Artykuły

Etos alternatywy

Jeszcze o XIV Łódzkich Spotkaniach Teatralnych pisze Dagmara Gumkowska w Opcjach.

Raz po raz, przy różnych okazjach, powracają pytania o definicję teatru alternatywnego, o jego kondycję i rolę po przełomie 89. roku. I choć zmianę tę należałoby rozpatrywać wielopoziomowo - obejmuje ona przecież także kwestie etyczne, wybory estetyczne, a nawet sprawy organizacyjne - po 1989 roku nastał dla nurtu alternatywnego "czas konsternacji", pojawiła się też konieczność zredefiniowania własnych zadań, celów i roli społecznej. Ostatnia edycja Łódzkich Spotkań Teatralnych stała się okazją do refleksji na ten temat. Dowiodła mianowicie, że także dziś teatr offowy posiada swoisty etos. Związany z obroną wartości, brakiem pokory, odwagą. Zaangażowany czy nie, teatr ten wydaje się szczególnie predestynowany do tego, by reagować niemal natychmiast na wszelkie przejawy zła, niegodziwości w nas samych i wokół nas.

Może o tym świadczyć awantura, jaka rozpętała się w Łodzi w związku z nieobecnością w programie ŁST 2005 Teatru Suka Off. Przypomnijmy, że cała afera, bo tak to chyba można nazwać, rozpoczęła się w Warszawie, gdy gazeta "Fakt" napiętnowała spektakl tego zespołu jako pornograficzny i ohydny, co z kolei sprowokowało burmistrza dzielnicy Praga Południe do złożenia na artystów doniesienia do prokuratury. Sprawa odbiła się szerokim echem w prasie i tzw. środowisku, wywołując niepokój nie tylko artystów, ale i widzów, o których morale chce się troszczyć coraz więcej polityków. Pojawiły się spekulacje, że organizatorzy ŁST padli ofiarą nacisków i zrezygnowali z prezentacji spektaklu, który pierwotnie zamierzali włączyć do programu. Organizatorzy festiwalu twierdzą jednak, że przyczyną rezygnacji z "Clone Factory" były problemy finansowe. Trudno spekulować, jak było naprawdę. Najważniejsze wydaje się to, że siła reakcji osób przybyłych do Łodzi, ich oburzenie oraz niepokój o kondycję festiwalu dowodzą, jak wielkie znaczenie mają Łódzkie Spotkania Teatralne jako forum wolnej wypowiedzi artystycznej. Dowodzi to również, że z teatrem niezależnym ciągle wiąże się potrzebę wolności.

"Clone Factory" do programu ŁST nie włączono (na jego prezentację, niezależnie od ŁST, zdecydował się jednak łódzki klub Luka, gdzie spektakl pokazano pierwszego dnia festiwalu), ale w ramach festiwalu zorganizowana została (bardzo burzliwa, jak się okazało) debata na temat granic wolności w sztuce, połączona z projekcją wideo wcześniejszej wersji tej akcji teatralnej grupy Suka Off.

Nie miejsce tu na recenzję tego projektu, ponieważ, jak wspomniałam, nie znalazł się on w programie ŁST. Warto natomiast podkreślić, że pomawianie grupy o pornografię jest absurdalne, a erotyzmu w spektaklu mogą doszukiwać się wyłącznie osoby, o których (raczej niszowych) upodobaniach seksualnych w naszym kraju nie rozprawia się głośno...

Przejdźmy więc do tego, co - choć zdominowane przez ponure wydarzenia polityczne (bo inaczej trudno sprawę doniesienia na zespół nazwać) - stanowiło istotę festiwalu, czyli do przedstawień prezentowanych podczas ostatniej edycji Łódzkich Spotkań Teatralnych. Program festiwalu podzielony był na trzy części - spektakle konkursowe, prezentacje oraz spektakle towarzyszące.

