Anna Smolar o Marcu'68 i spektaklu "Kilka obcych słów po polsku"
- Chcemy zadać pytania o Marzec dziś, w momencie kiedy zewnętrzne głosy próbują opowiedzieć historię obcymi słowami albo słowami, które są nadużyciem czy zakłamaniem - mówi reżyserka Anna Smolar przed premierą spektaklu "Kilka obcych słów po polsku". Przedstawienie, które produkuje Teatr Żydowski we współpracy z Teatrem Polskim, można oglądać na scenie Polskiego od soboty.
Izabela Szymańska: Jesteś określana jako "polsko-francuska reżyserka" - które słowa są dla ciebie obce: polskie czy francuskie?
Anna Smolar: Jestem zawieszona pomiędzy językami. Francuski to mój pierwszy język, co jest paradoksalne, bo w domu mówiliśmy po polsku. Ale całą edukację i życie towarzyskie miałam po francusku, był więc nie tylko językiem, ale wręcz moim światem - szybko zaczęłam zajmować się literaturą, uwielbiałam pisać i szczyciłam się tym, jak poruszam się po języku francuskim.
Wyjeżdżając, trochę go straciłam, teraz narzucają mi się polskie konstrukcje gramatyczne, idiomatyczne. A z drugiej strony cały czas potykam się po polsku, źle odmieniam, na próbie nie wiem, czy powiedzieć: "dwa stoły" czy "dwa stoła", mam akcent. Ale chyba bardziej frustruje mnie strata francuskiego niż braki po polsku, bo w pewnym sensie nadal czuję tu swoją obcość. Moje imię i nazwisko są polskie, więc może chociaż w akcencie niech zostanie ślad Francji.
Twoje życie w Polsce jest emigracją?
- Tak. Urodziłam się we Francji, emigrowałam do Polski. To emigracja szczególna i ułatwiona tym, że to kraj pochodzenia moich rodziców, język jest mi znajomy, przyjeżdżałam tu w dzieciństwie do babć. Ale jednak opuściłam swój kraj.
Twoi rodzice - Irena Grosfeld i Aleksander Smolar - wyjechali z Polski na początku lat 70. w efekcie wydarzeń marcowych. Jak się w twoim domu mówiło o Marcu?
- Moja mama nie była zmuszona do zrzeczenia się obywatelstwa, w związku z tym nie do końca odbiera siebie jako emigrantkę marcową. Ale jej wyjazd był efektem Marca, bo podążyła za moim ojcem, który wyjechał na skutek utraty pracy, roku spędzonego w więzieniu, poczucia ostracyzmu, niemożności rozwijania się.
O emigracji i w ogóle o swojej przeszłości opowiadali niewiele. W spektaklu zastanawiamy się, czy my, dzieci marcowych emigrantów, powinniśmy znać historię naszych rodziców. Czy jest nam potrzebna do poznania siebie i życia dalej? A co za tym idzie, jaka jest odpowiedzialność kolejnego pokolenia wobec przeszłości, rodzinnej i zbiorowej?
- Ten spektakl był dla mnie okazją do takiej rozmowy z rodziną, również z moim bratem i siostrą. Łatwiej jest w kontekście działalności zawodowej usiąść i powiedzieć: "Opowiadaj, ja cię nagram", bo to daje ramy. W relacjach rodzinnych często się krępujemy, albo odsuwamy pewne tematy od siebie, bo wydają się nienaturalne, nigdy nie jest ten dobry moment. A potem żałujemy. Chcemy zadać pytania o Marzec dziś, w momencie kiedy zewnętrzne głosy próbują opowiedzieć historię obcymi słowami albo słowami, które są zakłamaniem. Ważne, żeby pielęgnować opowieści rodzinne, bo one są świadectwem niezaprzeczalnym, intymnym, bezpośrednim, nie wziętym z podręczników, tylko z rozmowy przy stole.
Scenariusz przedstawienia bazuje na wywiadach z dziećmi marcowych emigrantów. Można powiedzieć, że to spektakl dokumentalny?
- Pracujemy z Michałem Buszewiczem - autorem tekstu - podobną metodą jak przy "Aktorach żydowskich": ze zlepków życiorysów wydobywamy tematy czy emocje, które nas interesują. Mike Urbaniak, dziennikarz, przeprowadził pod kątem naszego spektaklu rozmowy z emigrantami marcowymi i ich dziećmi - mają za sobą bardzo różne doświadczenia, strategie przeżycia: asymilację, zachowanie w sobie polskości, żydowskości. Ale w spektaklu nie idziemy kluczem socjologicznym, nie próbujemy oddać wyczerpującego obrazu emigracji. Pokazujemy złożoność, która kryje się za doświadczeniem emigracji i za kwestią przynależności, zakorzenienia, patriotyzmu. Chcemy uciec przed ujednoliconą narracją. Pierwszym krokiem do rozmowy o Marcu jest uznanie złożoności tych doświadczeń.
Jako pierwsi oddajecie głos dzieciom Marca?
- Tak, nie było takich rozmów. Przypuszczam, że emigranci marcowi są zaskoczeni tym gestem, bo wychowali dzieci w świecie zachodnim, w krajach oderwanych od tej historii. W pewnym sensie większość z nich uważa, że ich dzieci nie mają nic wspólnego z Marcem. A jednak jest coś takiego jak przenoszenie historii nie tylko w słowach, ale też w ciele, w genach, w emocjach. Jeśli mówić o Marcu '68 jako o traumie, to trauma jest przekazywana z pokolenia na pokolenie i domaga się opowieści. Jest to bardzo paradoksalna trauma, pełna szczęśliwych zwrotów akcji, pozytywnych losów ludzi, którym się powiodło, których dzieci dorastały w wolnych, demokratycznych krajach, w poczuciu przynależności do nowej ojczyzny.
A czy dla ciebie wyjazd rodziców nie był argumentem za tym, żeby nie emigrować do Polski? W wywiadach mówisz, że przyjechałaś tu głównie z powodu fascynacji artystycznych.
- Nie, ja żyję własnym życiem. Moi rodzice nigdy nie opowiadali o wyjeździe z Polski jako o czymś, co złamało ich życie. Myślę, że zostałam wychowana w ogromnej otwartości na los, w poczuciu, że życie stoi otworem i jego nieprzewidywalność jest wartością. Zawsze zakładałam, że wyjadę z Francji, ale do bardziej egzotycznych miejsc; ciągnęły mnie kraje Ameryki Południowej, kraje arabskie - przez rok chodziłam na zajęcia z arabskiego na Sorbonie. Aż tu nagle faktycznie teatr zadecydował. Zostałam wychowana także w potrzebie szukania tego, co jest dla mnie ważne, co jest moim zadaniem życiowym. Szybko to zadanie znalazłam, poczułam, że artystycznie czuję się tu na miejscu i wtedy już nie miałam zbyt wiele wątpliwości. Byłam na tyle młoda, że wszystko wydawało mi się możliwe, przeprowadzka była lekką decyzją. Zupełnie czymś innym byłaby emigracja teraz, w wieku prawie 40 lat, z dwójką dzieci.
Kiedy myślę o tamtym kontekście nagonki, nienawiści, upokorzenia, to szczerze mówiąc, jest mi nadal trudno to sobie wyobrazić. Mimo całej pracy włożonej w spektakl, mimo tego, co się teraz wydarza i o czym można czytać w prasie, nadal wydaje mi się to niewiarygodne. W '68 roku moja siostra miała dwa lata; opowiadała, że kiedy rodzice ją zaprowadzili do przedszkola, okazało się, że przedszkole nie przyjmuje już dzieci o żydowskim pochodzeniu. Jak myślę o tej małej dziewczynce, to tak trudno mi to nałożyć na tę Polskę i Warszawę, którą znam dziś. I dobrze, że czuję ten dysonans, bo to pokazuje, że nie jesteśmy w tym miejscu. A z drugiej strony, kiedy czytam o pomysłach na izolowanie w szkole dzieci niepełnosprawnych albo dzieci uchodźców od innych, to wiem, że ci, którzy wpadają na takie pomysły, kierują się dokładnie tymi samymi mechanizmami dyskryminacji, które leżały u podstaw Marca.
Spektakl jest produkcją Teatru Żydowskiego we współpracy z Teatrem Polskim. Rozmawiałaś z dyrektorami teatrów o Marcu?
- Tak, mieliśmy niezwykłe spotkanie Andrzeja Seweryna z jego 20-letnią wnuczką Leną. Andrzej jako dziadek opowiadał jej o swoim Marcu, który przeżył jako student, artysta zaangażowany w to, żeby "Dziady" wróciły na afisz, ale też jako przyjaciel ludzi, którzy emigrowali. To była osobista, piękna opowieść skierowana do kogoś, kto trochę wie, a trochę nie, bo nie mieli z Leną takiej rozmowy wcześniej. Dla mnie to było znaczące, że jako gospodarz Teatru Polskiego wprowadza nas w swoją historię.
Z kolei Gołda Tencer pokazała filmy, przy których pracowała, opowiadające o ludziach z jej klasy - chodziła do Szkoły im. Pereca w Łodzi, prawie cała ta szkoła wyemigrowała w Marcu. Jej brat też wyjechał. Ta grupa ze szkoły ma bardzo silne więzi, do dziś się spotykają. W filmie "Dokument podróży" jest scena z imprezy w Aszkelonie, gdzie widać małe dzieci emigrantów, które pochodzą z Polski, Ameryki, Danii, Francji i mówią w różnych językach, czasami wrzucając jakieś polskie słowa. Mieliśmy wrażenie, że ten obraz jest wzięty ze spektaklu, pokazuje to rozproszenie, a jednocześnie nierozerwalną więź z Polską.
***
"KILKA OBCYCH SŁÓW PO POLSKU"
Reżyseria: Anna Smolar, tekst i dramaturgia: Michał Buszewicz, scenografia: Anna Met, kostiumy: Marta Kuliga, muzyka: Jan Duszyński, światła: Rafał Paradowski, choreografia: Paweł Sakowicz. Występują: zespół Teatru Żydowskiego: Marcin Błaszak, Ryszard Kluge, Rafał Rutowicz, Joanna Rzączyńska, Małgorzata Trybalska, Jerzy Walczak, Marek Węglarski; zespół Teatru Polskiego: Grażyna Barszczewska, Barbara Kurzaj, Marta Kurzak; gościnnie: Katarzyna Herman, Paweł Sakowicz.
Produkcja: Teatr Żydowski i Teatr Polski. Premiera: 10 marca, godz. 20 w Teatrze Polskim (ul. Karasia 2). Spektakl z napisami w języku angielskim. Bilety: 24-52 zł (normalny), 20-40 zł (ulgowy).