Artykuły

Odyseja kosmiczna 2006

"Trzy stygmaty Palmera Eldricha" w reż. Jana Klaty w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Pola Sobaś w Opcjach.

To pierwszy spektakl, w którym Jan Klata nie spiera się z tekstem - nie sampluje, nie wycina dziewięćdziesięciu procent, by na pozostałościach budować nową jakość (ściśle biorąc, tym razem zostawił połowę), za to cierpliwie wygładza pokrętną myśl autora i miłosiernie tuszuje jego niekonsekwencje.

Powieść Dicka opiera się na konflikcie dwóch postaw: hedonizmu Lea Bulera (Jan Peszek) i naznaczonego samoumartwieniem pędu do samowiedzy Barneya Meyersona (Hubert Zduniak). Syntezą tych przeciwstawnych filozofii jest Palmer Eldritch (Wojciech Kalarus) - człowiek, który bądź w swojej chciwości, bądź z bezinteresownej ciekawości posunął się za daleko i przekroczył granice poznania. Dick puszcza te trzy postaci w ruch dookoła Marsa i Ziemi tylko po to, by ich trajektorie mogły się co jakiś czas przeciąć i wywołać dłuższy dyskurs o zagadnieniach percepcji, predestynacji i istocie boskości. Książka jest więc realizacją czarnego snu twórców filmu Półserio - skrzyżowaniem "Gwiezdnych wojen" z "Siódmą pieczęcią".

Na pewno na korzyść krakowskiego przedstawienia działa żelazna konsekwencja w zakresie wyboru materiału. Klata, na szczęście, nie stara się zadać nawet ćwierci pytań postawionych w książce. Wybiera z nich to jedno, które kryje w sobie największy potencjał teatralny i tym samym czyni z historii spotkania Lea, Palmera i Barneya rozprawę na temat urzekającej mocy miraży i granic rzeczywistości, skupiając się na eksperymencie, jaki Palmer przeprowadza na ofiarach nowego narkotyku. To dzięki scenom uwikłania Leo Bulera w narkotyczną wizję łatwo wybacza się Peszkowi, że podczas teledyskowych przerywników powtarza stare i tyle razy sprawdzone chwyty ze "Scenariusza dla nieistniejącego aktora". Leo opiera się pułapce świata najeżonego symbolami i ulepszonej imitacji własnego biura nie tylko ze strachu przed bankructwem, do którego z pewnością doprowadziłoby wprowadzenie na rynek tańszego i legalnego narkotyku. Ten nowy specyfik niszczy każdy jego pogląd na ludzkie pragnienia. Bolero staje się figurą sprzedawcy złudzeń, schwytanego we własną pułapkę. Ułudą, z jakiej sam nie chce zrezygnować, jest pewność, że za słoną cenę ofiaruje ludziom chwile ucieczki od nieszczęścia w bezkarną konsumpcję, która dla niego jest synonimem szczęścia, choć sam najchętniej nazwałby ten stan "sukcesem". Marsjańscy koloniści zamknięci w plastykowych ciałach Perky i Pata donikąd jednak nie uciekają. Do krainy płaskich zwidów zabierają ze sobą każdy szczegół swojej koszmarnej egzystencji. Sceny zbiorowe odegrane przez okutanych w waciaki mieszkańców baraku i scena halucynacji wywołanej przez sprzedawany przez Lea specyfik to świetne studium małej, skazanej na siebie zbiorowości, którą podniecić może tylko nowość, a i to tylko na chwilę. Niczym w psiej sforze, wszystkie kobiety z baraku (wśród nich bardzo dobra Ewa Kolasińska) są gotowe rywalizować o względy nowego osobnika w stadzie. Nawet to jednak robią w znanym sobie rytmie, po czym zawsze powraca marazm.

Mnóstwo uwagi poświęcono rekonstruowaniu motywacji głównego bohatera. Hubert Zduniak za wszelką cenę stara się dociec, czego tak naprawdę chce Barney. Barney Dicka sam tego nie wie. Miota się w plątaninie pragnień, impulsów i autoanaliz. Dick usiłował wcisnąć w tę postać wszelkie własne frustracje. Każe więc Barneyowi dojrzewać do zrozumienia, że po lacanowsku kocha wyłącznie obraz osoby, której już nie ma; wahać się nad uczestnictwem w intrydze sterowanej przez Leo; spełniać utopię o małym domku na Marsie i przedzierać się przez kolejne warstwy narkotycznych wizji w poszukiwaniu Boga, by wreszcie znaleźć go w najmniej oczekiwanej postaci. Chwała reżyserowi za uproszczenie tej gmatwaniny, bo tylko z tego powodu widz ma szansę nie pogubić się do szczętu w pogoni protagonisty za własnym ogonem. Barney z krakowskiego przedstawienia, jeśli miał jakiekolwiek wątpliwości, to traci je w jednej z pierwszych scen, gdy do jego rąk trafia waza wykonana przez Emily (Anna Radwan-Gancarczyk). Od tej chwili motorem wszelkich jego działań jest pragnienie odzyskania byłej żony.

Emily Anny Radwan-Gancarczyk to postać niesamowicie introwertyczna. Mała rozczochrana artystka, zawsze owinięta w pobrudzony gliną plastikowy fartuch, u swoich partnerów wywołuje tkliwość. Nie można z nią spokojnie porozmawiać, przytulić jej ani poprosić o herbatę. Zawsze uniesione i rozłożone ręce wyraźnie wskazują, że myślami cały czas jest przy kole garncarskim. Cedzi słowa z rozmysłem, ale po tym, jak rozpadło jej się małżeństwo, zmienia sposób komunikacji. Wszystko, co ma światu do powiedzenia, przelewa w ceramikę, więc choć będzie temu zaprzeczać, nie ma wątpliwości, że swoją ostatnią wazę przesłała Barneyowi nie bez powodu.

Odpowiedzialność za wątek miłosny niemal w całości spoczęła na barkach choreografa Maćka Prusaka. Drobne analogie w gestach doskonale oddają niuanse chorego związku. Nie przypadkiem codzienna praca Barneya i tragiczny w skutkach seans terapeutyczny, któremu poddała się Emily, polegają na epileptycznych tańcach. W świecie, w którym miarą sukcesu jest umiejętność przewidywania przyszłości, obdarzony talentem jasnowidzenia Barney może zostać rekinem największej międzyplanetarnej korporacji i mieć u swego boku każdą barrakudę. Zanim zda sobie sprawę, że przykrawanie Emily do tego rodzaju kryteriów i lepienie jej na własne podobieństwo jest pozbawione sensu, jest już za późno. Zaszczepione jej poczucie niższości prowadzi do samozniszczenia. Rzeźbiarka decyduje się na gwałt na własnym mózgu - ryzykowną, sztucznie podwyższającą inteligencję terapię E. Przez kilka minut, podczas których jej ciałem wstrząsają niemal te same impulsy, które sprawiają, że Barney jest w stanie odczytywać przyszłość, dziewczyna jest jego niemal doskonałą kopią. Jednak terapia kończy się niepowodzeniem i Emily cofa się do poziomu szympansa.

Właściwie tylko raz reżyser wyraźnie ingeruje w tekst. Zmienia Dickowi zakończenie, a tym samym również wymowę całej marsjańskiej odysei. U końca swojej drogi Barney nie wadzi się z Bogiem, nie dojrzewa do zerwania więzi ze słodką Emily i nie decyduje się po raz kolejny przegrać. Klata sprawiedliwie wynagradza trud Odyseusza i oddaje mu Penelopę. Emily jest wprawdzie umysłowo chora, więc o swoich emocjach może mężowi powiedzieć jeszcze mniej niż poprzednio, ale dla niego i tak najważniejsze jest, że wreszcie można ją wziąć za ręce i zatańczyć. Zabieg to wprawdzie równie dyskusyjny, jak zmiana zakończenia w filmie "Raport mniejszości", ale też w równym stopniu uzasadniony. Jego celem nie jest wywołanie u widzów sztucznego poczucia komfortu, lecz zapobieżenie zatarciu się postaci podczas przekładu z jednego medium na inne. Przekopujący marsjańską grządkę Barney Dicka i tańczący z nieobecną duchem żoną Barney Klaty nauczyli się tego samego - z pokorą znosić swoje brzemię.

Jeśli prawdą jest, że w prozie Dicka pod cienką warstwą SF tkwi moralitet o samotności człowieka opuszczonego przez absolut, Jan Klata, reżyserując "Trzy stygmaty Palmera Eldritcha", starł tę warstewkę do końca. Pod palcami została mu samotność tak przeszywająca, że aż zwierzęca. A wszystko inne od niej pochodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji