Artykuły

Opowiedz mi naszą historię

"Kilka obcych słów po polsku" Michała Buszewicza w reż. Anny Smolar, koprodukcja Teatru Żydowskiego i Teatru Polskiego w Warszawie. Pisze Krystyna Gucewicz.

Marzec. Kolejny po poprzednim, następny przed przyszłym. Niezmiennie uwikłany w historię, politykę i losy wielu ludzi, naznaczonych tamtymi wydarzeniami. 50 lat temu w kraju nad Wisłą, w naszym kraju, dokonał się akt łamania życiorysów, kręgosłupów i nadziei, otworzył etap mroku i prześladowania człowieczeństwa. W cywilizacji bądź co bądź europejskiej, rozpętał się dramat moralnego wandalizmu.

Moje pokolenie, pokolenie Marca'68, przeszło wtedy błyskawiczny kurs dojrzewania tylko dlatego, że nie zamierzało pokłonić się kłamstwu, brutalności, ohydzie, co się przekłada na Gomułkę, pałowanie na Krakowskim, antysemityzm. W najbardziej niedoskonałym skrócie: Marzec, nasz studencki kilkudniowy karnawał demokracji, został wmanipulowany w rozgrywki partyjne. Nam szło o wolność, im o dyktaturę. Wołaliśmy o autonomię uniwersytetu, o powrót "Dziadów" na Scenę Narodową - a zewsząd coraz głośniej wydobywała się minorowa nuta rasowej nienawiści. Po słynnym "robotniczym" wiecu w Sali Kongresowej nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o czystkę: rozlał się ocean prześladowań. Syjoniści do Syjonu - tylko PRL miał na sztandarach to hasło.

***

I przydarzyło się znowu, że reflektory skierowane są na Marzec'68. Co było, jak było, dlaczego, kto z kim, kto kogo? I znowu publicystyka historyczna wyrywa obrazy z przeszłości, nauka dokumentuje, polityka konfabuluje. Na szczęście jest jeszcze sztuka, ogniskująca w jedno fakty, wyobrażenia, wspomnienia, przeżycia, emocje. Wszystko po to, żeby osiągnąć uniwersum.

Teatr nie pozostaje niemy w 50. rocznicę Marca. Oglądam "Kilka obcych słów po polsku" Anny Smolar (reżyseria) i Michała Buszewicza (tekst i dramaturgia ). Prapremiera w gościnnym Teatrze Polskim, który szlachetnie podjął współpracę z bezdomnym Teatrem Żydowskim. Przedstawienie anonsowane jest jako głos dzieci marcowych emigrantów. Raczej: wygnańców - myślę, bo ciągle słyszę płacz pożegnań na Dworcu Gdańskim.

Te dzieci często urodziły się później, dorosły gdzie indziej i poznawały dramatyczną przeszłość rodziców lub tylko ją przeczuwały. Jest taka scena w przedstawieniu Smolar i Buszewicza: młody chłopak pyta matkę, dlaczego przechowuje pocztówkę ze zdjęciem pomnika jakiegoś króla. Matka-emigrantka odpowiada:

- Bo to król szwedzki, a my jesteśmy w Szwecji.

- A co takiego zrobił ten król?

- Przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy.

Bardziej surrealna, a jednocześnie dramatyczna rozmowa nie mogłaby się nigdy odbyć bez traumy wypędzenia.

Rany ropiały. Z jednej strony odrzucenie, z drugiej tęsknota do kraju lat dziecinnych. Dla jednych zamknięty rozdział, dla innych mimo wszystko raj. To rozdwojenie pamięci i emocji w przedstawieniu "Kilku obcych słów po polsku" znajduje ilustrację w świetnej sekwencji filmowej - wędrówce powracającego, dla którego brzydota utraconego kraju jest pięknem, brud walorem, pospolitość wzniosłością. Marek Węglarski jako narrator tęsknoty porusza najwyższe tony aktorskiego kunsztu. Za moment wychodzi z ekranu, żeby milczeć, kiedy natarczywy reporter nęka go: - No niech pan powie kilka słów po polsku...

***

No właśnie: reporter. Okazja, rocznica, akademia ku czci. Nuta ironicznego dystansu wobec sztampy i schematów, jakimi żywimy się w takich okolicznościach, pojawia się już w pierwszej scenie. Moderator obchodów rocznicy Marca'68, dyrygent oczekiwanej psychodramy, wtaszcza na proscenium kosze kwiatów (jedno z wcieleń Jerzego Walczaka). Banalny rytuał. Za chwilę otworzy się księga. Podejrzewamy, że ten Ktoś stanie się Arielem, zbuntowanym aniołem przeszłości, ale ta postać pozostaje "niedopisana". Przyjmuje raczej rolę Tezeusza, który szuka wyjścia z labiryntu pamięci, uczestnicząc w dyskursie, rozmowach, scenach z udziałem spadkobierców marcowej traumy. Jako swoisty demiurg zjawia się ktoś inny - wodzirej, kreator tańca, języka ruchu, choreograficznych przestrzeni - autor równoległego języka tych opowieści, Paweł Sakowicz. I właśnie ten zamysł pozwala wzmocnić współbrzmienie zespołu, stworzonego przecież z aktorów dwóch scen, dwóch osobnych teatrów.

Opowiadają swoje historie, dziwią się wspomnieniom. Dramaturg umiejętnie wykorzystuje fragmenty zapisów, relacji, rozmów (także Mike Urbaniaka) z tymi, którzy wyjechali z "dokumentem podróży" ważnym w jedną stronę. Konfrontuje je z wrażliwością i wiedzą pokolenia ich dzieci. Ten zabieg jest otwarciem nowej perspektywy w doświadczaniu przeszłości.

Anna Smolar wprowadziła do teatru własne doświadczenie - post-pokolenia. I optykę spadkobierców dramatu. Jako reżyser ominęła koturny i cokoły, ufając szczerości i naturalności. I wygrała.

Gołda Tencer zrealizowała przed laty niezwykły dokument filmowy, zapisała wypowiedzi koleżanek i kolegów z łódzkiej szkoły im. Icchaka Pereca, wygnanych z Polski na fali Marca'68. Potem powstawały kolejne filmy, książki wspomnieniowe marcowych emigrantów - za każdą osobą stał dramat. Także dramat pamięci, tego największego Dybuka, który pozostaje w nas. Tak, dopóki mieszka w nas pamięć - istnieje pełnia człowieczeństwa.

***

Teatr najwyraźniej próbuje przepracować różne spojrzenia. Chwyta się za burleskę w zabawnie kulawym rapie o Marcu, stroi się w ludowy wianek, bo żart, a nawet kpina czasami muszą oswajać smutek. Uśmiechamy się, kiedy w hożą dziewoję wstępuje dybuk Idy Kamińskiej (żart). Ona też (ustami wnuczki Joanny Szurmiejówny) zastanawia się, czy gdyby Kamińska nie wyemigrowała, to Szymon Szurmiej zostałby dyrektorem pomarcowego Teatru Żydowskiego. Na marginesie: po Marcu dyrekcję objął wybitny aktor Juliusz Berger, o czym się już dziś nie za bardzo pamięta.

Tak toczy się ta opowieść. Przedstawienie zachowuje swój wewnętrzny rytm, kojarząc się z tradycją reunionu, zjazdu koleżeńskiego, spotkania po latach. Aktorzy zstępują na scenę z sepiowego zdjęcia rodzinnego - akcent mimo wszystko liryczny. Takich momentów jest więcej, choćby opowieść o baśniowej kałuży, w której tęczę malowała kropla benzyny - to się nazywa czułość we wspomnieniach.

Dopóki jest teatr - będziemy rozważać, co Dobro, a co Zło, mówić o Prawdzie, Bogu, Śmierci i Wolności. Szukać Człowieka w człowieku. Historia to lustro Losu. Postawione dla tej premiery próbuje odbijać nadzieję. Że może będziemy już razem. Wypijemy zdrowie nas wszystkich. Do stołu zasiądą wnuki marcowe i Polak polsko-polski. Siądziemy przy wspólnym stole. A jednak nie... Nie, nie da się, stół został podzielony na pół No to może przy waszym stole. Nie, przy naszym Ta scena jest przejmującą puentą. Przerażającym proroctwem, że to, co rozbite nie da się skleić A inny, "nie nasz" pozostanie obcy. Przynajmniej dopóki "temat" nie wypłowieje i nie obrośnie w nowe mitologie.

***

Spektakl kończy się zaplanowaną prowokacją: - Czy przyszliście do Teatru Polskiego czy do Żydowskiego? - pyta aktorka. - Proszę się przesiąść, jedni na lewą, drudzy na prawą stronę widowni.

No tak. Niby śmieszno a straszno, jak mawiali nasi prehistoryczni dziadowie. Dlatego wolę sobie myśleć, że to tylko echo przedwojennej anegdoty o dwóch dyrektorach tych dwóch teatrów. Warszawa mówiła wtedy z uśmiechem: "Patrz pan, w Polskim dyrektor Szyfman, a w Żydowskim wręcz przeciwnie, Kamiński".

Następnego dnia po premierze pojawia się nieoczekiwane post scriptum. Na spotkaniu aktorów i fanów Studenckiego Teatru Satyryków Juliusz Pilpel premierowo śpiewa z ekranu "Piosenkę o wagonie i peronie" do tekstu Ziemowita Fedeckiego. Ze wzruszeniem wracam w wyobraźni na przedstawienie "Kilku obcych słów po polsku". Wzruszenia nie kłamią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji