Artykuły

Wszyscy eksperci tego świata

"Wojna światów" wg Herberta George'a Wellsa w reż. Weroniki Szczawińskiej w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Agata M. Skrzypek w portalu e-splot.pl.

Alternatywny tytuł mógłby brzmieć: "Jak sprowadzić wojnę na samego siebie? Porady Weroniki Szczawińskiej", bo właśnie o strategii skutecznej autodestrukcji ludzkości opowiada sosnowiecki spektakl. "Wojna" odsłania tutaj właściwie tylko jedno ze swoich wielu oblicz - mamy do czynienia z wzorowo sportretowanym walkowerem.

Wychodzimy od prostego rozpoznania: żeby coś zniszczyć, należy mieć wcześniej coś jako tako zbudowane. Chociażby prowizorycznie. U Szczawińskiej takim chwiejącym się rusztowaniem jest XIX-wieczne angielskie mieszczaństwo, czyli jeden z najwdzięczniejszych materiałów socjologicznych. W XIX-wiecznym saloniku hierarchia to podstawa. Jeśli nie uważasz, że tylko silna sieć zależności trzyma społeczeństwo w garści, nie powinno cię w nim być. Gdy spotkasz kogoś równego sobie, sytuacja salonikowa natychmiast to zweryfikuje. Musicie ustalić swoją relację władzy jak najszybciej, najlepiej przy powitaniu i niech obecni będą świadkowie twojego zwycięstwa lub poniżenia! Od tego zależy, które miejsce zajmiesz - na sofie, w fotelu, przy stole lub na pufie.

Szkoda, że na starcie nie wiedziałeś, że pani domu już wybrała, kto zasiądzie po jej prawicy. Jeśli jesteś młodą, wykształconą damą, musisz dać wyraz temu, że teraz pragniesz zamążpójścia. Dlatego matka, gdy już puścisz rąbek jej spódnicy, posadzi cię w środku wianuszka absztyfikantów. Oni niekoniecznie będą tobą zainteresowani, ale jeśli dzięki przy tej okazji mogą wyrównać rachunki między sobą, to podejmą tę wymuszoną grę. Jeśli jesteś naukowcem, powiedz o tym. Jeśli nie zgadzasz się z opinią naukowców, też o tym powiedz. Jeśli uważasz, że coś wypada powiedzieć - nie krępuj się. Tymczasem instytucja matki stanie w szranki w wyścigu o pierwszą diwę sytuacji salonikowej. Jej szanse na wygraną są marne, ponieważ odchowała już dzieci i nie może poszczycić się żadnym romansem. Jest jednak najstarsza w towarzystwie, dlatego, jeśli ma taką ochotę, może nadawać rozmowie ton i temat. Jeśli potrafisz zabawić towarzystwo grą na pianinie, zadbaj o to, by sytuacja salonikowa w odpowiednim momencie skupiła się na tobie, nawet, jeśli temat rozmowy (atak Marsjan na podlondyńskie miasteczko) pozornie nie sprzyja muzykowaniu. Potrafisz udowodnić, że sprzyja. W końcu wszyscy grają do tej samej bramki - niechże piękna tradycja pozostanie w mocy, nawet kosztem sensu. W sytuacji salonikowej masz trochę więcej szczęścia, jeśli jesteś służącą. Towarzystwo traktuje cię wprawdzie jak przedmiot - na przykład, jak wieszak na płaszcze i kapelusze - ale przynamniej swobodnie słuchasz wszystkich rozmów i możesz pod nieobecność przełożonych przymierzać suknie swojej pani.

A potem, kiedy nadchodzi nieunikniona degrengolada ludzkości i sypie się żelazny układ zdrowych, silnych relacji, tracisz grunt pod nogami tak samo, jak pozostali, tylko może bardziej malowniczo, bo nie ogranicza cię żaden społeczny konwenans, możesz więc na środku saloniku wejść pod stół. Odważnie!

Pierwsza scena aż prosi się o taką interpretację. Długa sekwencja, w której nie pada ani jedno słowo, za pomocą powtarzanych gestów stwarza hierarchiczny świat. Gesty te, w miarę upływu czasu i wchodzenia w relację z innymi, nabierają mocy i formują się w określony układ. Co więcej, zastępują one kurtuazyjną rozmowę, oddalając potencjał słów w kształtowaniu sytuacji salonikowej.

Nim upadek dokona swojego spektakularnego dzieła, jakieś zjawisko musi uruchomić ten proces. Trzeba zaaranżować konflikt i wskazać winnego. Szczawińska proponuje następującą sytuację: usiądź w domu ze znajomymi i zajrzyjcie do prasy. Komentujcie ją żywo. Uzupełniajcie nawzajem swoje przemyślenia, następnie podzielcie się na obozy i zawierajcie korzystne sojusze. Róbcie to jednak tak, by w ogólnym rozrachunku było jasne, że nikomu na tworzeniu wspólnoty w czasach kryzysu nie zależy. Bo to ja mam ocaleć. Ja i moje. Winne są media albo ja-media-pochłaniający, bo od pochłaniania w pośpiechu dostać można niestrawności. Zatem tak, wszystko przez prasę - za późno niedzielna gazeta powiadamia o ataku Marsjan, więc nie może być on prawdą; jednocześnie, skoro Marsjanie przybyli na Ziemię już w piątek, to dlaczego wciąż informacje o nich są tak enigmatyczne? Odwołajmy się do własnych autorytetów, wykorzystajmy siłę rażenia postprawdy i porozmawiajmy jak ludzie o tajemniczej planecie Mars i warunkach, które sprzyjałyby rozwojowi życia w tamtych rejonach. Zatrzymajmy się na statystykach i cytatach. Oddalmy od siebie to, co niewygodne i sprawmy, by nas nie dotyczyło. W sytuacji salonikowej wszelkie nieprzyjemne wątki służąca dyskretnie zamiecie pod dywan. Wszystko będzie dobrze, dopóki nie przetrą się ze zużycia sznurówki gorsetu.

Wreszcie, pielęgnuj swoje dobra doczesne i daj się zastraszyć, że zostaną ci odebrane. Bój się, równocześnie udając, że nie boisz się wcale, albo bój się, skoro robią to wszyscy. Swoje lęki i nadzieje pielęgnuj w samotności, aż wypełnią twoje życie po brzegi. Daj się zwariować, żeby utrzymać w sobie poczucie, że idziesz z duchem czasu.

Spektakl Szczawińskiej powstał w oparciu o fragmenty książki Herberta George'a Wellsa. Od początku jednak jasne jest, że dokonuje się tutaj znaczące przesunięcie perspektywy prowadzenia narracji. W książce narrator jest naocznym świadkiem wydarzeń; jak to w literaturze sci-fi bywa, bohater próbuje rzeczowo uzasadniać i tłumaczyć swojemu czytelnikowi okoliczności tragicznych wydarzeń, w tym wypadku ataku Marsjan. Odnosi się do własnych badań naukowych, do sytuacji społecznej i mimo ciągłego wpadania w tarapaty jest zaskakująco otwarty na marsjańską konieczność ratowania własnej cywilizacji kosztem Ziemian. Wykazuje dezaprobatę wobec londyńskiego mieszczaństwa, które nie czytuje prasy regularnie, a jeśli nawet, to odnosi się do niej jak (my dziś) do literatury fantastycznej.

Natomiast Szczawińska rozsiada się w miękkim fotelu XIX-wiecznego saloniku i, choć nie bierze tego środowiska w obronę, przedstawia całą historię ataku Marsjan z miejskiego, bezpiecznego punktu widzenia. I choć w pierwszym odruchu podśmiewamy się z kołtuńskiej mentalności, śmiech ten zamiera w gardle, gdy Marsjanie docierają także do saloniku. Choć spodziewaliśmy się, że ktoś w końcu utrze nosa przemądrzałemu towarzystwu, to jednak, widząc w nim samych siebie - albo szerzej, postawę większości społeczeństwa wobec osób wykluczonych - nie cieszy nas jego destrukcja. Oczywiście, w tym pesymistycznym obrazie pojawiają się pęknięcia. Raz z bliskiej narratorowi, krytycznej perspektywy przemówi "młoda dama" - Natasza Aleksandrowitch w nihilistycznym manifeście o ludzkiej pysze i bezmyślności. Innym razem słuchamy radia, kilkunastominutowej sekwencji na wiele głosów, z których każdy nadaje wiadomości z innej częstotliwości; nie wiadomo, z którą z nich podążać, zresztą, mimo nadciągającego niebezpieczeństwa, nie wszystkie z nich przekazują najnowsze wieści z Woking. Zatem nie tylko społeczeństwo konsumujące informacje jest winne - dostaje się po uszach mediom, nieudolnym redaktorom, szukającym sensacji grafomanom-reporterom.

Kończąca spektakl scena - można czytać dalej, nie będę zdradzać jej treści - zaskakuje. Uwydatnia i przerysowuje patetyczny schyłek ludzkości, między wierszami wskazując na (polskie) umiłowanie cierpiętnictwa. Ponadto relatywizuje (w końcu!) stosunek społeczności do Obcego, kładąc nacisk nie na różnicę, a podobieństwo. Szkoda jednak, że przepełniona subwersywnymi przekształceniami końcówka spektaklu przebiega z prędkością światła i nim pojawi się refleksja, następuje koniec spektaklu. Niełatwa w odbiorze, choć wizualnie i formalnie bardzo atrakcyjna, "Wojna światów" to propozycja w gruncie rzeczy uniwersalna. Można pakować plecaki i łapać stopa do Sosnowca.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji