Artykuły

Kamień na sercu

Od amatorskiego teatru nie oczekujemy zazwyczaj zbyt wiele, zwłaszcza jeśli obywa się bez profesjonalnego wsparcia. Jednak "Zanim zrozumiesz" dało całkiem niezłą próbkę zarówno aktorskich umiejętności, jak i przekazania czegoś ważnego, zapewne również osobiście, dla twórców - o spektaklu "Zanim zrozumiesz" w wykonaniu studentów psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla WAs.

AUTOR: Jarosław Klebaniuk FOT.: Instytut Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego

17.02.2018

Spektakl o psychoterapii mógł przy tym zainteresować, o co zresztą zadbali organizatorzy, widzów spoza Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Uboczny, pozaartystyczny skutek przedsięwzięcia stanowić może przychylniejsze spojrzenie na profesjonalną pomoc psychologiczną.

Fabułę spektaklu (uwaga: spojler!) streściłbym następująco. Psychoterapeuta Tomasz (Michał Węgrzyn) podczas kilku sesji zajmuje się trojgiem młodych klientów. Luiza (Aleksandra Pulcer) nie może pogodzić się z porzuceniem przez chłopaka, a intensywną pracą zawodową próbuje wieść "zastępcze życie", wieczorem przy winie użalając się nad sobą i uporczywie broniąc się przed definitywnym pożegnaniem nieistniejącego już związku. Jonasz (Mateusz Fryszer) dowiedziawszy się o swojej śmiertelnej chorobie nie potrafi się przystosować do nowej sytuacji, a samotność i poczucie, że nie powinien dla nikogo stanowić ciężaru uniemożliwiają mu zwrócenie się o pomoc. Stawia irracjonalny opór nowej sytuacji. Wydaje się, że nawet psycholog nie jest w stanie nic zrobić. Maria (Patrycja Budna) tkwi w toksycznej relacji z matką, zatrzymana przez nią w patologicznej rodzinie. Zamiast prowadzić własne życie pogrąża się w beznadziejności, a traumatyczne wspomnienia raz po raz wywołują złość i nienawiść do ojca. Wspólną cechą trojga bohaterów zdaje się być ich samotność i bezradność. Każde z nich ostatecznie na swój sposób korzysta z terapii, lecz zmiany w ich życiu mają różny stopień trwałości. Luiza, pozornie pogodzona z utratą miłości, biegnie na spotkanie, gdy - w nieco nieprawdopodobnej rzeczywistości lub tylko jako chorobliwe urojenie - dzwoni telefon od byłego. Marcie udaje się odpępowić od zatrutego łona, rozpocząć samodzielne życie, lecz - jak sugeruje ostatnia scena - zmory przeszłości wciąż pozostają aktualne. Najbardziej radykalnie i z pewnością na trwałe rozwiązały się problemy Jonasza. Nie wydaje się jednak, aby odchodził spełniony (koniec spojlera!).

Struktura spektaklu odpowiadała naprzemienności towarzyszącej pracy Tomasza, notabene terapeuty o nazwisku podobnym do tego, jakie nosił pewien Ernst, twórca konstytucjonalnej teorii temperamentu. Seria przeplatanych krótkimi chwilami ciemności scenek przebiegła w minimalistycznie urządzonym gabinecie (w rzeczywistości - w dużej przestrzeni wykładowego podwyższenia Auli przy ul. Dawida 1). W większości z nich scenografia sprowadziła się do dwóch krzeseł, stolika i dodatkowego mebla z wodą. To zapewne nieco wymuszone charakterem produkcji inscenizacyjne ubóstwo z konieczności musiało zostać zrekompensowane słowami i grą. Wydawało się, że ta ascetyczna formuła utrzyma się do końca. Jednak w paru scenach nieco inaczej wykorzystano przestrzeń: już to aranżując krzesła tak, by można było wyobrazić sobie na nich postaci do psychodramy, już to chodząc po niej, już to leżąc. Pojawiły się nawet rekwizyty: prześcieradło, mdlejący pluszowy miś (nie, nie ten z kampanii wyborczej z 2005 roku, choć mdlejący podobnie), bateria wódek, kielich wina. Ważną rolę odegrały także części kobiecej garderoby, jak dla mnie - nie tyle nawet "mała czarna", co buty. Zastanawiałem się, czy Maria pożyczyła szpilki od Luizy, ale nie wyglądało na to, żeby się znały. W końcu Tomasz, jako dobry psychoterapeuta, nie ujawnił nikomu ich personaliów. A może spotkały się w poczekalni? Ale nie, nie o tym przecież była sztuka.

Początek nie był zbyt udany. Dysynchronizacja w pierwszej scenie (nie ma sensu mówić "usiądź", gdy ktoś już usiadł) i jej statyczny charakter nie zapowiadały dobrego przedstawienia. Na szczęście podobnych wpadek nie było już później. Co innego stanowiło moim zdaniem problem, z którym mieliśmy do czynienia przez większą część przedstawienia. Gęstość tekstu, intensywność przekazu, jego duży ładunek emocjonalny utrzymywały napięcie na nieznośnie wysokim poziomie. Aby całość była strawniejsza, a przez to artystycznie lepsza, warto stosować klasyczne reguły zmienności napięcia, obok kwestii znaczących umieszczać trochę lżejszych, sytuacyjnych, może nawet zabawnych (tylko w jednym miejscu, na "rzygam nawet bez chemioterapii" zdarzyło mi się uśmiechnąć). O tym, że głębię można wyczarować także ze zwyczajności czy pośród niej świadczą być może najlepiej sztuki Antona Czechowa. No, ale te są znacznie dłuższe, trochę z innych, powolniejszych czasów, a też i spoza gabinetu psychologicznego, gdzie powinno być intensywnie.

Nawet jednak próba pokazania zmagań bohaterów jeden do jednego, jak to zaproponował Fryszer z ekipą, może zawierać więcej dystansu, odrobinę oczyszczającej atmosferę ironii. Zamiast tego dostaliśmy tekst bardzo ciężki i zagrany zgodnie z jego duchem. Usłyszeliśmy na przykład o chorym ojcu, który znęcał się nad kobietą, gdy była mała: "Kat mojego dzieciństwa w końcu opadł z sił", zaś o traktowaniu terminalnie chorych przez personel medyczny: "Jesteś tylko tym rakiem. Tylko on cię reprezentuje". Takie i podobne słowa mogły oczywiście paść w gabinecie terapeuty. Jednak tego rodzaju realizm, gdy idzie się za intencją twórców, słowo po słowie, dla widza jest trudny do udźwignięcia.

Strona wizualna przedstawienia była dosyć uboga, choć oczywiście zmiany powierzchowności aktorek, które przebierały się, by oddać wyglądem wewnętrzne przemiany, cieszyły oko, zapewne nie tylko męskie. Brak profesjonalnego oświetlenia, a jedynie włączanie i wyłączanie światła, nie pozwalało wydobywać za dużo ani z gry, ani z przestrzeni. W krótkich przerwach między scenami, a także podczas najbardziej dramatycznej chyba sceny pożegnania terminalnie chorego z terapeutą, puszczana była muzyka (w antraktach - słusznie, pożegnaniu nadała jednak niepotrzebnego melodramatyzmu). Natomiast słowa piosenki rapera stanowiły swoisty komentarz do psychologicznej sytuacji jednej z bohaterek. Sięgnięcie po muzykę i tekst z popkultury były z pewnością dobrym pomysłem. Poza wszystkim innym wzbogaciły to dosyć surowe przedstawienie.

Niepotrzebne wydały się końcowe sceny. Zwłaszcza ta szpitalna, z dźwiękami aparatury monitorującej funkcje życiowe, moim zdaniem nie powinna znaleźć się w scenariuszu. Dorzucanie kolejnego tragicznego smutku do ogromu rozterek, rozpaczy i nierównych zmagań z tak zwanym życiem nie było potrzebne. Odrobina optymizmu, jakieś niedomówienie, choćby takie, które pozwala do dziś wierzyć niektórym miłośnikom prozy Prusa, że Wokulski po tym wszystkim, po całej tej "Lalce" żył długo i szczęśliwie, mogłoby pojawić się i w "Zanim zrozumiesz". Zamiast tego nawet w końcowej scenie jedna z bohaterek wyeksponowała siniak, może nawet bliznę "po tatusiu". Dobrze, że choć bez projekcji na dużym ekranie.

Skończywszy o zastrzeżeniach dotyczących treści przyjrzyjmy się jej "podawaniu". Przyjęta konwencja zakładała eksponowanie negatywnych emocji związanych z uniwersalnymi bolączkami: nieodwracalną stratą, poczuciem krzywdy, pretensjami do bliskich i dalekich, do losu, wreszcie do siebie. Choć udało się aktorom pokazać uczucia: rozpacz, rezygnację, irytację, złość, to niektóre sceny wydały mi się jednak niedograne. Można było na przykład pójść o krok dalej i pokazać prawdziwe łzy (Maria). Trafnie dobrany rekwizyt na stoliku pomiędzy terapeutą a klientką nie pozostałby tylko zapowiedzią, elementem kontekstu. Mimo to należy uznać aktorską próbę czworga za dosyć udaną. Jak dla mnie, najbardziej przekonująco swoją postać wykreował Mateusz Fryszer. Udało mu się być bliskim płaczu lecz nie rozpłakać się, co dobrze wpisywało się w jego rolę nieco cynicznie podchodzącego do ludzi, a później - złego na los i na siebie architekta.

Siłą rzeczy głównym bohaterem "Zanim zrozumiesz" był terapeuta. Michał Węgrzyn zagrał go bardzo wstrzemięźliwie, eksponując samokontrolę i opanowanie, które raz tylko zdecydowanie i - jak się okazało - z pozytywnym skutkiem ustąpiło gwałtownej złości i aktowi agresji wobec wyimaginowanej postaci. Zdenerwowanie, poza tę jedną sceną, ukazywane było na przykład za pomocą kiwania nogą, a nie - mimicznie czy tonem głosu. Z drugiej strony aktorska maniera wypowiadania słów w sposób nazbyt namaszczony, chwilami pouczający, niemal kaznodziejski, mogła nieco drażnić (ja nie czułbym się komfortowo jako klient takiego terapeuty). Eklektyczny sposób prowadzenia terapii, zasadniczo słuszny, chwilami mógł budzić wątpliwości. Niekiedy bycie bardziej dyrektywnym (sugerujące pytania do Marii czy "zadania domowe" dla Jonasza) bywa wskazane, jednak już samodzielna interpretacja snów klienta wydaje się znacznie słabsza, niż - dosyć oczywiste w takim przypadku - nakłonienie do tego samej "własno-sno-opowiadaczki". Także stosunkowo rzadkie odwoływanie się do emocji klientów stanowiło profesjonalną słabość, podobnie jak skłonność do używania zbyt dużej liczby słów zamiast zwięzłego przekazania komunikatu. Krótko mówiąc, Tomasz nie był postacią idealnie napisaną. Inna sprawa, że klientów miał trudnych, oporujących, albo bardzo świadomych procesów zachodzących w trakcie terapii (obie kobiety), albo w sytuacji, w której zakres pomocy jest bardzo ograniczony (mężczyzna).

Mimo to udało się autorowi scenariusza uchwycić, a aktorowi wyeksponować kilka elementów profesjonalnego warsztatu psychologa klinicznego. Sytuacje sesyjne oddane zostały z dużą trafnością. Laicy nie uczący się o psychoterapii, ani też nie mający z nią osobistych doświadczeń mogli dowiedzieć się paru nieoczywistych rzeczy, na przykład: jaki jest typowy cykl spotkań, jak się nazywa początkowa umowa między pomagającym a korzystającym z pomocy, dlaczego do psychoterapeuty przychodzą ci, którym zależy na dochowaniu tajemnicy, jakie pytanie jest typowe po tygodniu przerwy, jak kończy się terapię, dlaczego wiedzieć nie znaczy zrozumieć, a zrozumieć - postąpić, a nawet czym jest Dziecko i Rodzic w nas.

Spektakl wystawiony staraniem Polskiego Stowarzyszenia Studentów i Absolwentów Psychologii (PSSiAP) przez czworo studentów psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego z pewnością warto było obejrzeć. Psychoterapeuta odniósł pewne sukcesy. Zmiana, choć trudna, miała miejsce. Jednak po raz kolejny okazało się, jak żmudnie jest toczyć wewnętrzne zmagania, nawet w asyście psychologa. Spektakl nie zawierał światła, nie zakończył się dobrze, nie dał radości, nie dał wiele nadziei. Pozostał kamień na sercu. Trudny do uniesienia. Wilgotny. Ciężki.

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

"Zanim zrozumiesz" według scenariusza Mateusza Fryszera

Polskie Stowarzyszenie Studentów i Absolwentów Psychologii

Instytut Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego

Wrocław

Obsada: Michał Węgrzyn, Aleksandra Pulcer, Mateusz Fryszer, Patrycja Budna

Premiera: 16 lutego 2018

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji