Artykuły

W Pułapce Grzegorzewskiego

Franz Kafka był zawsze sam. Poczu­cie samotności i wygnania towarzy­szyło mu od chwili, gdy przyszedł na świat. Obcy wśród mieszkańców Pra­gi, bo wychowany, w kulturze niemiec­kiej. Obcy wśród Żydów, których języ­ka uczył się dopiero w latach dojrza­łych. Obcy wśród Niemców jako Czech. Obcy w domu rodzinnym, cier­piący na kompleks ojca. I w miłości - nieustannie zrywający narzeczeńskie związki.

Pół-człowiek, pół-symbol. Symbol samotności. Taki Kafka zainspirował Tadeusza Różewicza już w roku 1976, gdy pisał "Odejście głodomora". O ta­kim Kafce napisał Różewicz swój os­tatni dramat. Dramat - choć na grani­cy epiki, sztuka teatralna - choć bliska raczej filmowemu scenariuszowi. Tę ewolucję w kierunku powieści zdawa­ły się zapowiadać choćby rozbudowa­ne didaskalia już w "Kartotece". "Kar­toteka" napisana w roku 1959, opubli­kowana w rok później szokowała no­watorstwem formalnym. Nie było w niej respektu dla żadnych jedności. Nie było w niej akcji. Ani prawdziwego bohatera. Było tylko słowo i na nim zabiegi. Było obnażanie bezmyślnych słów i bezmyślnych myśli. "Kartoteka" zapoczątkowała cały nurt awangardo­wy w naszej literaturze dramatycznej.

Teraz pisze Różewicz utwór niemal realistyczny. Gdzieniegdzie tylko po­jawia się świat marzeń sennych, świat wewnętrznych doznań i przeczuć. Każda sytuacja ma natomiast swoje, precyzyjnie, po filmowemu nakreślo­ne tło. W scenie u szewca przez okien­ko sutereny widać nogi przechodniów - najpierw kobiet, dzieci, potem żoł­nierzy.

"Pułapka" to sztuka osnuta wiernie na życiorysie Kafki. Wydawać by się mogło, że znamy go dość dobrze z "Dzienników", listów, z samej twór­czości pisarza. Wciąż jednak okazuje się, że nie wiemy wszystkiego. W ubie­głym, jubileuszowym roku setnych urodzin Kafki odnaleziono jego biblio­tekę podręczną, którą uważano za za­ginioną. Odnaleziono książki z dedy­kacjami Maxa Broda, Franza Werfla. Odnaleziono nieznane listy.

Rzecz jest zatem o Kafce. O nie­przystosowaniu praskiego pisarza do mieszczańskiego świata. Ale Kafka to tylko pretekst do rozważań natury ogólniejszej. O wyizolowaniu artysty w uporządkowanym świecie form i konwenansów. Wreszcie - o samot­ności człowieka w ogóle, człowieka pośród ludzi. O świadomości istnienia poza rzeczywistością. I o tym, jak ta świadomość jest bolesna. Człowiek Kafki - człowiek Różewicza usiłuje walczyć z owym poczuciem obcości, pragnie znaleźć swoje miejsce. Ale ta walka jest z góry skazana na niepowo­dzenie. Ludzie ludziom gotują ten los. Machina zagłady jest bezlitosna. I ży­cie człowieka nie jest niczym innym, jak powolnym umieraniem.

Tak właśnie zrozumiał dramat Jerzy Grzegorzewski, przygotowując jego inscenizację w Teatrze Studio. Porów­nanie scenopisu teatralnego z orygi­nalnym tekstem Różewicza mogłoby posłużyć co poniektórym adaptato­rom i reżyserom za naukę: jak należy kreślić. Oczywiście ideałem byłoby wystawiać dramaty w całości, ale z ba­rdzo wielu względów ideał ów osią­gnąć trudno.

Otóż, obrazy Różewicza cechuje bogactwo warstwy słownej. Dialogi są rozwinięte, pełne, dopowiedziane do kropki. Grzegorzewski z owego poto­ku zdań wyłowił te najcelniejsze naj­bardziej znaczące. Wyłuskał kwinte­sencję myśli. Jednocześnie (to już pod kątem własnej interpretacji) zachował z tekstu to, co w nim najbardziej meta­foryczne, symboliczne, ulotne... Mó­wiąc prościej - zostawił wszystkie "dziwności", odrzucił zaś całą otocz­kę realistyczną. Wszystko, co jest tłem, komentarzem, dopowiedze­niem, co jest wtórne. Zabieg ten dał konsekwencje dwojakiego rodzaju.

Na scenie Teatru Studio mówi się mało. Tak mało, że każde wypowie­dziane zdanie staje się bardzo ważne. Mówi się tylko to, co niezbędne. To ukłon w stronę widza, wyraz szacunku dla jego umiejętności myślenia i zdol­ności odczuwania. Tu się nie tłuma­czy. Tu się sugeruje, zaznacza, po­zwala publiczności samodzielnie i twórczo współuczestniczyć w po­wstawaniu sztuki teatru.

Druga konsekwencja polega na wy­preparowaniu z Różewiczowskiego tekstu aury sennej nierealności, ta­jemniczości, niesamowitości. Z dobo­rem tekstu idą w parze scenograficzna i muzyczna warstwa spektaklu. Jak zwykle u Grzegorzewskiego scena sprawia wrażenie przypadkowego na­gromadzenia dziwacznych sprzętów o nieznanym bliżej przeznaczeniu. Wśród nich półprzeźroczyste, przydy­mione szyby, za którymi postacie wy­dają się jeszcze mniej rzeczywiste. Całość spowita jest gamą brudnych sza­rości i czerni. Nastroju dopełnia muzy­ka Jerzego Maksymiuka, odrealniona, szokująca zgrzytliwymi zestawieniami dźwięków (Maksymiuk sam gra i dyry­guje!). Czarne sylwetki postaci snują się w rytm tej muzyki po mrocznej scenie, w klimacie niepokoju, grozy, sennego koszmaru.

Ponury, złowrogi świat osacza bo­hatera, tłamsi go i niszczy. A bohater jawi się nam w trzech fazach swego życia: jako dziecko (Hanna Chomba­kow), niedorostek (Mirosław Guzow­ski) i człowiek dojrzały, choć nie do życia w tym świecie (Olgierd Łukasze­wicz). Zawsze bezradny, zagubiony, nieszczęśliwy. Na plan pierwszy wysu­wa się konflikt z despotycznym ojcem (kolejna demoniczna rola Marka Wal­czewskiego). Ojcem, który nie umiał wybaczyć synowi jego odmienności, jego delikatności, wrażliwości. Obcią­żony ojcowską dezaprobatą . Franz wikła się w rozliczne narzeczeńskie związki, w których nie znajduje przy­stani i ratunku. Jest jeszcze kompleks szafy. Szafy - symbolu mieszczań­skiego świata mebli na wysoki połysk, symbolu wszelkiego podporządkowa­nia i rezygnacji z własnej osobowości. Rezygnacja ta jest bezbolesna dla nie­świadomych, dla tych, którzy rozu­mieją, jest męką. Bo nie wiedzieć zna­czy egzystować, a wiedzieć znaczy cierpieć.

Grzegorzewski pominął niektóre wątki dramatu. Odrzucił sceny z obo­zu koncentracyjnego - projekcje dal­szych losów sióstr Franza. Nie zatrzy­mał się również nad problemem żydo­wskim. Wprawdzie pozostała w przed­stawieniu przejmująco rozegrana sce­na metamorfozy pomocnika fryzjera w młodego nazistę (Wojciech Magnu­ski), ale nie ulega wątpliwości, że Grzegorzewski wspiął się wyżej. Że chodzi tu o coś więcej niż żywot Fran­za K., narodziny faszyzmu, zbrodnie wojny. Chodzi o przemoc w ogóle, przemoc w każdym miejscu i czasie. Przemoc wobec zawsze bezbronnej jednostki ludzkiej.

Teatr Grzegorzewskiego trzeba lu­bić, by go rozumieć. Może jest i od­wrotnie, ale istotniejsze wydaje mi się w tej chwili to, że nie sposób podjąć z twórcą spektaklu myślowego dialo­gu, jeśli nie ulegnie się jego teatralnej konwencji. Nie wejdzie się w świat jego wyobraźni zaludniony upiorami

o zetlałych twarzach i oczach gdzieś daleko zapatrzonych. Tym razem Grzegorzewski znalazł znakomitych mieszkańców swego teatralnego świata. Irena Jun (Matka), Anna Cho­dakowska (Greta), Elżbieta Kijowska (Felice), Krzysztof Bauman (Maks) i przede wszystkim Marek Walczewski (Ojciec) i Olgierd Łukaszewicz dosko­le wyczuwają klimat spektaklu, współtworzą jego poetykę. Niełatwo chyba być aktorem u Grzegorzewskie­go, ale jeśli już trafi się w ów właściwy ton, efekt może być wstrząsający.

Olgierd Łukaszewicz grał już w przedstawieniu Grzegorzewskiego, grał postać z Kafki. Był to Karl Ross­mann z "Ameryki" zrealizowanej na Scenie 61 Teatru Ateneum kilkanaście lat temu. Grzegorzewski był wtedy ni­komu nieznanym debiutantem. Od tamtego spektaklu, od Kafki, zaczął się jego teatralny życiorys. Dla Łuka­szewicza był to również przełom - wielka teatralna rola bardzo młodego aktora. Mówiono, że jest doskonałym wcieleniem Kafkowskiego bohatera...

Kogo nie zrazi smętna poetyka ko­szmarnego snu, kto podda się szcze­gólnemu nastrojowi przedstawienia, tego czeka w Teatrze Studio pułapka "Pułapki" - prawdziwe przeżycie. A o to dzisiaj w teatrze bardzo trudno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji