Kto lubi poliester
Nie znam nikogo urodzonego po tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym, Kto byłby zupełnie normalny" - stwierdza bohater "Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich i prawdziwej natury miłości" Brada Frasera. Sztuka kanadyjskiego autora rozgrywająca się w Edmonton nie należy do arcydzieł literatury dramatycznej. Dialogi są papierowe, a postaci jednowymiarowe. To materiał dramatyczny zaledwie poprawny. A jednak Grzegorz Jarzyna, na okazję spektaklu o szczątkach i rozpadzie ukryty pod nowym pseudonimem: Brokenhorst - zdołał uczynić z nie najlepszej sztuki Frasera manifest nowego pokolenia widzów i nowego pokolenia twórców. Pokolenia nowej wrażliwości. "Niezidentyfikowane szczątki..." to historia rozkładu podstawowych więzi społecznych i międzyludzkich, portret wysoko rozwiniętego społeczeństwa konsumpcyjnego, które osiągnęło etap rozwoju modnie nazywany permisywnym. Bohaterowie sztuki próbują wszelkich sposobów życia i użycia. David (Marek Kalita) - główny bohater - jest homoseksualistą, eks-gwiazdą telewizyjną, obecnie kelnerem. Co wieczór wyrusza na podbój miasta w poszukiwaniu nowych kochanków. Mieszka ze swoją przyjaciółką Candy (Magdalena Cielecka) próbującą najpierw szczęścia w miłości lesbijskiej, potem skłonną jednak raczej do stworzenia związku z mężczyzną. Narkotyki i transowa muzyka, potrzeba przekraczania społecznych zakazów i tabu w poszukiwaniu nowego doświadczenia - oto idole młodych bohaterów, u Jarzyny młodszych niż w sztuce Frasera. W tle tych wszystkich niebezpiecznych związków i rozpadów majaczy cień mordercy kobiet, działającego z pobudek seksualnych. W Edmonton robi się niebezpiecznie. Mordercą okaże się najbliższy przyjaciel Davida - Berni (Andrzej Szeremeta), który zresztą popełni samobójstwo. Jest jeszcze Jerri (Jolanta Fraszyńska) - zdeklarowana lesbijka, Kane (Waldemar Barwiński) - nie zdeklarowany seksualnie chłopiec zepsuty przez zamożnych rodziców, i nieskażony myśleniem Robert (Marcin Dorociński) - prosty i dorodny chłopak ze złamanym sercem, żoną i dzieckiem. Rolę sumienia i jasnowidzącej pełni Benita (Aleksandra Konieczna) - na co dzień trudniąca się prostytucją. Mroczny świat pogrąża się w coraz większym mroku. W końcowej scenie David zajadając swoją ulubioną pizzę stwierdza: "Ale to popieprzone" i nie wiadomo, czy ma na myśli smak pizzy czy życia, którym żyje.
Osiem lat temu w Teatrze Dramatycznym wystawiono osławiony musical "Metro". Zważywszy proporcje, zestawienie "Metra" z "Niezidentyfikowanymi szczątkami..." ma jednak swoje uzasadnienie. Wtedy wybrana przez Józefowicza młodzież tęskniła do świata zachodniej konsumpcji, angażowała wszystkie siły i zmysły w artykułowanie pieśni z symptomatycznym refrenem "Pieniądze, pieniądze, wskażcie mi drogę, bo błądzę....". Chciała metra, pieniędzy, gwiazdorstwa, życia jak z plakatów reklamowych coca-coli. Jeszcze wtedy to, co dziś jest już powszechne, dostępne, co staje się z wolna utrapieniem nowej codzienności, było bajką o żelaznym wilku. Pewnie "Metro", którego nigdy nie ceniłem, było wypowiedzią, z którą mogły się zidentyfikować masy nastolatków. Nie twierdzę, że dziś ci sami ludzie przyszliby na "Niezidentyfikowane szczątki...". Teatr zawsze gromadził bardziej wyrafinowaną publiczność niż landrynkowe musicale. Co innego jest istotne. Osiem lat temu sztuka traktująca o sprawach, o których pisze Fraser, byłaby w Polsce opowieścią z innej planety, może tak samo jak "Metro" pokazującą świat, który jeszcze do niedawna u nas nie istniał, który oglądaliśmy czasem w kinie z wypiekami na twarzy. Teraz Edmonton jest miastem takim samym jak Warszawa, czyli prowincją z pretensjami, z mieszkańcami zagubionymi w niejasnej sieci znaków, zagrożeń i nowych niezrozumiałych wartości. Ludzie urodzeni po 1960, a jeszcze bardziej ci urodzeni po 1970 żyją w świecie, którego nikt nie próbuje dla nich artystycznie oswoić, wytłumaczyć. Nikt nie docenia ich przeżycia pokoleniowego, które właściwie było brakiem przeżycia pokoleniowego. Dlatego sztukę Frasera, która czasami pokazuje świat w przerysowaniu graniczącym z groteską, można grać w Warszawie bez obawy, że widzowie zareagują na nią wzruszeniem ramion, że powiedzą: "co też nas to wszystko może obchodzić". Choć na początku przedstawienia wrażenie obcości jest bardzo silne, może dlatego, że większość bohaterów zaludniających świat Frasera "lubi poliester", a w każdym razie nie ma nic przeciwko niemu. Ja wolę bawełnę i wydaje mi się, że twórcy spektaklu też. To stwarza niezbędny dystans między aktorami i postaciami, które tworzą, między reżyserem i światem przedstawionym. To pozwala na uczynienie ze sztuki Frasera opowieści z moralizującym ostrzeżeniem. Najważniejszy jednak pozostaje portret zbiorowości, opis sytuacji, w jakiej się znalazła, kiedyś nazwano by to pewnie panoramą społeczną. Świat przedstawiony na scenie czasem wygląda jak przeniesiony z depresyjnych obrazów Hoppera, a czasem jak z kiczowatych reklam ubrań firmy Diesel. Raz jest ponuro i tragicznie, a zaraz potem beznadziejnie komicznie. Nie ma żadnych stałych nastrojów. Akcja, tak jak u Frasera, ale bez literackiej minoderii, dzieje się w wielu punktach jednocześnie. Dodatkowo Jarzyna wprowadza do przedstawienia projekcje filmowe. Czasem bliskie są one sztuce wideo, powtarzają i deformują sceniczne wydarzenia. Kiedy indziej pokazują tańczących Aborygenów (?), akcentujących transowość niektórych scen, zwłaszcza tych dziejących się pod wpływem narkotyków. Na ekranie pojawia się też Maria Callas śpiewająca arię z "Don Carlosa" Verdiego, rozdzielająca swoim piorunującym głosem dwie równoległe sceny miłosne - jedną hetero, drugą homoseksualną. Filmem podszyte jest zresztą całe przedstawienie. Wiele tu odniesień do kina Pedro Almodovara czy amerykańskich horrorów tajemnicy, takich jak "Twin Peaks" czy "Z archiwum X". Almodovar obecny jest nie tylko w stylistyce przedstawienia, w rozdzierających piersi tandetnych hiszpańskich pieśniach, ale także w nieustającym dążeniu bohaterów do miłości, w zmaganiu o miłość, miłość dowolną, w zmaganiu beznadziejnym. Horror tajemnicy, po amerykańsku banalizujący mistykę, został jednak przez Jarzynę zdemontowany. Niemal od samego początku wiemy, kto jest mordercą kobiet. Zło pozostaje wprawdzie irracjonalne, ale przestaje być satanistycznym oddechem rzeczywistości. Berni - Kuba Rozpruwacz - popełnia samobójstwo, kryminalna zagadka zostaje rozwiązana, reżyser nie epatuje widza tajemnicą zła, nie podnieca zbrodnią. Rzecz cała prowadzi do rozpoznania morału: świat i ludzie cierpią na brak miłości. Pokawałkowani, zamienieni w żałosne, niezidentyfikowane szczątki ludzkie nie potrafią odnaleźć swojego miejsca. Tułają się po poliestrowym świecie równie ciekawym, jak rzeczywistość filmu, tyle tylko, że bohaterom Frasera przyszło żyć po drugiej, nieciekawej stronie dekoracji. Postmodernistyczne zawołanie "Anything goes" powiewa gdzieś tutaj na postrzępionym i brudnym transparencie. Skutki wcielania go w życie okazują się żałosne. Trzeba znów próbować powiedzieć "Kocham cię", bez względu na to, jak bardzo banalnie to zabrzmi.
Przedstawienie Jarzyny jest teatralną skrajnością. Dalej już chyba nie można pójść. Reżyser bawi się starannym budowaniem portretu tych, którzy lubią poliester. Pomaga mu w tym Barbara Hanicka, która stworzyła scenografię doskonale stopioną z poetyką spektaklu i z wyobraźnią estetyczną bohaterów. Jarzyna pokazuje drobiazgowo, hiperrealistycznie szczegóły ich życia. Wiemy wszystko o piwie, które piją, i pizzy, którą jedzą. Znamy zawartość ich automatycznych sekretarek. Wiemy, jak wyglądają ich ćwiczenia w siłowni i praca, jak zachowują się po zażyciu narkotyków, co robią w burdelach, jak ze sobą rozmawiają, jak się zachowują, kiedy są sami. Wiemy też, jak się kochają. Mam wrażenie, że reżyser próbuje czasami (z powodzeniem) zawstydzić widownię. Ukrycie sceny miłości lesbijskiej Jerri i Candy za teatralną ścianą przyjąłem z dużą ulgą. Co z tego, kiedy w chwilę później ściana zniknęła, wyjechała za kulisy odsłaniając drastyczną scenę miłosną. Strategia Jarzyny jest następująca: najpierw pozwala się śmiać z niezidentyfikowanych szczątków ludzkich, potem doprowadza widzów do stanu, w którym nie są w stanie dłużej znieść ich widoku, wreszcie prowadzi do nieakceptującej identyfikacji. Samotni mieszkańcy wielkich miast poszukują siebie, poszukują miłości. Postmodernistyczni obywatele nie potrafią odnaleźć swego miejsca na starym jak świat świecie. Grzegorz Jarzyna próbuje uporządkować ich świat po prostu pokazując go. Z niezbyt dobrej literatury zrobił bardzo ważne przedstawienie analizujące to, co się brzydko i bombastycznie nazywa kondycją duchową współczesnego człowieka. Program do przedstawienia jest komiksem. Bohaterowie przedstawienia próbują żyć jak w komiksie, od ramki do ramki. Problem w tym, że życie nie jest komiksem, nawet jeśli się lubi poliester, a miłość to nie dymek z serc wylatujący z głowy bohatera. Trzeba mieć dużą odwagę, żeby zrobić taki spektakl i duży talent, żeby zrobić go tak dobrze.