Artykuły

Cała rewolucja na nic

"Śmierć Dantona" Georga Büchnera w reż. Barbary Wysockiej w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Was.

Powiem tak: gdyby nie recenzencki obowiązek, z nowej premiery Barbary Wysockiej w Teatrze Narodowym uciekłbym w przerwie. Kto widział jej świetnego "Juliusza Cezara" w Powszechnym, niech sobie wyobrazi brata bliźniaka tamtego spektaklu, z którego jakiś zły wampir wyssał życie prawie do ostatniej kropli.

To o tyle zadziwiające, że Wysocka słynie z umiejętności inscenizowania tekstów najbardziej choćby niewdzięcznych pod tym względem. Tymczasem "Śmierć Dantona", debiutancki dramat młodziutkiego Georga Büchnera, to materiał bardzo wdzięczny. W kontrze do powszechnego w jego czasach przedstawiania sław rewolucji francuskiej jako posągowych reprezentantów Idei (niezależnie od tego, czy autor te idee cenił, czy nie), nieuznający autorytetów młokos utkał swoich jakobinów i ich towarzyszy z krwi, kości i spermy. "Gra o tron" w wersji oświeceniowej? Coś więcej.

Prócz polemiki z brązownikami epoki i wiwisekcją mechanizmów Rewolucji Büchner wplótł w akcję i gorzkie refleksje o szarym człowieku, i filozoficzne przemyślenia zawieszone w pół drogi między Kartezjuszem a Gombrowiczem, i precyzyjny obraz desperacji uwięzionych w celi śmierci, i własną fascynację anatomią szaleństwa, i odarte z patosu, ale poruszające wątki miłosne. To poniekąd bardzo współczesny dramat, mimo że chaotyczny - jak to u młodych geniuszów pióra, którzy dopiero szukają swej drogi (Büchner zmarł w wieku lat 23 i trudno powiedzieć, by zdążył ją znaleźć). Wysocka zresztą przygotowała całkiem udaną adaptację, sensownie komasującą wątki i postacie; w dzisiejszych czasach nawet Narodowy nie bardzo może sobie pozwolić na obsady o dziewiętnastowiecznych rozmiarach.

Co jednak tym bardziej uwypukla fakt, że wielka tragedia wymaga wielkich ról. A tutaj trudno nawet o małe role. Aktorzy teatru Jana Englerta zaprezentowali się w tym spektaklu jak lalki w perukach: oni nie mówią tekstem niemieckiego dramaturga, nawet go nie podają, tylko recytują - ze sztucznością w głosie, z przerwami w dziwnych miejscach, bez wiary w swoje postacie. Reżyserka dobiła ich przy tym lupopodobnym pomysłem, by zastąpić zwykłą widownię Narodowego podestem zbudowanym nad nią i na proscenium. Co prawda tak lepiej widać mimikę i gesty bohaterów, ale ktoś bardzo, bardzo nie przemyślał tego rozwiązania pod względem akustycznym. (Ponadto na tę nową widownię wchodzi ledwie około 250 osób. A potem się dziwimy, że Narodowy śrubuje ceny biletów)

Danton to materiał na kreację życia. Ta postać roztacza wachlarz rwących się myśli i zmiennych stanów emocjonalnych jak pawi ogon: leniwy pijak, roztrzęsiony człowiek budzący się z krzykiem na myśl o pomordowanych, pyszny wódz rewolucji, kochanek, porywający orator, zmęczony wrak nie wierzący w sens świata i własnych dokonań. Czy jednak Oskar Hamerski wrzeszczy w przerażeniu, czy lubieżnie mruczy coś do kokoty, czy snuje na kacu rozważania o życiu, czy wymienia z Robespierrem polemiczne sztychy - w pierwszym akcie odklepuje to wszystko tak sztucznie, że nie wierzę w ani jedno jego słowo. Dopiero w drugim na chwilę znajduje właściwy ton - w ostatnim wielkim monologu słynnego polityka, już wiedzącego, że nie ominie go gilotyna. Ale wtedy przedstawienie zbliża się ku końcowi i trudno w tym momencie liczyć na odkupienie złej roli.

Jeszcze mniej na swoje usprawiedliwienie ma Robespierre (Przemysław Stippa) - jedną świetnie zagraną scenę, w której prawuje się z Mesjaszem wyrzucając mu, że urządził się odeń wygodniej, bo sprawcy cudzej śmierci dźwigają cięższy krzyż niż sprawcy własnej. Tyle, że to jakieś dwie minuty na dwuipółgodzinny spektakl. Przez resztę czasu w jakiś sposób łączy sztuczność z tak afektowaną, histeryczną grą, że przekracza wydatnie granice autoparodii. Zbyt wysoko cenię Barbarę Wysocką, by zakładać, że tego nie zauważyła. Czyżby było jej to potrzebne? Tylko po co - po to, by wyśmiać pretensje Nieprzekupnego do wielkości? W tym wypadku zabieg okazał się tak toporny, że aż kontrproduktywny. Na pochwałę zasługuje Kacper Matula (Barre), który stworzył przekonujący (zwłaszcza na tle kolegów) portret żałosnego aparatczyka nie dającego sobie rady z własnym sumieniem; aż żal, że to rola trzeciego planu. O reszcie obsady nie ma nawet co wspominać. Już ona sprawiła, że przedstawienie musiało polec, ale Wysocka nie zrobiła prawie nic, by pomóc aktorom środkami reżyserskimi. Z jej nielicznych pomysłów niektóre okazały się wręcz szkodliwe - w sensie braku poziomu, jak Danton siadający Robespierre'owi na kolanach (wiadomo, w teatrze poszukującym bez gejowskich fluidów ani rusz) czy tenże Robespierre onanizujący się uderzeniami pięści w krocze.

Ani dwupiętrowa tym razem metalowa konstrukcja scenograficzna Barbary Hanickiej (nawet zmyślna, ale już któryś raz coś takiego się u Wysockiej pojawia), ani bezładne zasypanie sceny rekwizytami z różnych epok (telefony, okulary przeciwsłoneczne, maszyna do pisania etc.), ani piosenka o Che Guevarze (jedyna zresztą odskocznia od monotonnej, nudnej ilustracji muzycznej), ani zjeżdżalnia dla zgilotynowanych głów, ani kostiumy nie złożyły się w żadną przemyślaną reżyserską wizję. Wolno mniemać, że wybierając ten właśnie dramat reżyserka kierowała się m. in. powinowactwem niektórych tamtejszych wątków politycznych z uniwersum "dobrej zmiany". Ale drewniana gra aktorów zabiła nawet prawdziwy samograj - naradę Komitetu Ocalenia Publicznego, w której wykwintnie odziane bydlaki debatują, jak obejść prawo, by trybunał na pewno skazał Dantona, i cynicznie odmawiają lekarzy ciężarnym więźniarkom "by zaoszczędzić na trumnach".

Jeden jedyny sceniczny koncept jest w tym wszystkim wart talentu Wysockiej. W scenie szaleństwa Dantona Julia tuli skołatanego męża do snu, a on - martwy już i posilający się z kolegami nieistniejącym tortem - oddaje jej czule ten gest w finale, kołysząc ukochaną, gdy z samobójczyni ulatuje ostatnie tchnienie. To obraz z tych, które zapamiętuje się na całe życie.

Ale - tylko tyle?

Jedno z dwojga: albo to Narodowy ze swoim zespołem - gorszym niż np. w Polskim czy Powszechnym - źle wpływa na Wysocką (nie na nią pierwszą...), albo pewna formuła jej teatru się wyczerpała. Kiedyś artystka porównała swoją energię twórczą do reaktora atomowego, a własną w tym wszystkim rolę - do zadbania, by pulsował on w stanie nadkrytycznym. Może czas reaktor wyłączyć i przeprowadzić przegląd.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji