Artykuły

W każdym aktorze zawsze jest pragnienie sławy i akceptacji

Głosami widzów wygrali plebiscyt na najpopularniejszych aktorów Teatru Jaracza w Olsztynie 2017 roku. Otrzymali statuetki za role w szekspirowskiej komedii "Wiele hałasu o nic" w reżyserii Andrzeja Majczaka. Ona Zagrała Beatrycze, kobietę dynamit on Kwasika, gamoniowatego stróża prawa.Z Agnieszką Gizą i Marcinem Kiszlukiem, aktorami Teatru Jaracza w Olsztynie, rozmawia Ewa Mazgal z Gazety Olsztyńskiej.

MARCIN KISZLUK AKTOR, WYKŁADOWCA, ANIMATOR KULTURY

Wraca pan z zająć. Jakie zajęcia prowadzi aktor Marcin Kiszluk?

- W Studium Aktorskim prowadzę na pierwszym roku zajęcia z interpretacji prozy, a na drugim ze scen z prozą. Po raz pierwszy jestem też opiekunem pierwszego roku Studium Aktorskiego. To wielka odpowiedzialność, choć to już ludzie dorośli.

Ba, ale składają swój los w wasze, wykładowców, ręce. Co jeszcze pan robi?

- Od 2003 roku prowadzę zajęcia z grupą młodzieży Goniec Teatralny. To takie kółko teatralne działające przy Teatrze Jaracza. Jego członkinią była Marta Markowicz, absolwentka naszego studium, dzisiaj aktorka Jaracza. Ale Goniec nie jest kursem przygotowawczym do egzaminów wstępnych.

Dlaczego?

- Bo to jest za mało! Trzeba pracować o wiele więcej.

Czy kiedyś zniechęcił pan kogoś do zawodu aktora?

- Chyba nie mam takiej umiejętności.

Ale widzi pan osoby rzucające się z motyką na słońce?

- Widzę. Było kilka takich osób z motyką. Ale był też przypadek, kiedy bardzo się pomyliłem. Bo można się pomylić - młodzi ludzie są bardzo pozamykani. Trudno ocenić kogoś, gdy ma 15, 16 czy 17 lat - może się rozwinąć w zupełnie nieoczekiwany sposób. Od trzech lat prowadzę też teatr w XII LO w Olsztynie i teatr dla dorosłych w Wojciechach koło Bartoszyc. Tam są prawdziwi zapaleńcy różnych zawodów. I ja tam nie jadę, tylko lecę, jak na skrzydłach. Z niektórymi aktorami się zaprzyjaźniłem.

A w teatrze profesjonalnym to ludzie się przyjaźnią?

- Trudne pytanie! (śmiech) Starsi mnie uczyli, że w teatrze nie ma przyjaźni. Ale mówiąc poważnie, to zależy od charakteru.

Bardzo wiele młodych osób marzy o aktorstwie. Do akademii teatralnych i do olsztyńskiego studium zdają tłumy chętnych.

- Duża część z nich myśli, że aktorstwo od razu wiąże się ze sławą, pierwszymi stronami gazet, pieniędzmi, grą w filmach i fantastycznym życiem. Część z nich wybiera aktorstwo z miłości, z pasji.

A z panem jak było?

- Kiedy byłem w wieku moich studentów, nie było internetu, czekałem na broszurkę z jakiejkolwiek szkoły teatralnej 2-3 tygodnie, bo szła pocztą, a do sekretariatu dzwoniło się na telefon stacjonarny. To była zupełnie inna epoka! Teraz młodzi ludzie są bardziej świadomi. Jeżdżą po teatrach, oglądają, przygotowują się, chodzą na kursy i po pięć razy zdają egzaminy wstępne. I w każdym aktorze, nie wstydzę się tego powiedzieć, jest pragnienie sławy i akceptacji.

Pochodzę z małego miasteczka i niewiele wiedziałem o teatrze. Do egzaminów przygotowywała mnie aktorka Ewa Sztuka. Coś mi mówiła, co później okazało się słuszne, ale wtedy tego nie rozumiałem.

Miał pan wtedy swego aktorskiego idola?

- Cybulski. On był taki inny, bardzo powściągliwy w grze. Podziwiałem Janusza Gajosa i Marka Kondrata. Znałem ich przede wszystkim z filmów, choć bywałem w Teatrze Jaracza, a ze szkołą jeździliśmy do Teatru Muzycznego do Gdyni. W teatrze zakochałem się naprawdę będąc już w teatrze. Dopiero wtedy zobaczyłem, czym jest. Zafascynował mnie.

Ale konkretnie, co jest takie fascynujące?

- Duch teatru. To, jak powstaje spektakl, jak pracują aktorzy.

Pamięta pan swą pierwszą rolę? Na pewno pan pamięta.

- 22 października 1997 roku stanąłem na deskach Teatru Jaracza w "Weselu" w inscenizacji mistrza Adama Hanuszkiewicza. Samego Hanuszkiewicza nie spotkałem, bo "Wesele" wyreżyserował rok wcześniej. Ja dostałem zastępstwo. Byłem diabełkiem i kosynierem. Było to dla mnie ogromne przeżycie. Pamiętam, że nie spałem całą noc.

Teraz występuje pan w bardzo różnych rolach. Dzisiaj (rozmawialiśmy w środę - red.) wystąpił pan w spektaklu dla dzieci "Chodź na słówko". Gra pan tam kapitalną postać - Brzydkie Słowo.

- Dawno nie grałem w pełnowymiarowej sztuce dla dzieci, choć regularnie biorę udział w "Czytankach" na Marginesie, adresowanych do małych widzów. To bardzo wdzięczna publiczność.

"Chodź na słówko" to mądra bajka, bardzo współczesna, mówiąca i o internecie, i o kaleczeniu języka. A moja postać przestrzega nas przed powierzchownym traktowaniem drugiego człowieka. Brzydkie Słowo jest w środku bardzo wrażliwe i chce być lubiane, jak inni.

Najczęściej gra pan dosyć szorstkich facetów, ale wystąpił pan też pan w roli Gustawa w "Ślubach panieńskich".

- To było w 2003 roku, wtedy też grałem Merkucja. To była pierwsza poważna rola w Jaraczu po powrocie z Kielc, gdzie pracowałem jeden sezon. Bardzo lubię Szekspira, ale przyznam, że wolę jego dramaty niż komedie. One nie końca mnie śmieszą. W młodym wieku zagrałem w dwóch inscenizacjach "Króla Leara": w Radomiu księcia Kornwalii, w Kielcach Edmunda. A po roli Merkucja poczułem, że zostałem przyjęty do olsztyńskiego zespołu.

"Lot nad kukułczym gniazdem" to też ciekawe doświadczenie.

- Bardzo. To było zadanie, jak zagrać osobę chorą w sposób nieprzerysowany, ale prawdziwie. Było oczywiście kilku chętnych na rolę McMurphy'ego, ale cieszę się, że zagrałem Pete'a, takiego człowieka schowanego.

Publiczność doceniła Kwasika, pana rolę w "Wiele hałasu o nic". I pan, i Agnieszka Pawlak-Castellanos wcielacie się w gamoniowatych, ale bardzo zabawnych, stróżów prawa.

- Publiczność dobrze się bawi. Ale nie spodziewałem się, że akurat ta rola zostanie zostanie przez widzów doceniona.

A gdyby mógł pan wybierać bez żadnych ograniczeń, jaką rolę zagrałby pan najchętniej? Amanta nigdy chyba pan nie grał.

- Raz kiedyś, kiedy nie było innego wyjścia (śmiech). Ale za amantami nie tęsknię. Największą satysfakcję przynoszą mi role wbrew moim warunkom, z którymi na początku wewnętrznie bardzo walczę. I takie role chciałbym dostawać. Ale wydaje mi się, że jestem w bardzo dobrym zawodowo wieku, że przede mną - jeśli teatr będzie mnie potrzebował - jest bardzo dużo wyzwań i ciekawych ról. Patrzę na starszych kolegów w teatrze i widzę, że wiek nie jest przeszkodą, żeby grać. Wręcz przeciwnie, z wiekiem jest coraz ciekawiej.

Jak Polacy poradzą sobie na mistrzostwach świata? Wyjdziemy z grupy?

- Będę bardzo przeżywał te mistrzostwa. Jestem optymistą i wierzę, że wyjdziemy. Nie będzie to łatwe i czuję, że piłkarze nieraz doprowadzą mnie do palpitacji serca.

Pan grał w nogę na podwórku?

- Tak, na asfaltowym boisku. Cale dnie tam spędzałem. Dzisiaj na moim boisku w Bartoszycach jest parking.

Na pewno jest orlik!

- Jest. Ale z sentymentem patrzę na moje dawne boisko.

MARCIN KISZLUK

Urodził się w 1978 r. w Bartoszycach. W 2000 r. ukończył Studium Aktorskie im. Aleksandra Sewruka w Olsztynie. W latach 2000-2002 pracował w Teatrze Powszechnym w Radomiu i Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Od 2002 r. pracuje w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

***

Uwielbiam wywoływać w ludziach emocje, lubię kiedy się śmieją, uśmiechają, kiedy wydaje ml się, że widzę na ich twarzach szczęście.

AGNIESZKA GIZA AKTORKA, ANIMATORKA

Żyjecie zupełnie inaczej niż zwykli ludzie. Soboty i niedziele macie zająte, popołudniami, gdy większość ludzkości zasiada po obiedzie przed telewizorem, wy wychodzicie do pracy.

- Mamy wolne poniedziałki . Ludzie mówią z westchnieniem: "Znowu poniedziałek!", a my się cieszymy. My jęczymy "O nie, wtorek!". Ramy pracy w teatrze rzeczywiście są specyficzne, ale ja już nie wyobrażam sobie ośmiogodzinnego siedzenia za biurkiem. Próby mamy od godz. 10 do 14 i potem od godz. 18 do 22 albo wieczorami gramy.

Co robi się w międzyczasie?

- Kiedy miałam zastępstwo w spektaklu "Faza delta", przygotowywałam się do niego właśnie w tym międzyczasie.

To jak wygląda pani życie rodzinne?! Podczas odbierania statuetki dla Najpopularniejszej Aktorki 2017 roku mówiła pani o mężu. Czy też jest zawodowo związany z teatrem?

- Dyrektor Janusz Kijowski nazywa go "cywilem teatralnym". Jest zupełnie z zewnątrz. Jesteśmy w związku od 16 lat, od pierwszej kasy liceum. Przemek jest wspaniały. To moje największe wsparcie. Pojechał za mną do Wrocławia, gdzie znalazłam się po ukończeniu Studium Aktorskiego przy Teatrze Jaracza. On jest magazynierem, więc wszędzie może znaleźć pracę.

Pani pochodzi z Olsztyna? - Nie, z Gdańska. We Wrocławiu spędziłam dwa lata i wróciłam Olsztyna.

A ludzie mówią, że prawdziwe życie toczy się w wielkich miastach.

- Jestem z wielkiego miasta i ono do mnie nie przemawia. Olsztyn bardzo mi odpowiada. Jest mniej ludzi, za to dużo zieleni i jezior. Bardzo cenię sobie chwile, kiedy mogę wyjść z książką i popatrzeć na wodę. To mnie bardzo relaksuje i oczyszcza. W teatrze przeżywamy bardzo wiele stresów. Przynajmniej ja przeżywam.

Ale co jest jest powodem? Praca nad budowaniem roli? Domyślam się, że są role prostsze i bardziej złożone.

- Nie ma prostych ról! Każda wymaga od nas zaangażowania emocjonalnego i fizycznego. Musimy się często wcielać w postaci przeciwko nam samym.

A jak jest z Beatrycze z "Wiele hałasu o nic"? To bardzo wyrazista postać. Kto nie widział, może panią zobaczyć, bo spektakl w środę 4 kwietnia wraca na scenę.

- Właśnie i bardzo się stresuję. Beatrycze to zadanie nie do końca zrealizowane. Jeszcze nie jestem z tej roli zadowolona. Beatrycze moglibyśmy nazwać dzisiaj feministką. To kobieta, która sprzeciwia się małżeństwu i kpi z miłości. Ale tak naprawdę to maska, ponieważ ona, tak jak każdy człowiek, chciałaby mieć kogoś bliskiego.

Jest w tym podobna do Kasi z "Poskromienia złośnicy". Ja poza sceną jestem osobą uległą, bardzo potrzebuję miłości, dlatego trudno było mi się zmierzyć z bezczelnością Beatrycze. Nie lubię niemiłych ludzi. Beatrycze gram, a Konstanty Stanisławski mówił, żeby na scenie być. Jeszcze do tego "być" nie doszłam.

To ciekawe, bo Beatrycze jest bardzo przekonująca. Żyje w świece rządzonym przez mężczyzn, w którym reputację, ba, całe życie kobiety może zniszczyć najmniejsze podejrzenie o niewierność.

- Beatrycze się na to nie zgadza. Walczy o los Hero, przekonuje, że kobieta - może to nieodkrywcze, ale muszę to powiedzieć - też jest człowiekiem.

U Szekspira są bardzo różne kobiety - aktywne, jak Lady Makbet czy Julia Capuleti, i takie jak Hero, posłuszna córka i narzeczona.

- To bohaterka romantyczna.

Interesuje mnie, jak wy, młodzi ludzie podeszliście do Szekspira? Czy to było ciekawe?

- Mogę mówić tylko w moim imieniu. Ja nie lubię Szekspira. Trudno swobodnie i naturalnie mówić ze sceny jego językiem, nawet jeżeli ma się do dyspozycji współczesny przekład. Długo zmagaliśmy się z językiem, ponieważ Andrzej Majczak chciał, byśmy nie grali, tylko mówili w naturalny sposób. To było trudne. Ale to było wyzwanie, a ja lubię wyzwania.

I stworzyła pani na scenie kobietę dynamit.

- Nawet reżyser tak nazwał moją Beatrycze. Bo wystarczy iskra, żeby wybuchła. Mam w sobie strasznie dużo energii i na scenie ją uwalniam.

Ale scena to wędrowanie przez bardzo różne światy. W "Sztukmistrzu z miasta Lublina" gra pani Halinkę, córkę Emilii, czyli dziecko.

- Takie mam warunki fizyczne. W "Locie nad kukułczym gniazdem" z kolei wcielam się w Candy. W powieści Sandy i Candy to prostytutki. Reżyser "Lotu" Igor Gorzkowski powiedział nam, że chce, by były to współczesne dziewczyny, które lubią imprezować. I choć grałyśmy z Martą Markowicz (Sandy) niewielkie role przychodziłyśmy na próby obserwować pracę Gorzkowskiego. To było niesamowite. To reżyser który bardzo mało mówi, ale niesamowicie wpływa na aktorów.

Kiedyś byłam świadkiem, jak Adam Hanuszkiewicz krzyczał na aktorów. Dzisiaj reżyserzy też krzyczą?

- Krzyczą.

Ale aktor nie może się obrazić.

- Nie może. Zdarza się, że obraża się reżyser. My pracujemy na emocjach. Nie pamiętam jednak, żebym w Olsztynie spotkała reżysera choleryka.

Co w pracy aktora jest dla pani największą przyjemnością?

- Uwielbiam wywoływać w ludziach emocje, lubię kiedy się śmieją, uśmiechają, kiedy wydaje mi się, że widzę na ich twarzach szczęście. We Wrocławiu prowadziłam warsztaty z osobami niepełnosprawnymi. I tam widziałam, ile im to dawało. Ludzie ci walczą na co dzień z życiem, walczą, żeby przetrwać. A praca na scenie dawała im ogromne szczęście.

W Olsztynie prowadzę od czasu do czasu warsztaty teatralne z ośrodkach terapeutycznych dla dzieci z trudnych środowisk i w Szczytnie w szkole dla niepełnosprawnych.

Za dużo ma pani czasu?!

- Praca w teatrze to za mało. Jako aktorzy jesteśmy otwarci i odważni i te cechy możemy wykorzystywać gdzie indziej, nie tylko na scenie. Skończyłam też pedagogikę.

To plusy aktorstwa. Można zagrać radosną Candy...

- ... i zrozpaczoną Konstancję w "Amadeuszu", a w "Rewolucji zwierząt" Angelę, poszaleć w musicalu "Jazda na zamek". I to kocham w teatrze, że można się wytańczyć, wyśpiewać, wykrzyczeć.

Nie wierzę, że aktorstwo to wyłącznie przyjemności.

- Czasem coś się nie uda i to jest stres.

Ma pani tremę przed wejściem na scenę?

- Zawsze. Muszę się rozluźnić. Regularnie chodzę na siłownię, bo też mnie oczyszcza i relaksuje. Ale trema mnie nie opuszcza, nawet przed najmniejszym wejściem na scenę. Nawet kiedy gram wyluzowaną Candy. Ale wyluzowanie też trzeba zagrać.

Czy aktorką chciała pani zostać już w przedszkolu?

- Nie. Dopiero wtedy, kiedy zobaczyłam na scenie Dorotę Kolak i... zakochałam się. Chciałam wywoływać na widowni takie emocje jak ona.

**

AGNIESZKA GIZA

Urodziła się w 1986 roku w Gdańsku. Absolwentka Policealnego Studium Aktorskiego im. Aleksandra Sewruka w Olsztynie i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. W latach 2009-2011 związana z wrocławskim Teatrem Arka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji