Artykuły

Olga Szomańska: W każdym z nas jest mały czarodziej

- Ja bardzo szanuję scenę, dlatego kiedy wchodzę na próbę, czy na rozśpiewanie, zawsze się z nią witam. Uważam, że jeśli ja będę ją szanowała, to ona będzie też miała szacunek dla mnie - mówi Olga Szomańska w rozmowie z Wiesławem Kowalskim w Teatrze dla Was.

Jest Pani już po premierze "Czarownic z Eastwick" w Teatrze Syrena, nowego musicalu, który miał na scenie przy Litewskiej swoje pierwsze polskie wykonanie. Zapewne większość widzów przyjdzie na spektakl, by porównać przedstawienie ze słynną wersją filmową z Jackiem Nicholsonem, Cher, Susan Sarandon i Michelle Pfeiffer. Czy oglądając ten film marzyła może Pani o tym, by kiedyś zagrać w musicalowej wersji, która prezentowana jest między innymi na West Endzie? Jakie wrażenie zrobił na Pani ten film kiedyś, a jak patrzy Pani na ten obraz dzisiaj z perspektywy swojej roli? - Muszę przyznać, że "Czarownice z Eastwick" to jedno z moich ulubionych dzieł filmowych. Mam takie filmy, do których lubię wracać, to są między innymi "Ze śmiercią jej do twarzy" czy "Wojna państwa Rose".

I gdyby zrobiono do nich castingi na pewno wzięłabym w nich udział, ponieważ poruszają tematykę, która mnie po prostu fascynuje. Zatem filmowe "Czarownice z Eastwick" znam bardzo dobrze, oglądałam je wiele razy, głównie dla Jacka Nicholsona, który stworzył tam znakomitą kreację aktorską i jest dla mnie jednym z najwybitniejszych aktorów amerykańskich. Ale podczas pracy nad spektaklem, do filmu już nie wróciłam. Między innymi dlatego, żeby się nie wzorować, nie sugerować i nie powielać roli Cher, która w wersji filmowej gra moją postać, czyli Alexandrę. Chciałam od początku stworzyć bohaterkę, która jest budowana ze mnie, z mojego głosu, z mojego ciała, gestu, a nie z kogoś innego.

Mówi się, że podobno we wszystkich w nas drzemie potrzeba magii. Jaki jest Pani stosunek do tej sfery życia? No i do czarnej magii, której ulegają bohaterki powieści Johna Updike'a.

- Do samej czarnej magii mam raczej stosunek mało pozytywny. Wychodzę z założenia, że złe czy dobre myśli, kierowane gdzieś tam w drugą stronę, mogą do nas wrócić. Wiem o tym, że dobre uczynki są nagradzane, a zło najczęściej wraca z podwójną siłą. Staram się w swoim życiu nikomu nie życzyć źle, podobnie jak nie staram się myśleć o innych negatywnie. Mam świadomość, że sama też w każdej chwili mogę od życia dostać po głowie. Zresztą wiem z własnego doświadczenia, że kiedy o czymś bardzo mocno marzyłam, czy afirmowałam coś, co jest dla mnie ważne, to potem to od życia otrzymywałam. Dlatego myślę, że w każdym z nas jest taki mały czarodziej, który pomaga nam w realizacji naszych celów, zamierzeń, pragnień czy kolejnych zamysłów. I o tym też jest nasz spektakl, bo przecież - co by nie mówić - nasze trzy bohaterki tak do końca czarodziejkami nie są. One jedynie ze swoich marzeń czy dążeń pragną stworzyć mężczyznę idealnego i doskonałego. Ale żeby się o tym dowiedzieć i zobaczyć, co się z tego urodzi, proponuję wszystkim przyjść na nasze przedstawienie i samemu się o tym przekonać. Naprawdę warto. Natomiast wiem, że w moim osobistym życiu jest - można powiedzieć - taka czarodziejska więź między mną a moją mamą. Na przykład kiedy mnie jest bardzo źle, to ona natychmiast to wyczuwa i albo dzwoni, albo wykonuje jakiś inny gest w moją stronę. To wynika też zapewne z więzów krwi, ale jest w tym coś na pewno ponadwymiarowego, co świadczy chyba o tym, że jednak tkwi w każdym z nas mały czarodziej.

A czy teatr też dostarcza Pani takich magicznych chwil?

- Tak, oczywiście. Pojawiają się takie momenty, że tego doświadczam. Ja bardzo szanuję scenę, dlatego kiedy wchodzę na próbę, czy na rozśpiewanie, zawsze się z nią witam. Uważam, że jeśli ja będę ją szanowała, to ona będzie też miała szacunek dla mnie. Tym samym wyrażam swój podziw dla tych wszystkich, którzy wylali ogrom potu pracując na tej scenie przede mną. Zawsze chcę całą sobą czerpać z ducha sceny, bo to jest naprawdę wspaniałe uczucie. Zdarzały się też takie sytuacje, kiedy czułam podczas śpiewania, że dusza jakby wychodzi z mojego ciała i gdzieś tam krąży nad widownią. Dlatego kiedy wracała znów do mnie, odczuwałam w sposób szczególny, jak bardzo kocham to miejsce i to, co teraz robię. To są właśnie te najbardziej magiczne chwile i momenty, które zdarza się nam w teatrze czy na estradzie przeżywać. I nie zamieniłabym ich na nic innego.

Czy jako dziecko lubiła Pani bajki o złych czarownicach, które fruwały na miotłach albo w towarzystwie czarnego kota odprawiały jakieś dziwne czary podczas sabatu na Łysej Górze?

- Tak, uwielbiałam bajki, szczególnie wtedy, kiedy czytał mi je mój tato. Byłam dość wyjątkowym dzieckiem, bo jeszcze zanim zaczęłam mówić, to już śpiewałam. Podobno, kiedy się urodziłam, to tak się darłam, że dziadek od razu zawyrokował, że będę wielką wokalistką. Bardzo długo nie mogłam nauczyć się czytać. Stąd też najczęściej słuchałam opowieści przede wszystkim z ust dziadka, taty czy mamy. Dzisiaj, sama jako mama, czytam mojemu synowi różne rzeczy, teraz akurat jesteśmy przy "Opowieściach z Narnii". A ponieważ ma dopiero pięć lat, staram się podczas czytania tak modulować głosem, żeby go specjalnie nie wystraszyć. Sama do dzisiaj uwielbiam wszystkie opowieści o czarownicach.

Dyrektor Jacek Mikołajczyk, reżyser "Czarownic z Eastwick", odtwórców głównych ról poszukiwał podczas castingu. Państwo pracowaliście już wcześniej razem przy "Zakonnicy w przebraniu" w Teatrze Muzycznym Poznaniu, gdzie zagrała Pani docenioną przez widzów i krytykę postać Deloris van Cartier. Jaki jest Pani stosunek do castingów? Niedawno oglądałem spektakl w warszawskim ZASPIE pt. "Casting. Poczekalnia", gdzie dwójka jeszcze młodych aktorów w różny sposób, choć też i z przymrużeniem oka, o takich "zawodach" opowiadała - a to że nieuczciwe, a że ustawione, a że tylko Warszawa etc.

- Tak jak w Poznaniu wzięłam udział w castingu, i wtedy po raz pierwszy spotkałam się z Jackiem Mikołajczykiem, tak teraz stanęłam do castingu w Warszawie. Dla mnie jest to sposób naturalny i uczciwy obsadzania spektakli. Choć z drugiej strony muszę powiedzieć, że strasznie się podczas castingu denerwuję, dlatego nie uważam, że aktor jest w stanie w trakcie przesłuchania zaprezentować się z jak najlepszej strony, na pewno nie pokaże wszystkiego, co tak naprawdę może osiągnąć podczas pracy nad spektaklem. Natomiast kiedy mamy już pewność, że rola przypadnie nam w udziale, to natychmiast rozkwitamy i stać nas na dużo więcej. Dlatego mierzenie się z innymi podczas samego castingu nie jest zadaniem łatwym i może wywoływać stres. W wielu przypadkach jest tylko kwestią wyobraźni reżysera, by zobaczyć w nas to, co możemy podczas pracy nad rolą osiągnąć. Mnie szczególnie stresuje na przykład casting ruchowy. Dlatego moje pierwsze spotkanie z Jarosławem Stańkiem naprawdę wiele mnie kosztowało. Na szczęście pomimo moich błędów ruchowych, czy mylenia kroków, choreograf dostrzegł coś jeszcze poza tym i dzięki temu dzisiaj mogę grać postać Alexandry.

A żadnych nieprzyjemności czy rozczarowań związanych z castingami nigdy Pani nie przeżyła?

- Oczywiście, ponieważ - tak jak już powiedziałam wcześniej - uczestniczę w castingach, zdarzały mi się sytuacje, że już oczyma wyobraźni odbierałam kwiaty na premierze, tymczasem rzeczywistość okazywała się zupełnie inna. Czyli tego typu bolesne upadki też mi się zdarzały. Wiem natomiast jedno, że gdybym nie wzięła udziału w castingu do tych dwóch tytułów to na pewno bym tego bardzo żałowała. Z obiema postaciami z tych musicali już się na tyle zżyłam, że dzisiaj nie wyobrażam sobie, by mógł robić to ktoś inny (śmiech).

W "Czarownicach..." przypadła Pani rola Alexandry. Co w tej roli jest dla Pani najbardziej interesujące? Wbrew tytułowi gracie Panie, jak zapowiada spektakl, "prawdziwe piękne kobiety".

- Piękne kobiety... Tak, to prawda. Ale mnie interesuje w tej roli przede wszystkim to, że Alexandra, żyjąc trochę na pokaz, jest tak naprawdę kobietą ogromnie nieszczęśliwą. Została porzucona dla dużo młodszej kobiety przez męża, który nie doceniał jej ambicji artystycznych, jej próby rzeźbienia traktował jako babskie hobby, do tego musi samotnie wychowywać dorastającego syna, który niechętnie się z nią spotyka, bo się jej wstydzi... Wszystko to razem powoduje, że czuje się samotna, nieszczęśliwa, niedoceniona, niedowartościowana... I nagle pojawia się w jej życiu mężczyzna, który wyzwala w niej chęć miłości, ale innej od tej, której doświadczała spotykając się wcześniej z różnymi mężczyznami. W konsekwencji tego spotkania Suky i Jane otwierają się na świat i jego frywolność dużo bardziej niż to czyni Alexandra, dla której stają się ważniejsze zupełnie inne wartości, takie jak przywiązanie, przyjaźń, szczerość, macierzyństwo i prawdziwa miłość. Okazuje się, że tego potrzebowała najbardziej i tego jej w dotychczasowym życiu brakowało.

Rolę głównych bohaterek w "Czarownicach w Eastwick" obsadzone są podwójnie. Pani gra wymiennie z Ewą Lorską. Podglądałyście się na próbach, czerpałyście ze swoich wspólnych doświadczeń?

- Na pewno nie starałyśmy się niczego kopiować czy podkradać jedna od drugiej. Każda z nas budowała swoją postać, korzystając z własnej wrażliwości i wyobraźni. Poza tym różnimy się z Ewą dość mocno, co widać na scenie, również w sposobie, jak podchodzimy do tworzenia naszej postaci. Jedno mogę powiedzieć, że bardzo się w tej naszej wspólnej pracy wspierałyśmy, dużo dyskutowałyśmy o samym tekście, albowiem chciałyśmy, żeby dialogi brzmiały współcześnie i korelowały z naszymi emocjami. Rozmawiałyśmy też przy okazji o naszych osobistych doświadczeniach życiowych, tym bardziej, że obie jesteśmy - można tak powiedzieć - kobietami, które coś tam już przeżyły... I nie zawsze było łatwo. A wszystko robiłyśmy po to, by Alexandra była jak najbliżej nas i byśmy mogły jej postać wypełnić przede wszystkim sobą. I to było wspaniałe.

Rola Alexander to kolejna Pani rola musicalowa, wcześniej - obok wspomnianej już "Zakonnicy w przebraniu" - była m. in. Paulette w "Legalnej blondynce" w Teatrze Variété w Krakowie, Danuśka w "Krzyżakach" czy Marta w "Nie ma solidarności bez miłości". Proszę powiedzieć coś o muzyce Dana P. Rowe, który najczęściej pracuje z librecistą Johnym Dempsey'em - ich musicale wystawiane są w najbardziej popularnych teatrach West Endu (Theatre Royal Drury Lane, Prince of Wales, The Donmar Warehouse). Jak by Pani gatunkowo tę muzykę scharakteryzowała?

- Akurat w "Czarownicach z Eastwick" muzyka podoba mi się bardzo. Trudno ją jednak gatunkowo zamknąć w jakieś konkretne ramy. Jest w tym musicalu dużo piosenek - że tak powiem - rozrywkowych. Poza tym doskonałe jest to, że to jest zaaranżowane na duży skład muzyczny, są dęciaki, jest świetna sekcja rytmiczna, dlatego ta muzyka jest taka radosna, uskrzydlająca i rozrywkowa właśnie. Ja świetnie się w takiej stylistyce czuję i dobrze się w niej odnajduję.

Na scenie spotyka się Pani z wieloma znakomitymi aktorkami i aktorami śpiewającymi. Można powiedzieć, że udało się Jackowi Mikołajczykowi zebrać obsadę godną dzieła, które po raz pierwszy zostało zaprezentowane w Polsce. Z Tomaszem Steciukiem, który gra Darryla van Horna i był jednocześnie asystentem reżysera, gracie razem na scenie chyba nie po raz pierwszy?

- Pierwszy raz z Tomkiem spotkaliśmy się w Teatrze Roma pracując przy musicalu "Miss Sajgon", grałam wtedy młodziutką Wietnamkę nieszczęśliwie w nim zakochaną. Później los połączył nas w "Zakonnicy w przebraniu" - byliśmy na scenie narzeczonymi, co nie przeszkodziło, że grając Curtisa próbował mnie zabić.

A jego praca jako asystenta reżysera jest nieoceniona. Tomek, podobnie jak ja, ma mocny charakter, dlatego ścieraliśmy się niejednokrotnie, ale zawsze z ogromnym szacunkiem dla siebie i z pochyleniem głowy nad tym, co musimy na scenie pokazać i aktorsko wypracować.

W Syrenie autorem choreografii - o czym już Pani wspomniała - jest Jarosław Staniek. Zważywszy na Pani wcześniejszy "trening" podczas przygotowania do ról choćby w "Variete film show" i w "Rewii variete"w Krakowie, chyba dużo pracy nie miał?

- Hmmm... To jest tak. Bardzo lubię tańczyć i raczej tańca się nie boję. Ale tak, jak już powiedziałam, sam moment castingu jest dla mnie niezwykle stresujący. Chciałoby się przecież, żeby w ciele czy w ruchu wszystko wypadło jak najlepiej. Z Jarosławem Stańkiem spotkałam się po raz pierwszy. I było to spotkanie wyjątkowe, równie ważne jak przy "Zakonnicy w przebraniu" z Eweliną Adamską-Porczyk. W "Czarownicach..." śpiewam i tańczę tango, i nie jest to zadanie łatwe. Miałam wrażenie, że jak pracowaliśmy nad tym numerem z Jarkiem to on bardziej słuchał moich kroków, niż na nie patrzył i oceniał. I to było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, bo nigdy jeszcze żaden choreograf nie słuchał tańca w taki sposób, pomagając aktorowi budować charakter postaci. Poza tym to człowiek, pomimo wszystko, ogromnej cierpliwości. I za też bardzo go cenię.

Gdyby dzisiaj miała Pani zachęcić publiczność do przyjścia na spektakl do Teatru Syrena, co by jej Pani powiedziała?

- Zachęcam, szczególnie tych wszystkich, którzy będą czytali ten wywiad, ale nie tylko, do tego, by odwiedzać i przychodzić do Teatru Syrena przy Litewskiej na nasze kolejne spektakle. Syrena wraca do swoich muzycznych korzeni, dlatego zobaczycie Państwo wspaniałe musicalowe widowisko, rozśpiewane, roztańczone, radosne, jednocześnie pełne magii, erotyki i nie pozbawionej smaku dwuznaczności.

Teatr Syrena zapowiada już kolejne premiery, między innymi musical "Rodzina Addamsów". Będzie tam dla Pani miejsce?

- Na razie nie chciałabym niczego zdradzać. Ale cieszę się z tego, że ten musical będzie prezentowany w Warszawie. Miałam okazję obejrzeć inscenizację Jacka Mikołajczyka zrealizowaną w Teatrze Muzycznym w Gliwicach i wierzę, że tamten fantastyczny sukces uda się powtórzyć tutaj i w Poznaniu, bo spektakl zapowiadany jest jako koprodukcja.

A co poza teatrem? Zapewne sporo koncertów?

- Tak, będą koncerty telewizyjne, jeden związany z moim udziałem w nagraniu płyty Darka Majelonka "Panny Sprawiedliwe wśród Narodów Świata". Pracuję też cały czas nad swoją własną płytą autorską. Są również spektakle "Zakonnicy w przebraniu" w Poznaniu, sporo dubbingu... Natomiast od 8 czerwca będę brała udział w koncercie "Marzenia się spełniają", który jest właśnie spełnieniem takich moich wielkich marzeń, z najpopularniejszymi przebojami z filmów Walta Disneya. Będzie czterech wokalistów, wielka orkiestra... Zamierzamy odwiedzić m. in. Zabrze, Szczecin, Poznań... Zatem serdecznie zapraszam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji