Artykuły

Jan Englert: "Dziady" '68 jak erupcja wulkanu

- "Dziady" Dejmka wykroczyły poza rolę przypisaną teatrowi. Potwierdziły, że teatr może być papierkiem lakmusowym nastrojów społecznych - mówi Jan Englert, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego.

W Teatrze Narodowym w poniedziałek 5 marca odbędzie się uroczysty wieczór "...Z pokoleń pójdzie w pokolenia...", który ma uczcić 50. rocznicę "Dziadów" Kazimierza Dejmka, 10. rocznicę śmierci Gustawa Holoubka i 15. rocznicę śmierci Kazimierza Dejmka. Wydarzeniem będzie pierwsza publiczna prezentacja dźwiękowego zapisu premiery "Dziadów" z roku 1967 zrekonstruowanego cyfrowo. Aktorzy Teatru Narodowego przypomną teksty opisujące wydarzenia tamtego czasu. Spotkanie poprowadzi Jan Englert.

DOROTA WYŻYŃSKA: Był pan na premierze "Dziadów" Dejmka w 1967 roku?

JAN ENGLERT: Tak. Byłem wtedy aktorem Teatru Polskiego. Miałem akurat wolny wieczór. Na premierę "Dziadów" poszedłem, ba, wepchnąłem się. Już wtedy pojawiły się głosy, że trzeba zobaczyć spektakl jak najszybciej, bo nie wiadomo, ile razy pójdzie. Jeszcze przed premierą się o tym mówiło, że to będzie wydarzenie. Choć niektórzy malkontenci do dziś twierdzą, że artystycznie to było słabe. Nie wiem. Nie mnie oceniać. Jeśli płaczę w teatrze, nie pytam, czy dlatego, że to jest kicz czy arcydzieło? Płaczę i to jest dla mnie ważne.

Wtedy pan płakał, widzowie płakali?

- Tak. Odbiór spektaklu był niesamowity. Może dwa-trzy razy w życiu czułem coś podobnego w teatrze. Ostatnio przy czytaniu jednej z ksiąg "Pana Tadeusza" w reżyserii Piotra Cieplaka. Trudna do nazwania wspólnota totalna. Między sceną a widownią. Coś podobnego zdarzyło się w dniu, w którym umarł Jerzy Grzegorzewski, a wieczorem graliśmy w Narodowym "Hamleta Stanisława Wyspiańskiego" w jego reżyserii. Wydawało nam się, że Grzegorzewski chodzi z nami po scenie.

Wyszedłem może poza temat, ale tylko pozornie. Bo tym razem też chcemy świętować w Narodowym coś, co było takim właśnie zbiorowym uniesieniem. "Dziady" Dejmka wykroczyły poza rolę przypisaną teatrowi. Potwierdziły, że teatr może być papierkiem lakmusowym nastrojów społecznych.

Bo miarą twórczości nie jest to, co wysyłamy do widowni, ale to, co z niej do nas wraca. Ten zwrot w przypadku "Dziadów" to nie była fala uderzająca o brzeg, ale erupcja wulkanu. "Dziady" stały się symbolem tego, czym teatr może być, choć nie musi. Zdarza się teatrowi być trybuną, zdarza się być kościołem. Zdarza się być trybuną i konfesjonałem jednocześnie.

Kiedy 10 lat temu w Teatrze Narodowym odbył się wieczór poświęcony "Dziadom", gościem specjalnym był Gustaw Holoubek - Gustaw-Konrad ze spektaklu Kazimierza Dejmka. To było ostatnie wydarzenie publiczne, w którym wziął udział.

- Publiczność przyjęła go bardzo długą owacją na stojąco. To był wyraz szacunku dla człowieka, który choć z zawodu był tylko aktorem, wykroczył daleko poza przypisane mu miejsce na ziemi. Był autorytetem, mistrzem, osobą, która ma swoje małe i większe cegiełki w historii tego kraju.

Teraz Gustaw Holoubek też będzie z nami, bo wysłuchamy zapisu z przedstawienia premierowego "Dziadów". Dzięki specjalistom z Polskiego Radia udało się wyczyścić dźwięk i wydajemy dwie płyty: jedną z nagraniem z przedstawienia i drugą z nagraniem Wielkiej Improwizacji w wykonaniu Gustawa Holoubka.

Niezwykła jest warstwa muzyczna przedstawienia, niezwykłe chóry aktorskie. My dziś w Narodowym jesteśmy dumni, że mamy w teatrze wielu śpiewających, uzdolnionych muzycznie aktorów. Wtedy też było pod tym względem całkiem nieźle.

Wieczór w Teatrze Narodowym ma uczcić też 15. rocznicę śmierci reżysera legendarnych "Dziadów", dyrektora tej sceny. Reżysera, z którym wielokrotnie pan pracował. Kim był dla pana Kazimierz Dejmek?

- Dejmek to temat na oddzielny rozdział, na książkę. Postać niezwykle ciekawa. On miał jeden kościół, jedno miejsce pracy i jedno miejsce odpoczynku. Teatr! Wszystko w jego życiu było podporządkowane teatrowi. Wszystkie błędy, które popełnił, były spowodowane miłością do teatru. Nie było w tym zimnej kalkulacji.

Na pewno nie był zwierzęciem politycznym. Sądzę, że był zaskoczony, nie przewidział tego, co się wydarzy wokół "Dziadów". Był zdumiony tym, co się działo. Nie znałem Dejmka w 1968 roku, poznałem go dopiero 12 lat później w Teatrze Polskim. Pierwsze zdumienie moje polegało na tym, że Dejmek bardzo mało mówił. To był taki Mrożek reżyserii, niechętnie udzielał wywiadów.

A jaki był w pracy?

- W pracy był matematykiem. Miał niezwykłą zdolność do konstruowania tekstu, logicznego układania tekstu tak, żeby odpowiednio wybrzmiał i dotarł do widza. Odzierał tekst z niepotrzebnych ozdóbek, nie lubił popisów. Do mnie zawsze mówił: przestań pan być taki "wirtuzoł".

Był nieprawdopodobnie wyczulony na słowo, jego uwagi dykcyjne padały nawet w trakcie przedstawienia.

Nie był uwodzicielem, składał się z linii prostych. Artysta podobno musi być niezrozumiały, a on robił wszystko, żeby go widzowie rozumieli.

Kiedy pracowałem z nim nad "Wyzwoleniem" na początku lat 80. w Teatrze Polskim, powtórzyła mi się sytuacja, o której słyszałem od Gustawa Holoubka. Holoubek w "Dziadach" nie mówił Wielkiej Improwizacji do drugiej generalnej. Do ostatniej próby nikt jej nie słyszał. I dlatego na premierze uderzyła z taką siłą.

Miałem podobnie z Modlitwą w "Wyzwoleniu". Dejmek jakby celowo nie dawał mi jej próbować. Kiedy tylko zaczynałem, natychmiast przerywał, poprawiał światło, coś zmieniał. Najwyraźniej nie chciał, żebym to sobie "zafiksował", żeby to wybrzmiało przed premierą.

Na generalnej próbie "Dziadów" po Wielkiej Improwizacji Dejmek ponoć zamknął się w swoim gabinecie i przeżywał. Mogę sobie to wyobrazić, sam kilkakrotnie widziałem Dejmka, który płakał w teatrze. Nie tylko na swoich przedstawieniach! Nie chciałby pewnie, żebym o tym opowiadał, bo bronił się przed sentymentalizmem. Ale był sentymentalny i sądzę, że to przedstawienie "Dziadów", które jego wrażliwość artystyczną zamieniło w wydarzenie historyczne, w transparent historyczny, bardzo go uwierało.

Nie czuł się bohaterem rewolucji. Był artystą teatru. On traktował "Dziady" jako swoją spowiedź reżyserską i tyle. Ale jego spektakl wykroczył poza ramy teatralne i stał się symbolem politycznym.

Inna sprawa, że gdyby był tylko wydarzeniem artystycznym, nikt by dziś o tym nie rozmawiał.

Teatr - jak mówi bohater "Garderobianego" - żyje tylko w pamięci innych, i tyle. Pamięć polityczna, społeczna, historyczna jest dłuższa niż artystyczna. O "Dziadach" Dejmka rozmawiamy 50 lat po premierze, a o wielu wybitnych spektaklach, które odniosły sukces artystyczny, nikt już nie pamięta.

***

Wieczór "...Z pokoleń pójdzie w pokolenia..." - PONIEDZIAŁEK, 5 marca, godz. 19. Teatr Narodowy, plac Teatralny 3. Wejściówki: 10 zł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji