.

Był obecny na antenie Programu I Polskiego Radia i kojarzony ze "Spotkaniami z balladą". Stał się bardzo popularny. Mimo to, gdy otrzymał propozycję zagrania u Andrzeja Wajdy, nie chciał w to wierzyć. - Ale reżyser szukał kogoś bardzo naturalnego, kto błyskotliwie mówi po polsku, jest młody, ma temperament i wyrazistość, charakterystyczny rys. A to był film przełomu, cezura w dziejach polskiej kinematografii. Wajda chciał go obsadzić nowymi twarzami. Wspomina, że była to wielka przygoda, która zaowocowała znajomością, a potem sympatią z wielkim reżyserem. - Miałem świadomość, że biorę udział w czymś wybitnym, wyjątkowym, w przedsięwzięciu z górnej półki.

Po kilku latach zagrał ponownie u Wajdy, tym razem w "Człowieku z żelaza". Wcześniej jednak wystąpił w "Bez znieczulenia" tego reżysera, a także w wielu innych filmach, m.in. w "Wodzireju", "Szansie" i "Bohaterze roku" Feliksa Falka i w "Amatorze" Krzysztofa Kieślowskiego. Potem jeszcze m.in. u Krzysztofa Zanussiego, Piotra Szulkina, Jerzego Sztwiertni, Wojciecha Wójcika, Juliusza Machulskiego. - Film był i wyzwaniem, i przygodą. Jednak to nie zawód, lecz pewne zdarzenia epizodyczne. Było to fascynujące doświadczenie.

Przez trzy lata prowadził elitarny telewizyjny magazyn kulturalny "Pegaz". - Miałem świadomość, że uczestniczyłem w czymś wyjątkowym, bo też czasy były wyjątkowe. Nie zapomnę, jak do studia "Pegaza"przybyła wprost z lotniska ówczesna minister kultury Iza Cywińska i położyła na stoliku przed kamerami kawał szarego betonu, mówiąc: "To był mur berliński".

Jego pasją są konie. - Nauczyłem się jeździć już jako dorosły. Z rozpędu uzyskałem nawet licencję instruktora jeździectwa. A potem tą wiedzą dzieliłem się z młodymi aktorami, studentami krakowskiej PWST i łódzkiej "Filmówki". I to było spełnienie kolejnego marzenia - bycia pedagogiem. Dobrze się czuł w roli konferansjera, stał się modelowym wzorem prowadzącego. Uśmiecha się, kiedy zauważam, że określano go mianem "Złotoustego". - Schlebiało mi to. To nie było szydercze. Uwielbiam język polski.

Posiadł wiele umiejętności. Dziennikarz, aktor, jeździec, konferansjer, reżyser, pedagog. Uśmiecha się przy tej wyliczance. - Tu nie chodzi o godności czy zaszczyty, ale o kompetencje. Te kompetencje połączone z genem pedagogicznym w naturalny sposób uruchamiają impuls i kreują umiejętność przekazywania swojej wiedzy, która zawsze może się komuś przydać. Komuś, kto na przykład chce posługiwać się dobrą polszczyzną, sugestywnie śpiewać piosenki, jeździć konno lub prowadzić program. Mój tato - wybitny pedagog - cieszyłby się, gdyby wiedział, że potrafię belfrować na tak różnorodnych polach i - co najważniejsze - dobrze się z tym czuję.

***

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania "Ciągu dalszego". Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji