Artykuły

Zarozumiały satyr

- Naszą bazą były rewie, składanki satyryczne itp. Pisali dla nas np. Ryszard Marek Groński, Jonasz Kofta, Jan Pietrzak. To zabawne, bo była to wyłącznie satyra polityczna. I widz o tym wiedział. Władza też. Ale stanowiliśmy pewien wentyl bezpieczeństwa - mówi były dyrektor Teatru Syrena WITOLD FILLER.

Z wykształcenia aktor, z powołania dziennikarz i pisarz. Znany krytyk teatralny, wybitny specjalista w dziedzinie historii polskiego teatru, szczególnie kabaretu, a także i cyrku. Przez wiele lat był m.in. szefem Redakcji Rozrywki w Telewizji Polskiej, dyrektorem stołecznego Teatru "Syrena", a także redaktorem naczelnym tygodnika "Szpilki". Starsze pokolenie doskonale pamięta go z telewizyjnego "Wielokropka" i słów - "Telewidzu, obudź się, zaczynamy". Po przejściu na emeryturę zajął się wydawaniem kaset wideo, był impresariem Violetty Villas, zakładał też w Sankt Petersburgu teatr w stylu paryskiego Crazy Horse. Kiedy wydawało mu się, że zrobi największy w życiu interes, doszedł do wniosku, że duże pieniądze nie są jednak dla niego. Przez cały czas pisał, w nowej Polsce wydał już trzynaście pozycji.

W czasach PRL należał do najbardziej wpływowych postaci w polskim show-biznesie. Od wielu lat Witold Filer jest na emeryturze. Wciąż jednak pełen pomysłów, aktywny i twórczy.

Piękny dom na starym Żoliborzu w Warszawie. Nieduży, jednopiętrowy, przytulny. Niewielki ogród. Mieszkają tu dwie rodziny. Witold Filer zajmuje parter.

Wewnątrz duży salon połączony z sypialną rozsuwanymi drzwiami. Stylowe meble, piękne lampy, obrazy. Czuć klimat i dostojność. Pod nogami plącze się niewielki jamnik szorstkowłosy. - Mam jeszcze dwa inne psy, ale pojechały teraz z żoną - tłumaczy gospodarz, zapalając papierosa. - Ten to już staruszek, ale ciągle dziarski.

Urodził się w Piastowie. Kiedy miał trzy lata, rodzice przenieśli się do Warszawy. Ukończył Liceum im. Tadeusza Rejtana, a potem Wydział Aktorski w Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Przez dziesięć lat był aktorem. Najpierw przez cztery lata występował w Teatrze - Domu Wojska Polskiego, który później przekształcił się w Teatr Dramatyczny. Kolejne sześć lat spędził na deskach Teatru Narodowego.

- Aktorskiego bakcyla połknąłem już w gimnazjum - opowiada.

- Mój wychowawca prowadził amatorski teatr. Zaszczepił we mnie i w moich koleżankach i kolegach miłość do Melpomeny. Zagraliśmy dwie sztuki. Z tego zespołu aż pięć osób zdawało do Wyższej Szkoły Teatralnej. Tylko jedna się nie dostała.

Po dziesięcioletniej przygodzie z teatrem przestał być jednak aktorem. Dlaczego?

- Zawsze byłem osobą zarozumiałą - tłumaczy. - A przez te dziesięć lat zagrałem tylko trzy wielkie role. Szalę przeważył fakt wygrania przeze mnie pod koniec 1962 roku jawnego konkursu na recenzję teatralną "Polityki". Poszedłem wtedy do Kazimierza Dejmka, aby wypisał mnie z pracy w teatrze. "Polityka" to była potęga.

Gdy jeszcze był aktorem, pisał książki o teatrze i jego historii, a kiedy wygrał konkurs w "Polityce", pojawiły się także inne propozycje. Posypały się lawinowo.

Pisał stały felieton w "Dialogu", potem otrzymał ryczałt w telewizyjnym "Pegazie". Po trzech miesiącach zadzwonił do niego Włodzimierz Sokorski, ówczesny przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji i zaproponował stanowisko szefa Redakcji Rozrywki w Telewizji Polskiej. Był rok 1963.

- Telewizyjną rozrywką kierowałem przez dziewięć lat. To były najlepsze czasy rozrywki w dziejach Telewizji Polskiej. Wszak to właśnie wtedy pojawiły się na antenie "Kabaret Starszych Panów", cykle Jacka Fedorowicza i Jerzego Gruzy, "Listy śpiewające" Agnieszki Osieckiej, "Kabaret" Olgi Lipińskiej. No i "Wielokropek", w którym sam chałturzyłem, a w głównych rolach występowali Jan Kociniak i Jan Kobuszewski.

Popularność tego programu przeszła wszelkie oczekiwania.

"Wielokropek" był programem satyrycznym, bardzo odważnym jak

na tamte czasy. Tematy były czerpane z prasy, czyli tak naprawdę z życia.

- Satyra była nieograniczona - wyjaśnia. - Nasz program oglądał Władysław Gomułka i bardzo go lubił. A skoro oglądał go I sekretarz, to i oglądali wszyscy ministrowie, bowiem zdarzało się, że nazajutrz musieli iść na dywanik.

Pamiętne słowa - "Telewidzu, obudź się, zaczynamy" sprawiły, że przez "Wielokropka" co tydzień przygotowywano programową ofiarę. - Po prostu tak układano ramówkę, aby przed nami na antenie prezentowano nie najciekawszą pozycję. Wszak chodziło o to, aby telewidz się obudził. Byliśmy potęgą. To była ogromna satyra, choć wcale nie polityczna. Ale i ogromny wysiłek.

To ja odpowiadałem za program, a nie cenzura. Zbierałem cięgi od każdego, kto uważał, że ma do tego prawo. Często telefonowano do mnie z KC. Te dziewięć lat zostawiło piętno na moim systemie nerwowym. Pamiętajmy, że wtedy wszystkie programy emitowano na żywo.

Miał dosyć. Zdecydował, że odchodzi. Został redaktorem naczelnym dwutygodnika "Teatr". - Osiem tysięcy nakładu, gazeta niszowa i święty spokój - mówi. - Tam sobie odpoczywałem. Prawie przez trzy lata.

W 1975 roku objął stanowisko redaktora naczelnego ilustrowanego tygodnika satyrycznego "Szpilki". Zajął miejsce swojego ówczesnego przyjaciela Krzysztofa Teodora Toeplitza. - I wtedy nasza przyjaźń się skończyła - wspomina. - Ale tak już jest, że nigdy nie lubimy swoich następców - dodaje z uśmiechem.

Trzy lata później został dyrektorem Teatru "Syrena". Tym samym pracował na dwóch pełnych etatach. - Zgodę na to co roku musiał wydawać sam premier - tłumaczy. - Takie były przepisy.

"Syrena" bardzo go pasjonowała. Jak twierdzi, tak naprawdę tam się realizował. - Teraz tam też istnieje teatr o tej samej nazwie, ale nie ma on już nic wspólnego z tradycją. Oni grają wesołe sztuczki. My dla higieny aktorów również co roku wystawialiśmy coś takiego, ale naszą bazą były rewie, składanki satyryczne itp. Pisali dla nas np. Ryszard Marek Groński, Jonasz Kofta, Jan Pietrzak. To zabawne, bo była to wyłącznie satyra polityczna. I widz o tym wiedział. Władza też. Ale stanowiliśmy pewien wentyl bezpieczeństwa.

W teatrze miał już kłopoty z cenzurą. - Regułą były sytuacje, że zdejmowano nam jakieś dowcipy. Ale gdy przychodziła premiera, te zdjęte dowcipy prezentowano na scenie. I władza ryczała ze śmiechu. A że na premierowym spektaklu obecny był zawsze prezes cenzury, to... potem cenzura cofała swoje wcześniejsze zastrzeżenia.

Z prac wówczas przez niego wykonywanych "Szpilki" lubił najmniej.

- Zwłaszcza po stanie wojennym - wyjaśnia. - Zresztą ten okres przesądza o mojej ocenie, bowiem wydawanie wtedy pisma satyrycznego było bez sensu. "Szpilki" były bojkotowane przez dobrych autorów. Były nijakie. W 1984 roku opuściłem redakcję.

Z Teatru "Syrena" odszedł w styczniu 1991 roku. - Skończyłem sześćdziesiąt lat i poszedłem na emeryturę - opowiada. - Jako dziennikarz miałem takie prawo. Ale tak naprawdę, to nowa władza mnie wywaliła.

Nie załamał się. Przez rok wydawał pismo pod nazwą "Plejtboj", w którym po raz pierwszy w Polsce ukazywały się rozkładówki gołych rodzimych gwiazd. - To był jedyny okres w moim życiu, kiedy zarabiałem prawdziwe pieniądze - podkreśla. - Praktycznie co miesiąc mogłem sobie kupić nowy samochód.

"Plejtboj" zawiesił jednak działalność. Do dziś oficjalnie nie wiadomo dlaczego. Zaprzecza krążącym wówczas opiniom, iż powodem był konflikt z "Playboyem". - Nic takiego nie miało miejsca - zapewnia.

Potem próbował różnych rzeczy.

- Najpierw namówiłem znajomą, która należała do majętnych osób, aby zaryzykowała parę groszy i zaczęliśmy wydawać kasety wideo, na których były prezentowane ważne i ciekawe wydarzenia, sfilmowane w ciągu miesiąca. I tak np. Lilie Nastasie opowiadał, jak grał z Lechem Wałęsą w ping-ponga. Nagraliśmy też film o pułkowniku Kuklińskim i nie był to wcale pozytywny obraz. Wtedy była tylko jedna państwowa telewizja i tego, co my, nikt nie robił.

Kasety chcieli rozprowadzać w prenumeracie. Wysłali kilka tysięcy ofert pod adresy wybrane z książki telefonicznej, ale zainteresowanie wykazało zaledwie dwieście osób. Niestety, zabrakło reklamy i całe przedsięwzięcie upadło.

- Pomysł odkupił od nas Jerzy Urban - mówi. - On miał wszelkie możliwości, aby na tym zarobić. Powierzył to zadanie bardzo uczciwemu i wrażliwemu człowiekowi, jakim był Andrzej Urbańczyk. I on to "utopił".

Po porażce z rozprowadzaniem kaset zajął się działalnością impresaryjną. - Wydobyłem z naftaliny Violettę Villas, o której już wszyscy zapomnieli. Zacząłem z nią jeździć po całej Polsce. Najpierw jednak dzwoniłem po domach kultury i początkowo dziewięć na dziesięć odpowiedzi brzmiało, że ich to nie interesuje. Ale po trzech miesiącach nie mieliśmy już wolnych terminów. Pojechaliśmy też do Ameryki i Szwecji. Pracowaliśmy tak razem przez rok. Dłużej nie byłem w stanie z tą gwiazdą wytrzymać.

I wtedy zabrał się za trzecie, ważne w tym okresie przedsięwzięcie. - Powierzono mi zorganizowanie w Sankt Petersburgu teatru typu Crazy Horse. Zaproponowali to byli wielbiciele Teatru "Syrena" zza wschodniej granicy. Kiedyś wielu z nich przychodziło do mojego teatru. Politycy, działacze gospodarczy itp. Bywali najwięksi i najważniejsi. Nie był tylko Michaił Gorbaczow.

W Sankt Petersburgu pracował przez rok. Znalazł lokal, wyszukał i przygotował ludzi, powstały już kostiumy. Ryszard Poznakowski z Czesławem Majewskim skomponowali muzykę, miejscowi satyrycy napisali teksty i... wszystko się skończyło. - Pewnego dnia mój protektor wziął dwie duże walizki, zapakował do nich mnóstwo studolarówek, zabrał żonę, dziecko i uciekł. Nie wiem, przed kim, ale na pewno nie przede mną. Tym samym zabrakło "cyca" i z dnia na dzień nie było pieniędzy.

Niebawem pojawiła się jednak kolejna nadzieja na ciekawe zajęcie i duże pieniądze. Trafił do niego pewien Amerykanin, który reprezentował firmę "Marlboro". - On chciał statkami sprowadzać papierosy do składu celnego w Sankt Petersburgu. Zadałem mu wtedy niewinne pytanie - "I co dalej"? Dał mi do zrozumienia, że to nie powinno mnie interesować. Miałem mieć ideologiczną pieczę nad tą operacją. I kiedy już znalazłem skład celny, mój Amerykanin się już do mnie nie zgłosił. Bill Clinton stał się wówczas moim wrogiem numer jeden, bowiem uchylił embargo na Wietnam. A te papierosy miały tam właśnie trafiać.

Potem doszedł do wniosku, że duże pieniądze nie są dla niego i zintensyfikował swoją pracę pisarską. Będąc już na emeryturze, napisał trzynaście książek z dziedziny teatru i show-biznesu. Np. "Tygrysicę z Magdalenki" o Violetcie Villas, którą sprzedano w 35 tysiącach egzemplarzy. Ostatnia jego pozycja to "Od pierwszych dam do Dody Elektrody", w której przedstawił pięćdziesiąt sylwetek znanych polskich żon sławnych mężów. - Czynię jeszcze jakieś inne rzeczy, ale nie są one na tyle efektowne, aby je wymieniać - stwierdza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji