Artykuły

Zgubne skutki oglądania internetu

"Peleas i Melizanda" Claude'a Debussy'ego w reż. Katie Mitchell w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jakub Godzic w portalu e-splot.pl.

W 2018 roku niemal cały muzyczny świat czci 100. rocznicę śmierci Claude'a Debussy'ego, dlatego polskie estrady i opery wprowadzają muzykę tego francuskiego kompozytora do swoich repertuarów. Dwie instytucje już to zrobiły.

W połowie stycznia Filharmonia Krakowska zaprezentowała koncertowe wykonanie najpopularniejszej opery Debussy'ego "Peleas i Melizanda". Zadanie to nie było łatwe, bo w tej operze nie ma żadnych wpadających w ucho melodii czy wokalnych popisów. Nawet akcja jest ograniczona do minimum, bo 12 obrazów, które tworzą 5 aktów opery, pozostawia naprawdę wiele miejsca na domysły i dopowiedzenia. Jest natomiast nastrój i są emocje, które trzeba wyrazić dźwiękiem i słowem. Zaangażowani soliści oraz zespół Filharmonii Krakowskiej pod batutą Gabriela Chmury w czarujący sposób oddali klimat dzieła, które w ich wykonaniu wręcz kipi tajemniczością i atmosferą rodzącego się dramatu.

To estradowe wykonanie wystarczyło, by rozbudzić we mnie apetyt, aby zobaczyć tę operę na scenie! Wówczas przypomniałem sobie, że Teatr Wielki - Opera Narodowa właśnie przygotowuje premierę tego tytułu. I od razu zaczęła się "mania".

Zaraz po powrocie do domu zacząłem szukać ciekawego nagrania, przeglądając zasoby internetowych sklepów muzycznych oraz serwisów z muzyką, aż natknąłem się na zarejestrowany na Festiwalu Aix-en-Provence spektakl z 2017 roku w reżyserii Katie Mitchell. Dokładnie tę samą inscenizację, która premierę miała w Warszawie.

Tak właśnie zaczął się tydzień obsesyjnego słuchania, oglądania i ekscytującego oczekiwania na warszawską premierę.

Tym łatwiej udało mi się "wpaść" w ten tytuł, jak nie przymierzając pierścień Melizandy do "źródła ślepców" (dla niewtajemniczonych: jak śliwka w kompot), gdyż brytyjska reżyserka zaproponowała zupełnie inną, bardzo oniryczną wizję tej opery. Całość akcji rozgrywa się w bogatych, mieszczańskich wnętrzach, jednak spektakl przyjął konwencję snu głównej bohaterki, która od pierwszych chwil zdaje się być przerażona światem, w którym żyje jej mąż Golaud. Melizanda sprawia wrażenie, jakby chciała się wyrwać z tego koszmaru, ale jest to sen i jak wiadomo, rządzi się zupełnie inną logiką. W efekcie dostajemy nie jedną, a dwie Melizandy: pierwsza z nich jest wymarzoną żoną swojego męża, druga zaś obserwuje "jak powinna żyć" i przeżywa własną alternatywną historię, w której zakochuje się i ma romans z przyrodnim bratem swojego męża, Pelasem. Reżyserka prowadzi równoległą akcję, która według libretta wydarzyła się w za kulisami lub mogła wydarzyć między wersami.

Cała opowieść snuje się powoli niczym muzyka Debussy'ego, jednak spektakl nie jest nudny. Katie Mitchell wykorzystała w nim cały alfabet swojego specyficznego języka: scenografia zmienia się często, sceny rozgrywają się w różnych pomieszczeniach na przemian odsłanianych lub zasłanianych. Bohaterowie przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia używają do tego drzwi, ale i szaf, otworów wentylacyjnych oraz okien.

Jej wizja "Peleasa i Melizandy" wymaga skupienia i uwagi już od pierwszej chwili. Bo Katie Mitchell w swojej wizji opery Debussy'ego starannie wykreowała klimat niepewności, wręcz grozy, prowadzącej do obłędu. I trzeba się po prostu poddać, w przeciwnym razie można się tylko irytować, że zostaliśmy przytłoczeni przyciężkimi impresjami i symbolami.

Inscenizacja ta ma również jeszcze jeden mankament, który widać dopiero, kiedy ogląda się spektakl z widowni. Ilość drobnych gestów, które wykonują między sobą bohaterowie, z perspektywy widza siedzącego w IV-tym lub dalszym rzędzie, stają się po prostu nieczytelne. Drobne rekwizyty wędrujące od postaci do postaci są niewidoczne we wnętrzach pełnych mebli i przyćmionym świetle. Wszystkie zabiegi reżyserskie, które tak pieczołowicie budowały te skomplikowane relacje między bohaterami z łatwością dało się zaobserwować na ekranie komputera. Oglądając to samo w teatrze z łatwością coś z tej misternej układanki może nam umknąć, zwłaszcza, jeśli nie mamy doskonałego wzroku lub, co najmniej, lornetki operowej.

I choć pod względem muzycznym spektakl w Operze Narodowej wypadł bardzo dobrze, a śpiewacy wokalnie i aktorsko prezentowali bardzo wysoki poziom, to jednak wychodząc z Teatru Wielkiego czułem lekkie rozczarowanie. Dotyczyło ono przede wszystkim Sophie Karthäuser, warszawskiej Melizandy. Porównując ją w pamięci do tego co oglądałem przez ostatnie dni w Internecie, musiałem przyznać, że nie była ona TAK mięsista, TAK plastyczna i przede wszystkim TAK oniryczna, jak prowansalska Melizanda w wykonaniu Barbary Hannigan. I być może, gdybym nie był tak dobrze przygotowany, a w wręcz "naoglądany" i po prostu poddał się tej atmosferze to wyszedłbym szalenie zadowolony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji