Teatr Wielkiego Księcia
Byłbym nieuczciwy - wobec Czytelników, teatru i siebie - gdybym przy omawianiu nowej premiery Teatru Starego, czyli "NOCY LISTOPADOWEJ" Wyspiańskiego w inscenizacji ANDRZEJA WAJDY, nie powiedział wprost o dość istotnych dla mnie sprawach.
Dzieło Wyspiańskiego, któremu autor przypisywał (jak można to wyczytać w notatkach Chmiela) znaczenie pod względem dramaturgicznym większe aniżeli "Weselu" - wydaje mi się i słabsze literacko, i bardzo nierówne w swojej konstrukcji scenicznej. Przeładowane postaciami z mitologii greckiej, które - acz wymieszane z osobami dramatu Powstania Listopadowego - tworzą jakby drugi dramat "Nocy Listopadowej". Dramat na koturnach, z których obficie leje się na scenę rzeka patosu. I to patosu ponad miarę. Sam twórca zdawał sobie z tego sprawę, raz powiększając, raz pomniejszając np. ilość występujących w utworze wcieleń Nike.
Naśladownictwo antyku - o czym wspomina A. Łempicka - wiąże się u Wyspiańskiego z jego szczególnym umiłowaniem łączenia romantyzmu, baroku, mitologii helleńskiej i ekspresjonizmu klamrą wielkich symboli. Ten pogrobowiec romantyzmu ma jakby wciąż przed oczami historię nieszczęsnego powstania z "Dziadów" i "Kordiana", a w uszach bliskie tony muzycznego ekspresjonizmu Wagnera. Świat bogów i herosów stapia mu się ze światem ludzi, zapatrzonych i zasłuchanych nie tyle w "Czyn", ile w poezję czynu. Tworzy więc - na tle tragedii powstania, które mogło odwrócić los narodu - "dramat z ornamentami - modernistyczną secesję". Wtłacza w 10 scen dramatycznych, pełnych pytań o źródła klęski (nie tylko w dniach walki), wszystko - co w mitach, legendach i wizjach mogłoby (przyjąć przerzuceniu pomostu na brzeg wydarzeń tamtej, listopadowej nocy. Sceny puchną od wzniosłości, przypowieści, skandowań. Ornament zżera obraz. I tylko tam, dokąd nie dotarła alegoryczna, zaborcza fala wyobraźni (z nagromadzoną wiedzą o klasyce), zostaje nieskażony, świeży miąższ dramaturgii. Przebłyski pisarskiego geniuszu, które ukazują prawdziwą wielkość Wyspiańskiego.
CHYBA SŁUSZNIE uczynił swego czasu Leon Schiller, gdy usiłował w opracowanej przez siebie wersji scenicznej "Nocy Listopadowej" rozdzielić te dwa światy jednego dramatu, by z owego podziału uratować jak najwięcej piękna i prostoty, czyli to - co pozwala zachować trwałe, niepowtarzalne cechy urody twórczości Wyspiańskiego. A zatem sceny, w których symboliczna ornamentyka nie doszła do głosu i przerostu wizji.
Dlatego również wydaje mi się, że inscenizacja Bronisława Dąbrowskiego sprzed 9 lat, jako koncepcja oparcia całości "Nocy Listopadowej" na kanwie Teatru Satyrów, szukała najbardziej jasnej wykładni ideowo-artystycznej dramatu. Brała jedynie mitologiczno-historyczne rysy opowieści o tragizmie powstańczego zrywu bez wodzów, jako tło dla współczesnej wymowy cnót i wad narodowych.
Już tylko te dwa przykłady, nie wspominając o scenariuszu mimodramy H. Tomaszewskiego "Sen Nocy Listopadowej" - gdzie, ograniczone konwencją gry bez słów, sceny symboliczne utraciły nieznośny ton namaszczenia - mogą świadczyć o walce z nalotami nie najlepszego tworzywa dramatycznego na rzecz zwycięstwa wstrząsającej swym ogromem dramaturgii Wyspiańskiego, w obrębie tego samego dzieła...
I jeszcze sprawa języka literackiego. Rzecz znana, ale wciąż budząca zdumienie: poetycka mowa, jędrna, nośna - obok szokujących nieporadności, stylizacji, które wywołują niezamierzone efekty, aż do granic śmieszności. Ach, te rymy, toporny wiersz, archaizacje pretensjonalne z uporem wplatane do dialogów i tyrad (Szał ma być Aresowy! Hej! Leć! Cyt. Stój! Na bój!).
Nie, nie mogę powiedzieć, żeby lektura utworu, a cóż dopiero mowa sceniczna, przekonywały - jako całość - do miana arcydramatu... "Noc Listopadowa" jest sztuką tak niejednolitą, i treściowo, i formalnie - tak zygzakowatą w liniach wiodących od dynamiki dramatycznej do naiwnych obrazków, od surowej potęgi słowa po słowa bełkotliwe, że trudno mi przyjąć, postawę bezkrytycznego entuzjasty. Wolę więc nie mówić o arcydramacie. Nie urzeka mnie tak jak "Wesele" - i w moim odczuciu nie dorównuje ani "Weselu", ani "Wyzwoleniu". Jednakże są w "Nocy Listopadowej" sceny wyjątkowo celne, Jak "Salon Wielkiego Księcia", "W Teatrze Rozmaitości", "W Ulicy", czy "W Alejach Ujazdowskich" - a w nich znakomite dramatyczne dialogi (szczególnie w partiach Joanny z W. Księciem), które decydują o tym, że sztuka ma bezsporne walory sceniczne. I mimo odruchu niechęci, chętnie ją widzę w teatrze. Ten pozorny paradoks niechże więc świadczy za Wyspiańskim, który umie się bronić nawet tam, gdzie sam sobie ujmuje blasku...
TOTEŻ Z CIEKAWOŚCIĄ i odrobiną niepokoju, szedłem na spotkanie Teatru Wyspiańskiego z Teatrem Wajdy. "Wesele", jakim Wajda rozpoczął swój flirt z Melpomeną (także w Starym Teatrze) nie dało jasnej odpowiedzi, czy sceniczna fascynacja Wyspiańskim otworzyła tu niedostrzeżone dotąd drzwi, prowadzące do współczesnego Teatru "Wesela". Natomiast filmowe "Wesele" Wajdy - otworzyło te drzwi szeroko. Niezależnie od wszystkich kontrowersji reżyserskich i adaptacyjnych. Ale wcześniej jeszcze Wajda wkroczył do teatru z ogromnym hukiem "Biesami" Dostojewskiego. Wymieszał powieść z kinem i teatrem w sposób niemalże doskonały. Poraził widownię ostrością wyrazu, wielkością literatury, złożoną budowlą filozofii, ironicznymi podtekstami. Nawet naturalizm części spektaklu nie raził - był wkomponowany w artystyczną oraz ideową całość dramatu. Może zabrakło rosyjskiego klimatu w tym Dostojewskim, ale nie zabrakło czaru teatralności wyniesionej z ducha pisarstwa autora "Zbrodni t kary". Znawcy przedmiotu mogli tu i ówdzie wzruszać ramionami. Ale to było rzeczywiście tchnienie wielkiego teatru!
Czy "Noc Listopadowa" - po "Biesach" i po filmowym "Weselu" - jest podobnie mocnym uderzeniem scenicznym? Słowo "podobnie" nie może zastąpić podobnych w gatunku utworów, mimo autorskiej wspólnoty "Wesela" i "Nocy" - oraz różnego przecież pisarstwa Dostojewskiego i Wyspiańskiego. Otóż - dla mnie - spektakl "Nocy Listopadowej" nie wytrzymuje porównań z obu tamtymi inscenizacjami. Co nie znaczy, że należy przejść nad nim do porządku dziennego. W teatrze. Na pewno jest przedstawieniem ze znamionami wybitnego zjawiska na scenie. Lecz znamiona, to jeszcze nie całość.
NIE MAM PEWNOŚCI, czy urzeczony - jak sam powiada - dramaturgią Wyspiańskiego, odnalazł Wajda akurat w tym tekście (oraz jego interpretacji) klucz do rozwiązania zagadek kilku teatrów w teatrze "Nocy Listopadowej". Nie poszedł śladami Schillera i Dąbrowskiego, w stronę podziału świata antycznego i świata spiskowców oraz W. Księcia, przy równoczesnym wyeksponowaniu Teatru Satyrów. Scalił dwa światy, niby w sennej wizji zaprawionej gorzką drwiną, odbijaną w lustrach patosu - i wpadł w sidła opery, musicalu - gubiąc po drodze... teatr. Gubiąc, oczywiście, na swój sposób - a przyczyniając "teatralności" tam, gdzie nikt się jej nie spodziewał. Stworzył spektakl zdumiewający odkryciem nowej osi dramatu: osobowości Konstantego w jego grze, ambicjach, aspiracjach, sympatiach dla "polskości". A także poprzez erotykę scen z Joanną, doszedł do interesującego spojrzenia na pikanterię politycznej zabawy... w łóżku. To był z pewnością jeden z kluczy teatralnych tej premiery. Drugim - stał się (wbrew tradycji i przypisom autorskim) Teatr w Teatrze Rozmaitości. W innym układzie wobec faktycznej widowni. Z przewrotną zniewieściałością Dyrektora - Aktora (ZOFIA NIWIŃSKA) w stosunku do Chłopickiego ze scenicznej loży (E. LUBASZENKO): jako żałosna farsa na fali narodowego dramatu. Trzecim - mógł być - finał widowiska. Finał, nie tyle "moralizatorski" i jednostkowy, ile uogólniający, logiczny na tle przesłanek społecznych. Idzie o przestawienie dwu końcowych scen z łodzią Charona i Łukasińskim. Tu linia ideowa miałaby wyrazistszą, bardziej pogłębioną współczesnym odczytaniem sztuki, wymowę. Zresztą, Wyspiański - o czym wiemy - pisał poszczególne sceny w różnej kolejności i w różnym czasie.
NIEWĄTPLIWĄ ZDOBYCZĄ reżyserską Wajdy - było zastąpienie najsłabszych fragmentów tekstu (głównie bogów greckich) śpiewem tak wrzaskliwym, płynącym przez megafony, że całkowicie niezrozumiałym. Tu inscenizator stwarzał ironiczny dystans do tych części dramatu, które obracały się przeciw wielkiemu pisarzowi. Zabawa ta wydała mi się jednak przeciągnięta, zaś kostiumy bogiń zbyt daleko posuniętą parodią operetkową. I chyba całą sprawę potraktował Wajda z niezamierzoną powagą.
Muzyka ZYGMUNTA KONIECZNEGO do owej "partytury" brzmiała przeważnie interesująco, choć przewodni motyw skrzypcowy nadto przypominał "Dziady" Swinarskiego - a wstrząs pierwszego uderzenia wokalno-muzycznego zdradzał podobieństwo z "obuchem" fonicznym "Biesów". Wprawdzie "Noc Listopadową" pisał Wyspiański w czasie pracy nad wystawieniem "Dziadów" - ale tych zbliżeń z przedstawieniem Swinarskiego (nawet w zaduszkowym klimacie i ubiorach można było uniknąć. Zwłaszcza, że szereg scen nosił piętno oryginalności godnej podziwu: "filmowe" przenikanie świateł na dalekich planach Szkoły Podchorążych, mieszkanie Lelewela, bieg żołnierzy, znakomity Sen Joanny-Wenery z Aresem-Konstantym (cóż za pomysł!), pojawienie się łodzi Charona, gra w karty Chłopickiego z Nike, no i najbardziej urzekające teatralnością, erotyczne sytuacje oraz dialogi pary kochanków - politycznych wrogów i... przyjaciół. Tu oko i słuch Wajdy ujawniły naprawdę mistrzowski kunszt! Co w równej mierze jest zasługą duetu aktorskiego: JAN NOWICKI - TERESA BUDZISZ-KRZYŻANOWSKA.
Ale, już sporo wątpliwości budziło obsadzenie JERZEGO NOWAKA w roli "szpiega-estety" Makrota. Ten uzdolniony aktor o charakterystycznej twarzy i sylwetce - stał się w przedstawieniu etykietką negatywnego bohatera, zanim jeszcze powiedział pierwsze słowo. Judasza sprawy narodowej nie odkrywa się w ambitnym spektaklu - na oko. Gdzież tu niespodzianka i dramat? Zwłaszcza, że na dodatek strój Makrota pochodził z teatru Szajny w "Rewizorze".
Blado i nieprzekonywująco wypadły sceny u Lelewela. Wprawdzie ukazał go inscenizator w roli niedorosłego do Powstania męża stanu - zbieracza numizmatów - co w tej tragi-szopce stanowiło dodatkowy element "niemożności" i przegadania Wielkiej Sprawy z lęku przed odpowiedzialnością, ale za wiele tam było... "Wesela". Duchów i zjaw, zbyt natarczywie stawiających kropki nad i.
W ogóle dużo postaci pogubiło się w widowisku. Niektóre trudno było rozpoznać w skrótowych działaniach. Być może bezimienność tego ornamentu dla operetkowej i po bohatersku krwawej, zaduszkowej i tromtadrackiej, fantazyjnej i otępiającej zabawy "dance macabre" - tkwiła u podstaw zamysłu reżyserskiego. Czy jednak o to chodziło - wie tylko Wajda. Inni mogą się domyślać.
PRZEDSTAWIENIE zatem mocno dyskusyjne. To chyba dobrze. W każdym razie - jest się o co spierać. Nawet jeśli nie był to pełny Teatr Wyspiańskiego i najpełniejszy Teatr Wajdy. Jedno wydaje się pewne: w poszukiwaniach inscenizacyjnych "Nocy Listopadowej" odkryliśmy dzięki Wajdzie Teatr W. Księcia Konstantego i Joanny Ks. Łowickiej. A, sceną było łóżko, choć wokoło trwał bój? Różnie to bywa w historii...
Więc jednak kawał dobrego teatru. I błyskotliwa rola Jana Nowickiego. W cieniu tej roli - inne (poza T. Budzisz-Krzyżanowską) nie miały możliwości, aby zabłysnąć samodzielnym światłem. Co także świadczy o pozytywach zbiorowego widowiska.