Pierwszym przedstawieniem prezentowanym w konkursie był "Kain" grupy ART. 51. Nawiązanie do Starego Testamentu stało się tu pretekstem do rozważań na temat winy i odpowiedzialności. W spektaklu powraca motyw zabawy-wyliczanki "kogo nie ma?", w której przywoływane są biblijne postaci - Miriam, Ewa, Lilit, Abel, Kain. Powraca tym samym wątek winy i buntu, sprawdzania granic własnych możliwości. Jedna z postaci powtarza monotonnie: "mało mogę, dużo mogę, wszystko mogę, nic nie mogę". Mityczna, ale też bardzo współczesna, Ewa opowiada o raju i upadku. Wszystko wynikło przecież z jej winy. Paradoksalnie, także zbrodnia Kaina dokonana jest w imię tego, by "móc więcej". Problem winy i odpowiedzialności jest tu jednak ujęty metaforycznie. Dziewczyny przywołują teorie Freuda, Nietzschego, psychoanalityczne próby wyjaśnienia tego, czym jest sumienie czy moralność. Czyżby one też były formą ucieczki od odpowiedzialności? Jedna z aktorek staje przed widownią - to my, widzowie, mamy, głosując, zdecydować, co ma zrobić. Jej koleżanki podrzucają kolejne sugestie, najpierw niewinne, potem coraz bardziej ryzykowne. Rozochoceni widzowie odpowiadają twierdząco na pytanie, czy dziewczyna ma się rozebrać - "a może pan ma ochotę się rozebrać?" - ripostuje aktorka... Scena narastającej przewrotnej interakcji jest najmocniejszym punktem całego spektaklu. Jak bumerang powraca kwestia odpowiedzialności za podjęte decyzje.

O tym, że nasza rzeczywistość nie jest najlepszym z możliwych światów, traktowało kilka festiwalowych prezentacji. Jedna z nich to spektakl inspirowany wydarzeniami w toruńskim technikum, gdzie uczniowie znęcali się nad nauczycielem języka angielskiego - Glosy Teatru Krzyk (laureat drugiej nagrody festiwalu). Zespół wykrzyczał zagubienie młodych ludzi w świecie rozchwianych wartości, gdy nie ma skąd czerpać godnych naśladowania wzorców. Scena po scenie widzimy rozczarowanie dostępnymi hierarchiami, autorytetami - rodziną, w której panuje przemoc, szkołą bezradną wobec agresji uczniów, religią niebezpiecznie dryfującą w stronę dewocji, władzą, światem polityki. Chłopak na scenie mówi: "żadna jednostka nie może istnieć bez systemu wartości". I retorycznie pyta: "skąd go miałem wziąć?, od was, rodziców?". To świat pełen samotności, w którym nawet miłość podana zostaje w wątpliwość, bo tak trudno jej doświadczyć. Widzimy więc próby bezsilnej ucieczki z tego świata - bunt, seks, narkotyki, agresję. W następujących po sobie scenach pojawiają się przed nami kolejne zagubione postaci - ojciec katuje syna, chłopak w dresie, z łańcuchem na szyi, naładowany nienawiścią do wszystkiego i wszystkich, dla którego całym światem jest stadion, dziewczyna opowiadająca o opuszczeniu w domu dziecka, która dusi lalkę łańcuchem. Przypomniana zostaje znana z mediów scena ataku na nauczyciela. Nie ma tu żadnych niedomówień, żadnego tonowania emocji. Dużo w tym krzyku właśnie, ale wiele też ciekawych inscenizacyjnie scen i przede wszystkim autentyczności.

Także Teatr Zielony Wiatrak zajął się, nazwijmy to w ten sposób, "kondycją współczesnego człowieka". Bohaterowie spektaklu "Dna" są jednak nieco starsi od protagonistów "Krzyku". Można by powiedzieć, że są konsekwencją tego, czego tamci doświadczyli, będąc nastolatkami... Skrajnie odmienna jest także sceniczna forma spektaklu - w pustej przestrzeni pojawiają się trzy osoby w garniturach. Trwa wyścig - rywalizacja, kto z nich będzie najlepszy. "Dna" to ascetyczna w formie, pełna ironii i autoironii opowieść o ludziach uganiających się za sukcesem, nieustannie pragnących, by błyszczeć, by być "naj", ale też pełnych strachu, niepewności i kompleksów, którymi to całe "bycie cool" jest podszyte.

Poczucie bezsilności wiało także z kilku innych festiwalowych spektakli. Znakomitym tego przykładem może być poruszający monodram "Głuchoniemoc", napisany i wyreżyserowany przez Natalię Fijewską-Zdanowską, a zagrany przez jej siostrę Zuzannę Fijewską. Nieśmiała szesnastoletnia dziewczyna A. z Grodziska, czekając na wizytę u ginekologa, niepewnie, jąkając się, nieskładnie i niezgrabnie opowiada o tym, jak zaszła w ciążę podczas... pielgrzymki do Częstochowy. Ten prosty monodram staje się bardzo gorzkim oskarżeniem hipokryzji naszego społeczeństwa. W dojmujący sposób mówi on o ogromnej samotności nie do końca świadomej zmian zachodzących w jej organizmie dziewczynki, która potrafi wyklepać suchy opis zapłodnienia z podręcznika biologii, ale wiedzę na temat swojego ciała i seksualności czerpie głównie z kolorowych magazynów. Monodram sióstr Fijewskich doskonale pokazuje niemożność skomunikowania się dziewczynki ze znerwicowaną matką, religijne i społeczne oraz edukacyjne zakłamanie, które każe czynić z seksualności sprawę tabu, a nieletnią ciężarną usunąć ze szkoły, aby nie psuła jej wizerunku. Pokazuje, jak ważny aspekt życia i rozwoju człowieka zostaje w naszym społeczeństwie zepchnięty poza margines akceptacji i w jakiej samotności i bezradności, choć wśród bliskich, żyje wiele dzieci i wielu młodych ludzi.

Znakomitym spektaklem i laureatem pierwszej nagrody festiwalu okazało się przedstawienie "Polish Karma" [na zdjęciu] Teatru Prób z Wągrowca. Już dawno nie widziałam spektaklu, który w tak perfekcyjny sposób łączyłby świetne wykonanie z ogromną młodzieńczą świeżością i drapieżnością. Znajdziemy tu parodię i lirykę, przewrotną metaforę i dosłowność, aktualność i umowność. Wszystko to wykreowane przez czwórkę aktorów w pustej przestrzeni sceny - z tyłu znajduje się tylko framuga drzwi, przez które wkraczają postaci. Spektakl zaczyna się przewrotnie, od ukłonów, aktorzy dziękują za wspaniały wieczór, pojawiają się raz po raz - najwyraźniej ich publiczność musi być zachwycona... I kontynuują równie przewrotnie. Na scenę wkraczają agenci firmy pogrzebowej (jeden z nich w koszulce z godłem Polski), którzy widzą w nas, widzach, tylko skóry. Jak się okazuje, nasz kraj to pole łowów dla różnych oszołomów, politykierów, speców od telewizyjnej rozrywki. Czego można się spodziewać, jeżeli jedynym argumentem przemawiającym za wyższością ludzi nad zwierzętami jest to, że ci pierwsi potrafią oglądać telewizję. Wszystko to powiedziane, wyśpiewane z przymrużeniem oka, wydaje się szalenie śmieszne. Dewotki, posłowie, zblazowani młodzieńcy, stylizowana na ludową piosenka o Ojcu Dyrektorze, co to "jak się wnerwi, to...".Tyle że komiczne scenki, gagi, jak w zniekształcającym obraz zwierciadle, nagle potwornieją. Jak na pozór zabawna piosenka o... maltretowanych dziewczynkach. Niby mimochodem słyszymy strzępy wyznania samobójczyni, matki gwałciciela, dziewczyny wychowanej w domu dziecka, kobiety, która wierzy w Boga, bo przecież to lepsze niż wiara w cudowną moc kadzidełek; chłopaka, któremu nie chce się już w ogóle wstawać z łóżka, więc może spróbuje medytować - Dalajlamie pewnie chce się rano wstawać. .. Spektakl kończy się wyśpiewaniem na głosy szyderczego dekalogu, zniekształconego tak, by pasował do zachowań, które widzimy wokół. Teatr Prób z Wągrowca pokazuje nam obraz groteskowy, ale w wymiarze okrutnym. Brak patosu jest jego wielką siłą. Absurdem reaguje się tu na absurd.

Oparta na sztuce Michała Walczaka "Piaskownica' Teatru za Lustrem toczy się w pustej przestrzeni sceny, na podłodze, na której zaznaczono tylko zarys dwóch kwadratów symbolizujących piaskownice pomiędzy dwoma śmietnikami. Jest jeszcze ekran

z tyłu i ciekawie zaaranżowana muzyka. Dwójka bohaterów, aktorów - Ona i On, czyli... Tomasz i Piotr - odgrywa scenki przypominające nieraz plac zabaw, nieraz dorosłe życie, czasem zaś koszmarny sen czy komiks. Ubrani w opinające ciało różowawe kostiumy, przypominające śpiochy, przywdziewają to niebieskie peruki, to czerwony lateksowy kostium. Nieustannie zamieniają się rolami, płeć jest tu kategorią umowną i zmienną, sprowadzona do umownego znaku - niebieskiej peruki właśnie. Nie umieją komunikować się ze sobą, przyznać do własnych emocji, do tego, że zależy im na sobie nawzajem. Walczą o "swój kawałek podłogi", o swoją połowę piaskownicy. Walka w piaskownicy to matryca wielu innych walk - o dominację, o porozumienie, ale bez woli oddania czegoś, co własne. "Możesz zostać, tylko mi nie przeszkadzaj"-taka jest gorzka definicja naszych relacji, przy czym zawsze można ją zamienić na bardziej agresywną (na ekranie w tyle sceny oglądamy, jak jeden z aktorów brutalnie rozwala na kawałki lalkę).

Oryginalnym pomysłem był zaprezentowany przez grupę Fraktale projekt "Podziemia pewnego miasta. Labirynt". Twórczynie spektaklu zabrały nas w podróż przez labirynt korytarzy i komnat, w których czekały na nas lub też obojętnie żyły swoim życiem rozmaite postaci, wyjęte z absurdalnych opowiastek, z romantycznych wynurzeń czy z sentymentalnych wspomnień. Widzowie krążyli w tym świecie, odnajdując swe własne szlaki; scenki toczyły się niezależnie od ich obecności, choć czasami zmieniały się pod wpływem ich działania. Baletnica, pani z miotłą, kobieta rozwieszająca pranie, dwie damy ochoczo zapraszające do wspólnej gry w bierki, oferujące zbłąkanym widzom wróżby, tancerka spragniona partnera gotowego z nią zatańczyć - świat istniejący poza czasem. Obserwując precyzję aktorek, precyzję w kreowaniu poszczególnych scenek i pokoi, myślałam jednak nieodparcie, że brakuje mi w tym świecie teatralnej reżyserskiej puenty, że nie chcę wychodzić z labiryntu tylko dlatego, że minął zarezerwowany na spektakl czas.

Rozczarował niestety "Saksofonista" Teatru From Poland. Zaskoczył mnie zresztą sam pomysł prezentowania tego kilkuletniego już spektaklu w części konkursowej. Przedstawienie, które miałam okazję widzieć już dobrych kilka lat temu, wyraźnie straciło na świeżości. I z tej aluzji do Kontrabasisty Jerzego Stuhra - dowcipnej, ale i pełnej ciepła opowieści o poszukującym pracy prowincjonalnym aktorze, zafascynowanym do granic opętania innym aktorem i gubiącym w tej fascynacji własną indywidualność - niewiele już pozostało. A szkoda, bo w historii opowiadanej przez Teatr From Poland czai się wiele paradoksów, dużo w niej smacznego żartu, a zarazem wiele ciepła i zrozumienia dla marzeń i mrzonek ludzi, których jakoś chronicznie omijają sukcesy i wielkie chwile. Wojciech Kowalski dobrze daje sobie radę, wchodząc w interakcję z publicznością, która, dodajmy, w jednej ze scen staje się nader aktywnym uczestnikiem spektaklu, grając rolę zgromadzonych na konferencji prasowej dziennikarzy.

W konkursowe szranki stanęli także studenci PWSFWiT z Łodzi. Scena III roku PWSFTViT zaprezentowała na festiwalu dwa spektakle: "Czuła jest noc" oraz "Pod wulkanem". Pierwszy z nich prezentowany był w części konkursowej, drugi jako spektakl towarzyszący. Udało mi się zobaczyć tylko drugie z wymienionych przedstawień (podczas pierwszego oglądałam wspomniany spektakl Teatru Suka Off), więc kilka słów o nim. Ciekawym pomysłem inscenizacyjnym było rozpisanie tej opowieści nie tylko na role, ale niejako na chóry. Interesującym zabiegiem było zrytmizowanie, umuzycznienie spektaklu. Jednak refleksja, która nasunęła mi się po zobaczeniu tego, dość sprawnego pod względem warsztatu, aktorskiego przedstawienia była raczej ponura. A mianowicie: "po co?".

W programie festiwalu znalazły się cztery przedstawienia towarzyszące. Jedno z nich - "Opowieść o Lejzorku Rojtszwancu" w wykonaniu Teatru Lalki i Aktora z Łomży było absolutną pomyłką. Ba, w kuluarach próbowano odgadnąć, ilu to widzów dobrnęło na drugi akt przedstawienia. Z moich rachunków wynika, że około siedmiu. Muszę zaznaczyć, że rzadko oglądam spektakle, o których nie można powiedzieć nic dobrego. O tym nie można. Moje rozwścieczenie było tym większe, że literacką historię Lejzorka znam, pamiętam telewizyjną realizację spektaklu z Arturem Barcisiem w roli głównej. Niestety z mądrej, przesyconej swoistym filozoficzno-absurdalnym humorem opowieści w spektaklu z Łomży nie pozostało nic.

Teatr Stajnia Pegaza zaprezentował "Wstyd" - spektakl oparty na powieści Utracona cześć Katarzyny Blum Heinricha Bölla, ukazującej, jak bezwzględna manipulacja mediów niszczy życie dziewczyny uwikłanej przypadkowo w znajomość z przestępcą. Z utworu niemieckiego autora twórcy przedstawienia wybrali tylko jeden wątek - przesłuchania Katarzyny przez prokuratora i ich wzajemnych relacji. W pustej przestrzeni sceny toczy się pojedynek broniącej swej godności i wolności bohaterki i coraz bardziej agresywnego, ale też zafascynowanego nią mężczyzny. Ciekawe jest równoległe prowadzenie relacji Katarzyna-prokurator na dwóch poziomach - atakujący i ofiara, ale też mężczyzna i kobieta. Atrakcyjna, ubrana w elegancką sukienkę Katarzyna - pomoc domowa, która spędziła noc z przypadkowo spotkanym, nieznanym jej mężczyzną, który okazał się przestępcą (co jest przecież policzkiem wymierzonym tradycyjnemu pojęciu moralności), fascynuje prokuratora właśnie dlatego, że łamie zasady. Jedyne, czego w pojedynku Katarzyny z jej adwersarzem brak, to emocje. Podkreślana umowność całej sytuacji nie przydaje jej uniwersalności, lecz niebezpiecznie oddala od widza.

Dowodem na to, że nad festiwalem unosił się duch "ożywczej rebelii", był spektakl Teatru Wiczy "Cesarz" oraz owacja publiczności, z jaką przedstawienie zostało przyjęte. Rytm spektaklu wyznaczało balansowanie pomiędzy ciszą a ogłuszającym biciem w metalowe beczki i bębny. Ubrani w czarne spodnie i pomarańczowe dresowe bluzy z kapturami aktorzy, przypinając sobie do nagiej piersi znaczki kaczuszki, powtarzali "chcę zostać samurajem cesarza", a cały ich spektakl był pytaniem o to, dla jakiego cesarza chcemy dziś walczyć i o co...

Teatr off Manhattan zaprezentował w Łodzi "Remix" - spektakl przygotowany w związku z obchodami piętnastolecia działalności zespołu. I chyba tym właśnie należy tłumaczyć fakt, że była to raczej sekwencja scen, w których pojawiały się rozmaite, często charakterystyczne dla tego teatru postaci, rekwizyty i elementy plastyczne, których obecności nie łączyło konkretne sceniczne dzianie się lub znaczenie - kobieta-Anioł, jeżdżące machiny, wszechobecny puch, nieco surrealistyczne obrazy, np. wpełzająca z rogu dziewczyna - to swoista mieszanka plastycznej zabawy, pastiszu i kiczu.

W programie festiwalu nie mogło też zabraknąć nurtu prezentacji, czyli spektakli zespołów znanych i uznanych w świecie alternatywy. Wystąpili: Teatr Akademia Ruchu, Teatr Dada von Bzdülöw oraz Teatr Cinema.

Pewien niedosyt pozostawił po sobie spektakl, a raczej akcja, Teatru Akademia Ruchu. Ale także zaskoczył w najlepszym stylu. Aktorzy zaprosili nas do nakrytego białym obrusem ogromnego stołu. Podczas kilkunastominutowej akcji ustawiali na nim najróżniejszych gabarytów kieliszki, literatki, szklaneczki, szklanki, talerzyki, lampki na wino itp. Siedząca wokół stołu publiczność z obserwatora powoli przeistaczała się w uczestnika całego zdarzenia, gościa niecierpliwie czekającego na to, co pojawi się na stole, co się wydarzy. Z "osobnych" widzów powoli przeistaczaliśmy się we współbiesiadników. Dezorientacja, która najpierw dzieliła, za chwilę zdawała się nas łączyć. Rodzące się powoli poczucie zadomowienia zakłócały jednak wstrząsające stołem raz po raz tajemnicze wibracje, aż wreszcie podjechał do niego na ogromnym tronie czarnoskóry władca odziany w odświętne szaty, by po chwili, szarpnąwszy tylko tajemniczo strunę, odjechać tam, skąd przybył. Na nasze głowy spadły jeszcze tylko woreczki z bezą i ołówkiem. I tyle zostało z oczekiwanej biesiady i spodziewanej doniosłości spotkania władcy...

Ciekawym przykładem harmonijnej koegzystencji teatru tańca i teatru niezależnego jest Dada von Bzdülöw, zespół, który w Łodzi gościł już kilkakrotnie, wzbudzając dużą sympatię publiczności. Siłą tej grupy jest umiejętne łączenie tańca współczesnego i teatralnych środków ekspresji. Zaprezentowana na ŁST "Magnolia" była propozycją intrygującą, choć mam wrażenie, że jej niejednoznaczność powodowała czasami niekomunikatywność. Na niemal pustej scenie z ustawionymi w rogach wieszakami na ubrania Leszek Bzdyl i Katarzyna Chmielewska tańczyli pełną niedopowiedzeń historię relacji mężczyzny i kobiety, ich wzajemnego partnerstwa, ale i współzawodnictwa (spektakl kończy się sceną, w której stają naprzeciw siebie w białych szlafrokach i kłaniają się sobie jak we wschodnich sztukach walki), uwodzenia, spełnienia i tęsknoty, czasami bycia razem, czasami bycia obok siebie. Zmienia się nastrój muzyki, upływa czas, zmieniają się ich wzajemne relacje. W następujących po sobie scenach tancerze zmieniają kostiumy, zakładają szaliki, czapki, czasem stają przed nami i przed sobą nadzy bądź niemal nadzy. Ale był i poziom constans - ich bycie wobec siebie będące stałym układem odniesienia. I ich bycie sceniczne - raz po raz słyszymy powtarzaną przez megafon zapowiedź-" wystąpi słynny Teatr Dada von Bzdülöw ". I choć czasami brakowało mi pewnego dookreślenia sytuacji budowanych na scenie, choć nie zawsze klarowny był nastrój i to, co dzieje się między postaciami, było w tej relacji i w tym balansowaniu pomiędzy światem sceny i życia coś magnetyzującego.

Spektakl "Albert Lux" Teatru Cinema zostawiam sobie na koniec jako jeden z rarytasów ubiegłorocznej edycji Łódzkich Spotkań Teatralnych. To, jak wynika z reżyserskiej noty, drugi po "Tak.To.Tu" spektakl z cyklu 7 dni w czterech pokojach. Piękny, niezwykle precyzyjny stylistycznie, urzekający scenografią, monotonnym ruchem postaci uchwyconych gdzieś pomiędzy codziennością a śmiercią, powtarzalnych, śmiesznych, tragicznych, absurdalnych, w nieodłącznych u Cinemy magritte'owskich garniturach i melonikach. Szóstka aktorów w niedookreślonej, na pozór zwyczajnej, ale niezwyczajnej, surowej przestrzeni pokoi z ruchomymi drewnianymi ścianami. W tym świecie nie działa zdrowy rozsądek, wszystko dzieje się na opak, przesuwają się ściany, ludzie nieoczekiwanie tracą równowagę, mozolnie zmagają się z przedmiotami, które, jak się wydaje, atakują ich, przyrastają do nich.

Zanikają tu granice między życiem a śmiercią, przedmiotem i przedmiotem, człowiekiem i przedmiotem, pomiędzy pomieszczeniami. Elementy codziennego życia - golenie, siadanie, wstawanie z łóżka, siedzenie na krześle, przebieranie się - zostają w tym kolażu znaczeń wycięte z kontekstu codzienności, zniekształcają się, jak zniekształcony zostaje obraz widziany przez lupę przy zbyt dużym zbliżeniu. Poszczególne elementy tworzą nowy autonomiczny świat, jak w kalejdoskopie, gdzie wszystko może ułożyć się w nową, nieprzewidywalną mozaikę.

Jak co roku mogliśmy podczas festiwalu uczestniczyć w kilku imprezach towarzyszących. Należały do nich wspomniana już debata na temat granic wolności w sztuce z udziałem członków grupy Suka Off, prezentacja Intermedialnej Grupy Artystycznej WSPÓLNOTA LEEEŻEĆ, spotkanie z twórcami Studenckiego Teatru Satyry PSTRĄG, promocja książki Joanny Ostrowskiej "The Living Theatre-od sztuki do polityki", spotkanie z Jackiem Głombem oraz wystawa prac Łukasza Zimnocha. Jak zwykle też podczas festiwalu odbyło się seminarium teoretyczne, tym razem jego tematem był "Dyskurs ciała w teatrze współczesnym", który - jako że wywołał ostatnio wiele kontrowersji - wydawał się bardzo na miejscu.

Podsumowując, myślę, że w ubiegłorocznej edycji Łódzkich Spotkań Teatralnych nie zabrakło niczego, co przez wiele lat budowało tradycję i rangę tego festiwalu, czyli ciekawych spektakli, dających obraz tego, co dzieje się obecnie w polskim teatrze niezależnym, ważnych dyskusji i polemik oraz gorącej atmosfery i poczucia wyjątkowości tego spotkania. Bo spotkanie i wymiana myśli są przecież w Łodzi najważniejsze. Dlatego myśl o jakimkolwiek zamachu na taką właśnie możliwość nieskrępowanej wypowiedzi wywołała tak duże emocje. I słusznie. Bo oazy są kruche. A ŁST to przecież najważniejszy w Polsce festiwal teatru niezależnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji