Artykuły

Maria Pakulnis: Chcę być aktywna absolutnie do końca

- Nigdy w życiu nie czułam się jakoś wyjątkowo atrakcyjna. Rozbierano mnie wprawdzie w niektórych filmach, ale było to umotywowane fabularnie i artystycznie. Na pewno nie po to, by zszokować widza - mówi Maria Pakulnis, aktorka Teatru Ateneum.

Urodziła się Pani w Giżycku, ale podobno jest Pani Litwinką. Pani rodzina ma pewnie burzliwą historię.

- Pochodzę z polskiej rodziny, ale wywodzącej się w całości z Litwy - i ze strony mamy, i ze strony taty. Jestem pierwszym pokoleniem urodzonym w Polsce. Moja rodzina znalazła się tu, uciekając przed Rosjanami jak większość litewskich Polaków w 1946 r. Do ojczyzny jechali w bydlęcych wagonach, a podróż trwała ponad miesiąc - jak opowiadała babcia. Rodzina mamy osiadła najpierw w Jeleniej Górze, a potem pod Wrocławiem. Tam też przez Czerwony Krzyż odnalazł moją mamę ojciec po powrocie z obozu w Workucie. Prawdopodobnie również wtedy dowiedział się o śmierci w Katyniu swojego starszego brata, podporucznika, studenta ostatniego roku prawa Uniwersytetu Wileńskiego. Jego rodzice tymczasem zamieszkali w Giżycku na Mazurach, gdzie tato sprowadził z Dolnego Śląska moją mamę.

Skończyła Pani liceum pielęgniarskie, więc wybór studiów aktorskich był chyba niespodzianką.

- Większość ludzi, którzy osiedlili się w moich stronach, zaczynało życie "od zera". To były ciężkie czasy. Trzeba było myśleć pragmatycznie, żeby jak najszybciej zdobyć jakiś zawód i pójść "na swoje", stąd mój wybór pięcioletniego liceum, w którym zdobywało się wiedzę zawodową i zdawało maturę, a szkoła stała na bardzo wysokim poziomie. Byłam dobrym materiałem na pielęgniarkę z powołania, bo bardzo chłonęłam wiedzę medyczną, a podczas praktyk lubiłam szczególnie pracę na oddziale chirurgicznym - wykonywanie drobniejszych zabiegów. Marzyłam wtedy o zawodzie chirurga. Po maturze jednak, kiedy żegnałam się z liceum, moja polonistka, w której teatrze poezji brałam udział, podpowiedziała mi, żebym spróbowała zdawać do szkoły teatralnej. Jej propozycja zdziwiła mnie, bo takich planów nie miałam, po prostu nie śmiałabym nawet o czymś takim pomyśleć. Pomogła mi się przygotować - dobrać repertuar, pracować nad dykcją i Wymową, była też moim pierwszym słuchaczem, ale niczego mi nie narzucała. Myślę, że to pomogło mi zdać egzamin i dostać się. Egzaminujący mnie profesorowie, kwiat polskiego aktorstwa - znałam ich z Teatru Telewizji - docenili pewnie fakt, że byłam tak naprawdę kompletnie zielona, biała niezapisana karta, bez żadnej maniery.

Po szkole miała Pani trochę szczęścia, szybko angażowana była Pani przez znakomitych reżyserów w teatrze i filmie. Na dużym ekranie debiutowała Pani u Konwickiego w "Dolinie Issy". Jak wspomina Pani tamte czasy?

- To było niesamowite! Pierwsze wynajęte mieszkanie w Warszawie, jakieś tam urządzanie się, Teatr Współczesny. No i dostaję wiadomość, że jestem zaproszona na zdjęcia próbne do roli Barbarki w "Dolinie Issy". Pojechałam pierwszy raz w życiu na Chełmską do wytwórni filmów. Dostałam zadanie, przyodziano mnie w chustę, z włosami nie było problemu, bo nosiłam warkocz. Z kamerą byłam o tyle obeznana, że jako studentka statystowałam "po cichu" - bo było to zabronione - żeby sobie dorobić. Miałam szczęście, że w swoim debiucie trafiłam na pana Konwickiego, wspaniałego operatora Jurka Łukaszewicza, takich partnerów jak Jurek Kamas czy Ewa Wiśniewska. Najwięcej wiary we mnie wlał Tadeusz Konwicki, który był człowiekiem skupionym, ciepłym, kochającym całą ekipę, swoich aktorów. Wszystko odbywało się w spokoju, bez nieporozumień. Można rzec, że w swoim debiucie spełniałam się "pod kloszem".

Lata 80. ub. wieku to kolejne udane role filmowe w Pani karierze. Drugoplanowa rola w "Jeziorze Bodeńskim" została nagrodzona w Gdyni, a za kreację w "Zygfrydzie" otrzymała Pani główną nagrodę aktorską na MFF w Taorminie.

- Niestety, na festiwal do Taorminy mnie nie zabrano, a nagrodę odebrała w moim imieniu jakaś pani sekretarka. Dopiero po powrocie polskiej delegacji dowiedziałam się, że zostałam nagrodzona. Takie to były czasy.

Później była jeszcze Nagroda im. Zbyszka Cybulskiego i kolejne filmy z Pani udziałem - "Dekalog III", "Zabij mnie glino"...

- Przyznam, że nie pamiętam kolejności filmów, w których wystąpiłam, było ich sporo. Oprócz wymienionych przez panią m.in. "Pajęczarki", "Konsul" i bardzo ważne dla mnie "Pożegnanie jesieni" - genialny debiut reżyserski Mariusza Trelińskiego. Myślę, że gdyby ktoś tak młody w innym kraju nakręcił tak pełnowymiarowy i artystycznie skończony obraz, to byłoby to wydarzenie, a reżyser dostałby natychmiast możliwość robienia tego typu kreacyjnych filmów. Na szczęście Mariusz Treliński spełnił się w światowym wymiarze w operze, a ja jestem dumna, że zagrałam w jego debiucie.

Równocześnie występowała Pani sporo w teatrze, w wielu sztukach reżyserowanych przez pani męża Krzysztofa Zaleskiego. Jak państwu układała się współpraca?

- Zawsze byliśmy tzw. artystycznym małżeństwem, które lubi z sobą pracować i to było twórcze, choć oczywiście niepozbawione napięć, zgrzytów. Jednak jeżeli chodzi o relacje na planie, gdy pracowaliśmy dla Teatru Telewizji, czy na scenie, byłam po prostu jedną z aktorek. Od początku zresztą czułam się zafascynowana tym, co on robi, i bardzo chciałam grać z zespołem Teatru Współczesnego - młodym, śpiewającym, złożonym z wybitnych aktorów. Chciałam z nimi być na scenie, uczyć się, chłonęłam wszystko. To było fascynujące. Myślę, że wiele pięknych rzeczy wspólnie z mężem zrobiliśmy.

Uchodziła Pani nie tylko za bardzo zdolną artystkę, ale także za jedną z najbardziej seksownych kobiet na polskim ekranie.

- To mnie śmieszy bardzo. Nie wiem, dlaczego tak o mnie mówiono. Nigdy w życiu nie czułam się jakoś wyjątkowo atrakcyjna. Rozbierano mnie wprawdzie w niektórych filmach, ale było to umotywowane fabularnie i artystycznie. Na pewno nie po to, by zszokować widza. A za ikonę seksu uchodziły raczej Grażyna Szapołowska czy Katarzyna Figura.

Widywaliśmy też często Panią na małym ekranie w serialach. Na przykład widzowie zapamiętali Panią jako Nadieżdę Tumską z "Ekstradycji", czarny charakter.

- W skórze "czarnego charakteru" czułam się fantastycznie. W ogóle zawsze lubiłam grać role krwiste, wyraziste, nigdy nie byłam słodką amantką. Po przeczytaniu scenariusza "Ekstradycji" pomyślałam: "no, ostra postać". Rozmyślałam nad tą bohaterką, długo rozmawiałam o niej z reżyserem i powiedziałam mu, że wiem jedno - tej postaci nie wolno wybielać, zaistnieje w tym serialu, jeśli pójdziemy na całość, pokazując jej szaleństwo, porażające rzeczy, które robi, wtedy będzie prawdziwa. Myślę, że widzowie tę moją rolę docenili. To był zresztą.jeden z najlepszych seriali kryminalnych w polskiej telewizji, stąd są powtórki i oglądają go obecnie następne pokolenia, wciąż funkcjonuje w świadomości odbiorców.

Mimo że wiele aktorek w Pani wieku narzeka na brak propozycji zawodowych, Pani z ekranu nie zniknęła i wciąż jest artystką rozpoznawalną przez szerokie rzesze widzów. Pokazuje się Pani w serialach: w "Powiedz tak" zagrała Pani rolę optymistyczną dla kobiet dojrzałych, spodobała się też Pani widzom jako Ewa Sztern w "Nad rozlewiskiem".

- Zagrałam tam taką wariatkę, egzaltowaną gwiazdę nie wiadomo czego, ale ludzie to zaakceptowali. W piątym sezonie jest mnie mniej, bo dominują tam już młodzi. Szkoda natomiast, że serial "Powiedz tak" nie miał kontynuacji, bo wiele osób mówiło mi, że oglądało go z przyjemnością.

Teraz wszyscy występują w telewizji. Proszę pamiętać, że utrzymać się z teatru jest bardzo trudno i trzeba dorabiać. W PRL-u, grając w filmach, zarabialiśmy grosze. Dziś jest inaczej i chwała bogu, że doczekaliśmy takich czasów, bo aktorstwo to jest piekielnie ciężka robota. Ja ciągle jestem w samochodzie, pokonuję setki kilometrów, ciągle gdzieś jadę - tu zagrać, tam ze spektaklem. Wszędzie na świecie to niepojęte, żeby ktoś w moim wieku i z moim dorobkiem był zmuszony walczyć o utrzymanie. Powinnam mieć zgromadzony majątek i "odcinać kupony", żyć sobie na luzie. Ale przyzwyczajona jestem do takiego tyrania, a przy tym wszystkim jeszcze trzeba się trzymać, wyglądać itd. Z drugiej strony to jest cudowne. Nie umiałabym zasiąść w fotelu, nałożyć kapcie i wypoczywać. To nie dla mnie. Modlę się o jedno - o zdrowie. Chcę być aktywna absolutnie do końca. Co Pani robi, jak nie pracuje? Pracuję. Odpoczywam, pracując - sprzątam, pielęgnuję ogród, gotuję. Cały czas coś robię, nigdy nie siedzę z założonymi rękoma. Jeżeli nie mam pracy, to sama ją sobie stwarzam, na przykład produkując spektakle. Najważniejsze to nigdy nie narzekać, bo to najgorsza rzecz na świecie, zatruwa organizm, robi z człowiekiem coś złego.

Od dziewięciu lat jest Pani sama po śmierci męża. Czy pogodziła się Pani już z tą stratą?

- Na początku było ciężko, ale naturalne jest, że z czasem nauczyłam się "ciągnąć ten wózek sama". Żałujemy z synem, że mąż nie uczestniczył w ważnych dla niego momentach - maturze, studiach. Jaśkowi brakuje ojca, który był dla niego mistrzem. W pewnym momencie musiałam zostać ojcem i matką. Jednak o tak wspaniałym artyście, jakim był Krzysiek, zapomnieć nie wolno. Kultywujemy pamięć o nim i jego dorobku. Czy syn poszedł w ślady rodziców? Na szczęście nie. Nie lubi, kiedy mówię o nim w wywiadach, ale mogę powiedzieć, że studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Czy wciąż w domu towarzyszą Pani koty? Oczywiście. Fiodor i Wierusia to koty syberyjskie. Miał być tylko jeden, ale kiedy późnym wieczorem pojechaliśmy z synem go odebrać z hodowli, leżał w objęciach z drugim kotkiem. Popatrzyliśmy na siebie i postanowiliśmy ich nie rozłączać. Gospodarze odradzali nam Wierusię, że jest słaba, ostatnia z miotu, specyficzna i możemy mieć z nią kłopoty, ale zaryzykowaliśmy. Spokojem, tuleniem, głaskaniem, miłością pokonaliśmy jej lęki, nabrała pewności siebie. Teraz mam dwa ukochane zwierzątka, które nie odstępują mnie na krok, zawsze na mnie czekają i chodzą moimi drogami.

Na koniec proszę zdradzić tajemnicę swojej szczupłej sylwetki i młodzieńczego wyglądu.

- Mam dobre geny - moi rodzice i dziadkowie ze strony mamy zawsze byli szczupli. Nie obżeram się, ale niczego sobie nie odmawiam. Jem, co chcę, i nie liczę kalorii, bo przynosi to odwrotny skutek - wszystko ma się w głowie. Za słodyczami jednak nie przepadam, zawsze mówię, że ze słodyczy najbardziej lubię śledzie. Poza tym intensywnie żyję i ciężko pracuję fizycznie - po spektaklu, w którym nie schodzę ze sceny przez 2,5 godziny, gubię od pół do kilograma. Na zabiegi odmładzające nie mam czasu ani pieniędzy. Nie używam też kremów z tzw. wysokiej półki, bo płaci się głównie za znak firmowy. Można bardzo dobre kremy kupić w normalnych drogeriach lub znaleźć wśród kosmetyków naturalnych. A na zachowanie ładnego wyglądu mam receptę: nie skupiaj się tak strasznie na sobie, ale patrz na siebie z życzliwością, po-głaszcz się czasem po głowie, bądź dla siebie dobra.

W jakich produkcjach teatralnych lub filmowych zahaczymy Panią w najbliższym czasie?

- Zapraszam do warszawskiego Teatru Komedia, gdzie gram w dwóch zabawnych przedstawieniach - "Żona potrzebna od zaraz" i "Skazani na miłość", oraz do Teatru Polonia na "Chłopców" Grochowiaka z moim udziałem. 18 lutego mam z kolei premierę w gliwickim teatrze - to spektakl zrealizowany w koprodukcji z Teatrem IMKA w Warszawie wg sztuki Nikołaja Kolady "Wszechogarniające", w reżyserii Tomasza Mana. Inscenizację będzie można oglądać też w IMCE, partneruje mi Ewa Dałkowska. A na małym ekranie w marcu w Teatrze Telewizji prezentowana będzie sztuka "Victoria" w reżyserii Ewy Pytki, w której gram wraz z Jankiem Fryczem - to dla mnie cudowne spotkanie z nim po latach na planie. Jest to współczesna rzecz o damsko-męskich sprawach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji