Artykuły

Radość w obliczu Zagłady

"Dziennik Anny Frank" Erica-Emmanuela Schmitta w reż. Krzysztofa Prusa w Teatrze Nowym w Zabrzu. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Anna Frank to nie tylko imię i nazwisko. To jedno z wielu świadectw Holocaustu. Historia nastoletniej Żydówki ukrywającej się z rodziną w jednej z kamienic w Amsterdamie znana jest na całym świecie. Na scenę udanie przeniósł ją Krzysztof Prus w Teatrze Nowym w Zabrzu.

Jak wywołać w widzu, choćby na chwilę, lęk? Sprawić, by jego serce nagle zakołatało szybciej, ręce trochę się spociły, myśli zaczęły być niespokojne? By poczuł się niepewnie? Reżyser "Dziennika Anny Frank" znalazł łatwy, ale skuteczny sposób. Wchodząc na scenę, publika prowadzona jest przez zakamarki teatru, czyli wijący się to w prawo, to w lewo ciemny korytarz i wąskie schodki. Klaustrofobicznie, dziwnie. Dobrze, że trwa to tylko chwilę. Następnie zostajemy zaproszeni na scenę, gdzie w kameralnych, wręcz intymnych warunkach, rozegra się ludzki dramat.

Ale my tego dramatu nie oglądamy. My go tylko czujemy, wiemy o nim z historii. Na scenie zaś - poprzetykanej chwilowym strachem i permanentną niepewnością - obserwujemy codzienne życie kilku rodzin. Anna Frank, jej rodzice i siostra ukryci zostają w oficynie holenderskiej kamienicy, należącej niegdyś do firmy Otto Franka. Chowają się tam latem 1942 roku, kiedy Margot, starsza siostra Anny, dostaje wezwanie do pracy przymusowej w Niemczech. Niedługo później dołączają do nich państwo Van Pels z dojrzewającym synem oraz dentysta Pfeffer. O wszystkich troszczy się ukradkiem znajoma Otta, Miep Gies, która przechowa również pamiętnik Anny, kiedy dziewczyna i wszyscy inni ukrywający się zostaną aresztowani przez Gestapo. Po dwóch latach bowiem ktoś ich wyda. Zginą wszyscy, prócz Otta.

Jego właśnie mamy okazję poznać jako pierwszego (w tej roli Jarosław Karpuk), albowiem reżyser Krzysztof Prus posługuje się w swojej inscenizacji tekstem sztuki Erica-Emmanuela Schmitta, wystawionej notabene w Polsce po raz pierwszy. Francuski dramaturg pisze o Annie i dzienniku z perspektywy jej ojca.

Jest koniec wojny, Otto szuka swojej rodziny (jest nawet jedna scena z jego udziałem na teatralnym korytarzu udającym dworzec kolejowy). Kiedy dowiaduje się, że nikt nie przeżył, wracają doń wspomnienia. W szczególności o jego ukochanej, rezolutnej, mądrej, ale i pyskatej, i czasem nieokrzesanej córeczce.

Proces przypominania sobie o Annie, a raczej odkrywania jej nieznanego dotąd ojcu młodego, buzującego od emocji "ja", potęguje prezent od Miep, czyli właśnie dziennik.

Czasem strach daje się we znaki

Dwa lata w zamknięciu opisane przez Annę w jej pamiętniku są wyzbyte panicznego strachu, wszechogarniającego lęku, okrutnej przemocy, bezsensownej brutalności. Owszem, czasem strach daje się we znaki. Tak, bywa mało komfortowo. Są spięcia. Jest pragnienie normalnego życia, nie w ukryciu. Ale na co dzień wśród tych miłych ludzi panuje spokój i radość.

Po pierwsze - cieszą się, że żyją. Po drugie - mają wielką nadzieję na szczęśliwe i rychłe zakończenie tego dziwnego czasu, który stał się ich udziałem. Niemniej, da się wyczuć niepewność. W szczególności czuje ją Anna, reszta jest jakby bezwolna i nie do końca świadoma tego, co się z nimi dzieje, że jutro może nie przyjść. Młoda zaczyna żyć w przyspieszeniu. Zakochuje się ze wzajemnością w synu Pelsów. Cieszą się sobą, budują na mikroprzestrzeni swój prywatny świat. Ukradkowe pocałunki, przebywanie tylko ze sobą, dotykanie się w tańcu. Żeby zdążyć się tą silną emocją odurzyć, zanim nastąpi koniec.

Nie wiadomo, ile tych sytuacji opisywanych przez Annę naprawdę się wydarzyło.

Do tego dochodzi wyobraźnia autora sztuki. Na scenie oglądamy więc pewien skonstruowany z myśli i uczuć mały świat, ale jest on bardzo przejmujący. Reżyser stłoczył wszystkich ośmiu aktorów na niewielkiej przestrzeni. Zamknął ich w geometrycznych formach. I zamknął ich też na dzisiejszą rzeczywistość. W takim sensie, że nie próbuje w żaden sposób odnosić się do zamieszania, jakie na przykład ustawa o IPN wniosła do polskiej polityki. I dobrze.

Powstał spektakl, który przemawia do widza wprost, nie bawi się w żadne aluzje, nie tworzy dodatkowych, zakodowanych sensów. Nie potrzebuje. Jego siłą jest opowieść o ludziach, którzy wkrótce zginą. Którzy kiedyś żyli na tej ziemi. Byli naprawdę, a Historia odebrała im to, co najcenniejsze. I tym właśnie - prawdą - zasmuca, przejmuje, wywołuje u odbiorcy różne emocje. Niczym innym nie musi. Wstrząsająca prawda przebija przez owo potrójne zmyślenie - literackie Anny, dramatyczne Schmitta i teatralne Prusa.

To majstersztyk trzech pań

"Dziennik Anny Frank" to także spektakl trójki aktorów. Niesamowita w roli Anny jest Anna Nowak, młoda, ale już doświadczona scenicznie dziewczyna, wyłoniona w drodze castingu przeprowadzonego przez teatr przed przystąpieniem do prób. Gra nastoletnią Żydówkę zamiennie z Julią Kuzber, ale ja miałam przyjemność obejrzeć spektakl z Nowak w obsadzie. I tak - była to wielka przyjemność.

Aktorka świetnie poradziła sobie z całym wachlarzem stanów emocjonalnych dojrzewającej dziewczyny, w niczym nie odstawała od profesjonalnie wykształconych aktorów. Wspaniałą kreację stworzyła Danuta Lewandowska jako Augusta Van Pels. Aktorka utkała ją ze swoich ironicznych powiedzonek, kłótni z mężem i Anną, strofowania syna, napadów złości, małych dziwactw i generalnie dużego zdziwienia całą tą sytuacją. Zapadająca w pamięć okazała się też rola Renaty Spinek jako Miep, która pomagała Frankom. Była jednocześnie powściągliwa, ale pełna uczuć. Majstersztyk trzech pań. To spektakl, który trzeba zobaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji