Artykuły

Erdmute Sobaszek: Przywiodła mnie tu wielka miłość

Erdmute (Mute) Sobaszek jest współtwórczynią Wiejskiego Teatru Węgajty. Razem z mężem Wacławem Sobaszkiem od ponad 30 lat mieszka i tworzy w podolsztyńskiej wsi. Rozmawiamy z nią o wschodnio-pruskich korzeniach, NRD, Polsce i życiu w sztuce.

Niedawno ukazała się książka "Błaźnice. Kobiety kontrkultury teatralnej w Polsce". Jej autorka Katarzyna Kułakowska opisała w niej kobiety, współtwórczynie wybitnych teatrów, pozostające jednak cieniu mężczyzn. Rozdział o tobie jest zatytułowany "Akrobatka". Trafnie? Czujesz się akrobatką?

- W pewnym sensie tytuł jest uzasadniony. W tym tekście jestem przedstawiona jako ktoś znajdujący się na krawędzi. Kułakowska zawarła w nim też obraz przechodzenia na linie między wieżami World Trade Center.

Ty tego nie zrobiłaś, ale przyszłaś, a właściwie cały czas, idziesz po linie. Przyjechałaś prawie 40 lat temu z NRD do Polski.

- I z tego bardzo wiele wynika!

Powiem ci, że bardzo mnie to zawsze dziwiło. Jako nastolatka byłam w Turyngii i w tym niewielkim kawałku Niemiec zobaczyłam znaki wspaniałej kultury. To miejsce, gdzie żyli i tworzyli Luter, Johann Sebastian Bach, Schiller i Goethe. Byłam też w Buchenwaldzie, ale o tym teraz nie mówmy. Ty to wszystko porzuciłaś. Dlaczego?

- Dzieciństwo spędziłam pod Berlinem. Mama pochodziła spod granicy holenderskiej, a tata Juergen Henkys spod dzisiejszego Kaliningradu. Więc w Węgajtach czuję się tutejsza. Tata był pastorem, podobnie jak jego ojciec i dziadek. Wykładał teologię na uniwersytecie, znany był też jako badacz kościelnych pieśni ewangelickich.

To wiele tłumaczy! Jesteś bardzo muzykalna, grasz na klarnecie i śpiewasz.

- Tata tłumaczył kościelne pieśni protestanckie z niderlandzkiego, norweskiego czy angielskiego na niemiecki. Jest za to bardzo ceniony do dzisiaj. Wśród moich przodków jest też dwóch Oestermayerów, którzy w XVIII wieku zapoczątkowali badania nad litewskim i są twórcami pierwszego słownika tego języka.

To jesteś jak najbardziej u siebie!

- Nigdy nie wiadomo, co jest przypadkiem, a co jest zrządzeniem losu. Jeżeli o mnie chodzi była to wielka miłość. Trafiłam na wyjątkowego człowieka. Chętnie też uczyłam się polskiego. Ze szkoły znałam dobrze rosyjski, więc było mi łatwiej. Ale przede wszystkim zauroczyła mnie polska kultura.

Co jest w niej takiego? My narzekamy, że jest zaściankowa, mało uniwersalna, naśladowcza.

- Mnie spodobała się ogromna otwartość ludzi. Nigdy nie odczulam niechęci do mnie jako do Niemki, przedstawicielki narodu, który tyle złego uczynił Polakom. Ludzie byli mnie ciekawi. Poza tym w Polsce ludzi łączyły mocne więzi, z jakimi w ówczesnych Niemczech się nie spotkałam. Teraz jest inaczej, co świadczy o tym, że narody mogą się zmienić (śmiech).

To pocieszające!

- Bardzo, bo znaczy, że nie jesteśmy niewolnikami losu, że nie musimy być raz na zawsze tacy sami. W Polsce doświadczyłam też wielkiej gościnności. To oklepane stwierdzenie, ale prawdziwe. Przeżywałam spotkania, które wtedy Niemczech nie były w ogóle możliwe. I to Niemcy, jeśli chodzi o zachowania, byli zaściankowi. Nie mówiąc o tym, że cale NRD było przesiąknięte agentami STASI i ludzie bali się siebie nawzajem. W Polsce wstanie wojennym było więcej wolności niż kiedykolwiek w NRD. Ale teraz Polacy się zmienili, bo odchorowali kapitalizm. Zauważyłam to szczególnie podczas naszych wypraw.

Bo jesteście, przypomnijmy, teatrem, który wędruje po Polsce i po świecie. Co zauważyłaś w Polsce?

- Że wcześniej ludzie byli bardziej otwarci na innych, takich egzotycznych jak my. Jednak w latach 90. XX wieku społeczność wiejska została w sferze społecznej odsunięta na margines. Była kulą u nogi kapitalistycznego rozwoju. To zamknięcie odczułam podczas wypraw, ale też tu u nas, na wsi. Szczególnie jeśli chodzi o młode pokolenie. Młodzi zaczęli chodzić na koncerty discopolo i pokazywać nam, że ich nie obchodzimy. A teraz znowu nastąpiła zmiana. Przez internet, dzięki któremu kontaktują się ze światem. W sieci mogą obejrzeć nasze archiwum i mogą też śledzić naszą działalność.

Nie jesteście tradycyjnym teatrem. Takie zespoły, jak wasz, nazywa się utopijną wspólnotą lub teatrem rodziną. Zgadzasz się z takimi określeniami?

- Na pewno wspólnotowość jest ważna.

Podziwiam was, że tyle lat żyjecie w trudnych, surowych warunkach.

- Były momenty dramatyczne, wymagające wielkiego wysiłku, tym bardziej że mieliśmy dwójkę małych dzieci. Zimę były inne niż teraz. Zdarzało się, że dzieci z powodu zasp nie chodziły 2 tygodnie do szkoły. Były też kłopoty z zaopatrzeniem. Teraz żyjemy skromnie, ale tylu ludzi w Polsce, w tym artystów, żyje skromnie! Bogaci są celebryci. My zawsze ceniliśmy niezależność i nie wyobrażamy sobie życia w systemie instytucjonalnej zależności. Pracujemy zawsze w łączności z kontekstem społecznym. Szukamy miejsc, gdzie jesteśmy potrzebni.

Pracowaliście m.in. z mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej.

- Zrealizowaliśmy tam sześć spektakli. Były to "Wesele. Domena publiczna" według Wyspiańskiego, "Iwona poślubiona", według "Iwony księżniczki Burgunda" i "Ślubu" Gombrowicza, "Sen nocy letniej" według Szekspira, "Ulica Krokodyli" z motywami z "Sanatorium pod klepsydrą" i "Sklepów cynamonowych" Schulza, "Różowe i żółte" - na motywach Charlesa Bukowskiego oraz "Ubu król, czyli Polacy" według Jarry'ego. Zaczęliśmy w 2008 roku od "Wesela". Ten spektakl był bardzo dobrze odebrany i dla nas jest legendą.

Co to wam daje praca w takim miejscu jak DPS?

- Zmieniliśmy perspektywę patrzenia. Ale to działa w obie strony. Motywacją do wejścia do DPS-u było poczucie, że jest to biała plama, którą wszyscy najchętniej omijamy. A chciałam zobaczyć, co ona przykrywa. I odkryliśmy ludzi z ich życiowym doświadczeniem, ich silę wzmaganiu się z tym, co jest przykre. Pani Irena na wózku jest niezwykłą osobowością i wspaniałe jest to, że mogliśmy ją poznać. Dlatego uważam, że nie należy nigdy nikogo wykluczać. Im bardziej się kogoś, czy czegoś boimy, tym bardziej ubogie staje się nasze życie. I podkreślam zawsze, że praca w DPS nie jest z naszej strony dziełem miłosierdzia. Jest ważna dla nas. Widzowie tych spektakli czują podobnie; że ich te spotkania wzbogacają.

Realizujecie w praktyce ideę teatru ubogiego! Ale wyjeżdżacie z Węgajt naprawdę daleko. Byliście m.in. na Tajwanie. To też ciekawe.

- Nie narzekam na nieciekawe życie. Teatr jest miejscem bez narodowości. Jest jeden naród teatralny. Bardzo często warsztaty prowadzimy po polsku i po angielsku. Poza tym w naszym teatrze nie ma podziału na teatr i życie. Te dwie sfery się przenikają. Tak jak teatr łączymy z animacją kultury. Uznaliśmy, że nie może być tak, że my się rozwijamy, a obok nic się nie dzieje. Dlatego pracujemy z dziećmi, z DPS-em, ale też prowokujemy lokalną współpracę. Stąd Sztuka w Obejściu, działanie, które zaczęło się w 2008 roku. Zaangażowali się w nie nasi kreatywni sąsiedzi. W 2012 roku zaproponowałam olsztyńską akcję Miasto w Drodze, której celem było i jest łączenie we wspólnym działaniu ludzi z różnych środowisk artystycznych.

Ostatnio widziałam ciebie i Wacka w galerii Dobro Miejskiego Ośrodka Kultury. Na koniec zapytam o waszych dorosłych synów. Gdzie oni są?

- W Berlinie. Są dwujęzyczni i okazało się, że Berlin jest dla nich lepszym miejsce. Jakub zajmuje się muzyką. Natomiast Jan jedną nogą jest w Polsce. Jest m.in. autorem projektu Dwa Ogrody, zrealizowanego w Olsztynie i w Dortmundzie. Kto wie, czy nie zobaczymy go znowu w Olsztynie. A my zapraszamy do Węgajt 10 lutego za Zapusty. Będziemy wędrować z maskami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji