Artykuły

Aktualna sprawa Grzegorza P.

"Żeby nie było śladów" Cezarego Łazarewicza w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w tygodniku Do Rzeczy.

Gdybym był kryptopisowskim reżyserem teatralnym i nasycił już sceniczną adaptację reportażu Cezarego Łazarewicza "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka" naprawdę fajną muzą, w tym paroma kawałkami Lecha Janerki ("Lola" towarzysząca scenie pałowania Przemyka oraz "Ta zabawa nie jest dla dziewczynek" - najpiękniejszy chyba erotyk o naszym młodzieńczym stanie wojennym), to chyba nie oparłbym się pokusie, by zaserwować publiczności pochodzący z tej samej płyty, z "Historii podwodnych", jeszcze jeden utwór - "Konstytucje".

Ach, z jaką radością patrzyłbym zza kulis na twarze publiczności, która - kumata przecież - zaczęłaby pojmować wywrotowe kaczystowskie przesłanie wersów wyśpiewywanych przez Lecha Janerkę na beztroskim słonecznym reggae'owym podkładzie:

Są wesołe konstytucje

Które mają jeden cel

Chcą oddalać rewolucje

Ale my to mamy gdzieś

Dokładnie tam

Dokładnie tam.

Chichotałbym, ale przecież część mózgu wysyłałaby - jakże często lekceważony przeze mnie - sygnał ostrzegawczy, że kładę w ten sposób całe moje dzieło i że tak nie wypada. Czy jednak zdołałbym się powstrzymać?

BRYGADA RR ATAKUJE

Rozumiem więc duet Piotr Rowicki (adaptacja) - Piotr Ratajczak (reżyseria), że nie był w stanie oprzeć się przemożnej chęci upolitycznienia przekazu. Pojawił się zatem chór lekarzy, z mocną aluzją do świeżego sporu z rezydentami i odgłosami szczucia na poszczególne gildie ("my lekarze opierdalaliśmy się od czasów Mieszka I do dziś zamknięta kasta jesteśmy elita, cholerna elita. Ma wykształcenie, doświadczenie, umiejętności, tego się nie wybacza. W kamasze, do pierdla na dyżur!"), pojawiła opowieść zomowca mordercy o jego sentymencie do obecnej władzy ("w Polsce to w dobrą stronę to idzie podoba mi się, że ktoś teraz myśli o ojczyźnie, o naszych interesach"), mamy podkręcanie tekstu Łazarewicza, by wszyscy pojęli, że historię Przemyka trzeba odczytywać jako memento dla dzisiejszej władzy.

Niepotrzebne te rzeczy, naprawdę. Zaburzają czysty wydźwięk opowieści o tragedii sprzed trzydziestu pięciu lat i paradoksalnie osłabiają perswazyjną moc rekonstruowanej historii, która rzeczywiście może być przestrogą dla władzy, próbującej podporządkować sobie wszystkie sfery życia.

POKOLENIOWY DŁUG

Skatowanie na staromiejskim komisariacie maturzysty, Grzegorza Przemyka, to dla Łazarewicza punkt wyjścia do drobiazgowego dziennikarskiego śledztwa w sprawie sfingowanego procesu, nadzorowanego przez "człowieka honoru", gen. Czesława Kiszczaka, dążącego do oczyszczenia z zarzutów podległych mu milicjantów i obwinienia niewinnych osób o śmierć młodzieńca. Wertowanie akt, kwerenda w archiwach IPN i Karty, rozmowy ze świadkami ówczesnych zdarzeń, przeglądanie prywatnej korespondencji, osobistych zapisków, prasy, materiałów filmowych służy Cezaremu Łazarewiczowi do zrekonstruowania działania złowieszczych trybów policyjnego państwa.

Mechanizm jest rzeczywiście zawsze porażająco ten sam: media, które - oczywiście w imię wyższych racji - usłużnie drukują czy to własne komentarze, czy teksty dostarczane przez służby, szczucie na poszczególne grupy zawodowe (tu: robienie złej atmosfery wokół załóg karetek pogotowia, nagłaśnianie epizodów z udziałem lekarzy), dyspozycyjne sądy, no i brutalne działania służb i policji, które szantażem, oszustwem, strasząc śmiercią najbliższych, wymuszają składanie fałszywych zeznań czy przyznanie się do niepopełnionej zbrodni.

Wszechmocy państwa przeciwstawiają się dwaj przyjaciele zakatowanego Grzegorza - Cezary Filozof i Jakub Kotański. Do końca, mimo brutalnych nacisków służb, nie wycofują swych zeznań, świadcząc o prawdzie.

Pamiętam, że nagrodzony w ubiegłym roku Nagrodą Nike kapitalny reportaż Łazarewicza czytałem głównie jako hołd złożony niezależnej jednostce, która w starciu z autorytarnym molochem - płacąc za to potwornie wysoką cenę - odnosi moralne zwycięstwo. Cezary Filozof, choć sam przecież niekryształowy, z trudną przeszłością, rozwibrowany i niestabilny, w chwili próby, w imię przyjaźni i prawdy, otoczony tajnymi współpracownikami służb, naciskany przez najbliższych, którzy także współdziałali z komunistycznym aparatem, nękany przez milicję i prokuraturę, do końca trwa przy swym świadectwie.

W poruszającej książce Cezarego Łazarewicza historia doprowadzona jest do współczesności: widzimy, jak wielu ludziom proces Przemyka zniszczył życie, jaką cenę zapłacili - jedni za swą nieugiętość, drudzy za to, że akurat się nawinęli pod rękę. Złamani świadkowie, fałszywie oskarżeni pielęgniarze przyznający się do winy pod wpływem szantażu - galeria ludzkich historii i wielki żal, że sprawiedliwości nie stało się zadość, że III RP nie okazała się na tyle mocna, by doprowadzić do końca sprawę Przemyka.

Dziennikarz, choć przecież parę lat wcześniej dał się poznać jako autor podławego tekstu z "Newsweeka" - "Rajmund Kaczyński. Ojciec braci", tu jest powściągliwy, jeśli idzie o bieżącą nawalankę polityczną i dzięki temu jego "Żeby nie było śladów" można uznać za spłacenie pokoleniowego długu wobec matki Przemyka i bohaterów tamtych dni. Znać w książce Łazarewicza (rocznik 1966, aktywność w WiP) wspólnotę generacyjną i doskonałe wyczucie tamtych czasów. Przynosi nam Łazarewicz wiedzę niesamowitą, drobiazgową, czasem zaskakującą: prof. Zdzisław Marek, pamiętny w sprawie Pyjasa, tutaj sporządza ekspertyzę medyczną jednoznacznie wskazującą na zomowców jako sprawców; prokurator Tadeusz Gonciarz nie ugina się pod naciskami władzy i składa rezygnację; Igor Bieliński, przyjaciel Grzegorza, nie zdradza śledczym informacji o wspólnym ostrym piciu i awanturze poprzedzającej wyjście na Stare Miasto.

RZEMIEŚLNICZE MISTRZOSTWO

Z tą różnorodną materią, zaburzoną chronologią opowieści, mnóstwem wątków, postaci, bo każdy uwikłany w sprawę Przemyka miał swoją historię, przyszło zmierzyć się Brygadzie R-R. Wykorzystując doświadczenia z poprzednich swoich realizacji, Piotr Rowicki i Piotr Ratajczak wykonali rzeczywiście świetną robotę.

Przedstawienie reportażu Łazarewicza powierzyli sześciorgu aktorom, dwóm kobietom i czterem mężczyznom.

Dwoje z nich - sugestywna Agnieszka Przepiórska i wzruszająco młodzieńczy Adrian Brząkała - ma ściśle przypisane role - matki i syna. Pozostała czwórka, wcielając się w różne postaci, rekonstruuje przebieg tragedii. Przebierając się, recytując, skandując, wykrzykując swoje kwestie do siebie i do publiczności, często posiłkując się ironią, przerysowaniem, cegiełka po cegiełce, na tle ascetycznej czarnej scenografii ograniczonej do schodów zwieńczonych barierkami, buduje obraz tamtych dni.

Grupa rozbawionych maturzystów zmienia się na naszych oczach w zomowców chełpiących się udaną akcją. Za moment zespół aktorów wyłania z siebie rodziców Cezarego Filozofa biadających nad uwiedzeniem ich syna, prawie równolatka Przemyka, przez jego matkę, Barbarę Sadowską - poetkę, opozycjonistkę i pijaczkę. Po chwili grupa przekształca się w chór sąsiadów z ul. Hibnera narzekających na jej złe prowadzenie się. Jolanta Olszewska raz jest przyjaciółką Sadowskiej, przygotowującą ją do pogrzebu, raz złowrogą prokurator Bardonową. Dzwoniący łyżeczkami w szklankach w metalowych koszyczkach naradzający się milicjanci przebierają się w kitle, by objawić się jako chór lekarzy. Grupa wykonuje pieśń "Matka, która wszystko rozumie" (inc. "Była cicha i piękna jak wiosna"), parodiując patriotyczno­-religijne wzmożenie tamtych lat, a za moment rodzi pielęgniarzy, którzy znaleźli się na celowniku preparujących proces.

Dynamiczna muzyczna oprawa (Janerka, Siekiera, Brygada Kryzys, Madame, Maanam, Cure, A Flock of Seagulls, Joy Division, ale też Lady Pank, Abba, Adriano Celentano) i sprawny montaż poszczególnych scen, efektowny rytm spektaklu nawet z elementami zmyłek, gdy aktorzy podchodzą do mikrofonów, cofają się i robią jeszcze jedną nadprogramową pętlę, nim zaczną swą kwestię - to wszystko dowody rzemieślniczego mistrzostwa w adaptowaniu na scenę literatury faktu. Swobodnie przenosimy się z miejsca na miejsce, z dawnych lat do współczesności, słuchamy opinii ziomków zomowca Ireneusza Kościuka chwalących jego wyjazd do Warszawy: "Dobrze zrobił, u nas w Czerkasach roboty nie ma ziemia słaba, V klasa", widzimy, jak Barbara Sadowska z synem marzą na głos o zagranicznych podróżach.

Pewne wątpliwości budzi uatrakcyjnienie reportażu Łazarewicza dodatkowymi wątkami. Owszem, wzruszają one, ale powodują, że spektakl rozłazi się nieco i zamiast zmierzać do jednej mocnej puenty, jakby szukał wielu zakończeń. Nagle więc Przemyk melorecytuje pieśń "Obława" i startuje z monologiem, że nigdy nie chciał zostać bohaterem, męczennikiem i do głowy mu nie przychodziło, że to na niego będzie obława, która go dopadnie. Zaczyna snuć rozważania, co by było, gdyby nie zbieg okoliczności, który doprowadził go do komisariatu przy Jezuickiej. I wzruszający, młodziutki, trochę jakby senny Adrian Brząkała snuje swoją historię w trybie przypuszczającym, odtwarzając banalną biografię pokolenia: otarcie się o emigrację, załapanie na wolną Polskę, polityka, prasa, a może bycie copywriterem, potem kochanki, alkohol, rozpad małżeństwa, zawał serca przy forsownej grze w piłkę z kumplami, wyfartowanie się i rok 2018: "Mam pięćdziesiąt cztery lata. Nie zostałem bohaterem, może tylko frustratem, może mam do kogoś żal... Nie wiem. Po prostu nie wiem i nigdy się nie dowiem, bo 12 maja 1983 r. skaczę na plecy Czarka i nie trafiam. Leżymy obaj i śmiejemy się jak wariaci, a gdzieś z oddali narasta dudnienie podkutych milicyjnych butów. Za chwilę zostanę bohaterem..., ale zanim to się stanie, dajcie mi spełnić jedno marzenie". No i wzruszeni tym monologiem przekonujemy się, że tym marzeniem, jest wykonanie piosenki zespołu Dezerter "Tchórze".

Boicie się krzyczeć

Boicie się milczeć

Boicie się marzyć

Boicie się śnić.

Wydaje się, że ten wykon to marzenie nie tyle Przemyka, ile Ratajczaka, bo choć porusza, do opowiadanej historii niespecjalnie przylega.

Inaczej jest z dopisanymi scenami konfrontującymi ofiary - Sadowską i Przemyka - z oprawcami - Bardonową i Kościukiem. Wieńczące spektakl imaginowane rozmowy, matki z okrutną prokurator i chłopaka z zomowcem, są rozpaczliwą, skazaną na porażkę próbą wyłuskania ludzi z ich społecznych ról, które prowadzą do zła. Do współuczestnictwa w zbrodni.

- A jak śpisz? Co ci się śni? - pyta Bardonową Barbara Sadowska, dziwiąc się jej okrucieństwu i odwołując się do wspólnych domniemanych spotkań na plaży w Dębkach czy w kinie.

- Czy sam przed sobą wytłumaczyłeś to, dlaczego zabiłeś człowieka?... Stary, ja naprawdę nie chcę umierać, nie chcę - mówi Przemyk do swojego prawie rówieśnika, 22-letniego zomowca, którego ciosy okażą się śmiertelne.

Rozpaczliwe odwoływanie się do oprawców zda się na nic. Prokurator wygłasza swą oskarżycielską mowę, w której jedną z głównych winnych śmierci uczyni matkę Przemyka. Sąd wydaje wyrok uniewinniający zomowców.

A przed widzami, przy dźwiękach "Love Will Tear Us Apart" Joy Division, pojawią się znów, zmierzający na pl. Zamkowy, Przemyk i jego przyjaciele - już na zawsze młodzi. "Nieśmiertelni, niezniszczalni".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji