Artykuły

Co smuci, co boli a co przeraża...

Na dwa tygodnie przed 10. rocznicą śmierci Gustawa Holoubka niejaki Marcin Gugulski, radny Prawa i Sprawiedliwości dzielnicy Mokotów, podczas sesji rady powiedział: "Gustaw Holoubek wielkim aktorem był. Ale był też idiotą politycznym jak większość środowiska artystycznego" - pisze Sławomir Pietras w Tygodniku Angora.

Gdyby nie ten cytat, pewnie nikt by tego nie zauważył. Kogo bowiem obchodzi, co mówią na sesjach warszawscy radni dzielnicowi, zwłaszcza dotknięci przypadłością, o którą oskarżony został nasz wielki aktor i niezapomniany człowiek teatru. Puszczanie płazem tego rodzaju epitetów staje się regułą wśród wybitnych postaci życia artystycznego. Nie tak dawno Krystyna Janda została porównana do prostytutki przez lekarza związkowca i mimo napływających zewsząd nalegań, nie zdecydowała się wnieść pozwu przeciwko osobnikowi, którego nazwisko brzmi Krzysztof Bukiel.

Wzywam więc teraz wdowę po Gustawie Holoubku [na zdjęciu] Magdalenę Zawadzką, wybitną aktorkę i ambasadora Fundacji Skolimowskiej, oraz ich syna Jana, znanego operatora filmowego, do oskarżenia niejakiego Marcina Gugulskiego o zbezczeszczenie pamięci ich męża i ojca, a dla nas wybitnej postaci polskiej kultury.

Pozostawianie takich napaści bez jakiejkolwiek reakcji ośmiela wszelakich nikczemników do popisywania się swym chamstwem i bezkarnością, zwłaszcza wobec osób publicznych, a przede wszystkim powszechnie znanych artystów. Ściganie tego rodzaju przestępstw możliwe jest tylko na wniosek osób poszkodowanych lub ich najbliższych, stąd moje - Pani Magdaleno i Panie Janie - prośby i nalegania.

Sprawa staje się bardziej skomplikowana, jeśli chodzi o odpowiedzialność za twierdzenie, że idiotami politycznymi jest także "większość środowiska artystycznego". Tutaj byłbym ostrożniejszy z tą większością. Nie radnym dzielnicowym o tym orzekać, ale polityczny idiotyzm w naszym środowisku daje o sobie znać, choć jest daleki od większości.

Czyż nie świadczy o tym ciągnący się w nieskończoność konflikt wokół Teatru Polskiego we Wrocławiu czy krakowskiego Starego Teatru? Czyż nie zbiorowa utrata rozsądku i brak stosownego otrzeźwienia doprowadziły do kryzysu w Operze Bałtyckiej? A awantura, zawirowania, absurdalne posunięcia i bałagan z marnymi szansami na jego zakończenie czy nie są przykładem politycznej apatii wokół Teatru Wielkiego w Łodzi? To wszystko - delikatnie mówiąc - smuci!

Celina Martini, ponoć poznańska pianistka i kompozytorka, o której dotąd nie słyszałem, nie wytrzymała tego, co dzieje się w Gmachu pod Pegazem i za wszystko obwiniła obecnego dyrektora artystycznego: "Widocznie w 38-milionowym narodzie nie znalazł się nikt wystarczająco kompetentny, by poprowadzić średniej wielkości prowincjonalny teatr operowy, gdyż stanowisko dyrektorskie w Teatrze Wielkim w Poznaniu piastuje Gabriel Chmura, obywatel państwa Izrael".

Zarzut nietrafiony i niemądry. Profesja dyrektora opery od niepamiętnych czasów miała niewiele wspólnego z obywatelstwem. Quatrini za czasów Moniuszki kierował Operą Warszawską, będąc Włochem. Donizetti zarządzał Operą Komiczną w Paryżu też jako przybysz z Italii. Gatti-Casazza - również Włoch - z powodzeniem kierował Metropolitan Opera w Nowym Jorku, a Niemiec Rolf Lieber-mann - paryskim Palais Garnier. Słynny Rudolf Bing - z żydowskimi korzeniami - spędził 5 tys. wieczorów jako dyrektor Metropolitan Opera, a u nas w drugiej połowie XX wieku wybitnymi dyrektorami polskich teatrów operowych byli zasymilowani Zdzisław Górzyński i Robert Satanowski. W naszym Poznaniu w latach 20. ubiegłego stulecia Operą kierował z licznymi sukcesami Piotr Stermicz-Valcrociata, znakomity dyrygent pochodzenia włosko-chorwackiego.

Tak więc wytykanie Gabrielowi Chmurze jego izraelskiego obywatelstwa jest wpisywaniem się w skutki obecnie przetaczającej się polskiej głupoty. Natomiast to, co stało się z Teatrem Wielkim pod jego artystycznymi rządami, wymaga stanowczej, odważnej i kompetentnej reakcji ze strony krytyki, środowiska, publiczności, a przede wszystkim odpowiedzialnego za to organu założycielskiego.

Dla mnie to sprawy zbyt bolesne, abym - na razie - szerzej wypowiadał się publicznie. Na uzdrowienie sytuacji w Gdańsku, Łodzi i Poznaniu nie ma jednoznacznej recepty, zwłaszcza na drodze doszczętnie skompromitowanych konkursów. Są natomiast liczne inne sposoby, o czym wiedzą fachowcy, a nie wątpliwi kandydaci do dyrektorskich eliminacji.

Z mojej perspektywy smuci los ludzi opery na Wybrzeżu, boli upadek Teatru Wielkiego w Łodzi, gdzie zostawiłem 10 lat codziennej ciężkiej, ale wydajnej pracy. Natomiast to, co stało się z poznańskim Gmachem pod Pegazem, przeraża nawet mnie, odpornego na wstrząsy operowego robotnika, którego - na wszelki wypadek - nikt nie pyta o zdanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji