Artykuły

Oresteja

"Oresteja" Ajschylosa w reż. Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Fanny Kaplan na swoim blogu.

Minęło prawie 11 lat od premiery "Orestei" Jana Klaty. Wtedy się na nią zwyczajnie nie wybrałam i ją przegapiłam. Przeszła mi koło nosa. Postanowiłam zatem się poprawić i zobaczyć wznowienie już wzbogacone o młodych aktorów obecnego składu zespołu, Bartosza Bielenię i Krystiana Durmana. Podobno 11 lat temu był to spektakl dość kontrowersyjny. Starsze pokolenia widzów nie mogły (a pewnie i do dziś nie do końca potrafią) pogodzić się z pewną "teledyskowością" Klaty i z tym, że czerpie pełnymi garściami z popkultury. Ówcześni młodzi wypowiadali się różnie - jedni mówili, że dobre, inni, że nie zachwyca, jeszcze inni, że nierówne, bo czasem zachwyca, a czasem wcale.

I z tą nierównością spektaklu muszę się zgodzić i ja, 11 lat po premierze.

Nie mam i nigdy nie miałam problemu z popkulturą, może dlatego, że jestem pokoleniem Mtv i pierwszych gier komputerowych, że dekadą, do której zawsze będę wracać myślami z rozrzewnieniem, będą lata 90., że w wieku nastoletnim po raz pierwszy zakosztowałam smaku kompletnej terra incognita, jaką był wówczas internet ledwo w Polsce raczkujący. I ja to u Klaty kupuję. Więcej - ja go zawsze w tej materii będę bronić. Istotą rzeczy są tu jednak nie tyle środki, których Klata używa, co ich znaczenie. Mówiąc trywialnie - co artysta chce nam powiedzieć? Głównym problemem "Orestei" jest to, że czasem mówi rzeczy ważne i robi to w sposób poruszający, a czasem mówi rzeczy trywialne, które w porównaniu wypadają błaho.

Jest w czym przebierać, bo jest to spektakl Klaty, więc trudno nie oczekiwać barokowego wręcz natłoku pomysłów. W absolutnie genialnej (moim zdaniem, jednej z jej najlepszych) scenografii Justyny Łagowskiej - monumentalnej, surowej, a jednocześnie mrocznej, bo lewa ściana wznosząca się do niebios zabarwiona nierównomiernymi plamami przywodzi na myśl i fakturę marmuru, i zakrwawiony ołtarz ofiarny, ale także niepozbawionej dowcipnego rozwiązania dla wejścia (a właściwie wyjścia) przeznaczonego bogom, bo w głębi sceny ciągną się niemalże Zeppelinowskie schody do nieba - wsiąkamy w jedną z najbardziej pasjonujących tragedii greckich. "Oresteja" to w końcu i dramat rodzinny, i tragedia winy, mordu i ich dziedziczenia, co - z perspektywy dzisiejszego Klatowego "Wesela" prowadzi mnie w sumie do wniosku, że to dziedzictwo w dorobku Klaty zajmuje szczególne miejsce i Klata przecież boryka się z tym tematem regularnie i z dużą odwagą. Tego mu odmówić nie można.

Zdecydowanie pierwsze skrzypce gra znakomity duet Anny Dymnej w roli Klitajmestry i Bartosza Bieleni, który zastąpił Piotra Głowackiego w roli Orestesa. Jest w nim mnóstwo czułości i to wyrażonej zupełnie wprost chociażby w scenie, w której matka przytula syna leżąc z nim w trocinach, które pokrywają całą scenę niczym wspomnienie o zniszczonej i spalonej do gołej ziemi Troi, którą zdobył mąż Klitajmestry, Agamemnon. Poruszający jest fakt, że syn i matka zdają się nie żywić do siebie urazy. Nie ma w ich relacji niczego nienawistnego. Matkobójstwo, które się wydarzy, zdaje się jedynie wynikiem zemsty bogów za śmierć Agamemnona. Orestes musi wypełnić swoją rolę i pomścić ojca, nie ma tu miejsca na rozważania, jak młodzieniec odnajduje się w tej roli i czy jest w stanie udźwignąć brzemię zabójcy własnej matki. Być może Klitajmestra musi zginąć właśnie dlatego, że zadaje pytania, że obarcza winą za śmierć Ifigenii swego męża? To, jak Dymna gra rozpacz Klitajmestry po utracie córki, jest w ogóle tematem na osobną opowieść - jak odpala papierosa, jak drży jej głos, jak do jej oczu napływają łzy, jak w powitaniu z powracającym z wojny Agamemnonem chowa się za królewskim ceremoniałem usprawiedliwiającym brak jakiejkolwiek czułości między małżonkami. Klitajmestra Dymnej nie jest wyklętą królową, która uknuła spisek przeciwko mężowi wspólnie z kochankiem i zabiła go z zimną krwią, to złamana osobistą tragedią matka, która mści się na mężu za śmierć ukochanej córki.

Wspaniałe są role drugoplanowe.

Aigistos Chrząstowskiego ma w sobie coś śliskiego, godnego najwyższej odrazy, zbrodniczego i jednocześnie niebezpiecznie seksualnego. Jest nieco demoniczny, jest pociągający, jest kaleki - jasne i jakby marquezowskie nawiązanie do tego, że jest dzieckiem pochodzącym z kazirodczego gwałtu; zepsuty do szpiku kości od samych narodzin.

Elektra Anny Radwan - delikatna i zdeterminowana, nastoletnia, dziewczyńsko mściwa, jakby wycięta z japońskiej animacji, w której dziewczyna w szkolnym mundurku przerodzi się w superbohaterkę i mścicielkę ociekającą seksem (ta wygięta nóżka w podkolanówce, ta wypięta pupa pod spódniczką w kratkę i jak chór grecki złożony z samych mężczyzn patrzy na wygiętą Elektrę!), nastoletnia fantazja jak z kreskówki, być może fantazja Orestesa. Trochę klasyczne anime, trochę hentai, nie wiadomo, co bardziej.

Poraża Kasandra Małgorzaty Gałkowskiej, wojenna branka najpierw rzucona na scenę jak tłumok, potem zamknięta w lochach (wygaszenie świateł w całej sali teatralnej - mistrzostwo świata!), w końcu nie mogąca z siebie wydusić proroctwa, jakby przemawiający przez nią bogowie czynili dar przepowiadania przyszłości najgorszą z tortur, jakby w lochach brankę pojono na siłę hektolitrami wody niczym w Guantanamo.

Chór - wspaniały. Zwłaszcza Andrzej Kozak i Krystian Durman (co ten chłopak robi samymi oczami! Jak one łzawią, gdy dochodzi do tragedii, z jaką furią ciskają gromy, gdy chór komentuje czyn Klitajmestry!)

Zachwycają Erynie - Kolasińska, Gałkowska i Kaim, podstarzałe, ubrane niczym bywalczynie dyskotek z lat 70., wylegujące się na leżakach, tanecznie podrygujące, by za chwilę żądać zemsty.

Błażej Peszek w roli Appolina będącego w zasadzie Robbiem Williamsem - kapitalny. Pewny swego nonszalancki celebryta oczekujący aplauzu widowni, traktujący z góry i śmiertelników, i boginie zemsty - zresztą, co znajduję zabawnym, ten celebrycki pojedynek, Apollo i Atena kontra Erynie, doskonale oddany jest kostiumem, ruchem scenicznym i grą aktorską. Erynie to przebrzmiałe sławy sprzed trzydziestu czy czterdziestu lat; zasuszone, kostiumy wyszły z mody, makijaże zbyt krzykliwe, by dziś traktować je poważnie. Apollo i Atena są jak bóg popu i gwiazda Hollywood, to oni rozdają karty w - nomen omen - panteonie.

I to wszystko jest fajnie pomyślane, ale coś nie styka.

Długo się zastanawiałam, co mi tu nie gra i czemu początek tego spektaklu jest tak mocny, a potem się rozjeżdża i gdzieś ulatnia.

Z początku myślałam, że drażni mnie prostota porównań i wniosków. Bogowie greccy jako celebryci? So what? Bielenia, który niemalże z małego chłopca trzymającego się spódnicy matki zmienia się nagle za sprawą oczekiwania zemsty i komiksu "The Punisher" w Orestes Action Figure (kocham Bielenię za to, co on z tą Action Figure wyczynia!) - świetnie, ale, że się powtórzę: so what?

Dziś myślę, że to nie tak. Końcówka rozjeżdża się ewidentnie, ale nie z powodu braków warsztatowych czy prostoty porównań, bo przecież są one celne, choć popkulturowe. Myślę, że to, co niestety działa na niekorzyść spektaklu to bardzo mocne cięcia tekstu, przez co deus ex machina, choć oczekiwany, staje się faktycznie sztucznym rozwiązaniem akcji - i można się kłócić, że jest to celowe i zamierzone, tylko ciężko jest to zaakceptować po powolnym i bardzo intensywnym emocjonalnie początku, w którym widz przeżywa tragedię Klitajmestry i niewolę Kasandry. Z drugiej strony... będzie offtop.

Ja w ogóle Klatę bardzo cenię i - prawdopodobnie z tej racji, że jest niewiele ode mnie starszy - czytam jego język i czytam jego kody. Nie zawsze się z nim zgadzam, czasem mnie szalenie wpienia, czasem uważam jego spektakle za okrutne szity ("Król Ubu", który na szczęście spadł z afisza; "Do Damaszku", który jest po prostu bardzo kiepskim spektaklem, ale nie z takich przyczyn, że ktoś tam kiedyś tam grał świętą Faustynę, na litość boską, tylko dlatego, że dużo się dzieje, a jest o niczym i do tego mamy nadęty tekst, trudny do strawienia w XXI wieku), czasem wychwalam go pod niebiosa, jeśli jest odważny i idzie mądrze, bezkompromisowo i boleśnie na całość ("Sprawa Dantona", "Wesele"). Do dziś pamiętam mojego pierwszego Klatę. Festiwal Szekspirowski, "H." z młodziuteńkim Marcinem Czarnikiem, którego nikt wtedy nie znał (Boże! Nie mogłam wzroku od niego oderwać!), hala Stoczni Gdańskiej, ja w wieku jakichś 22 czy 23 lat, a tu mi facet otwiera "Hamleta" piłką golfową wbitą w środek mrocznej hali pod "Seven Nation Army" The White Stripes. Kto nie jest z mojego pokolenia lub zbliżonego, ten nie ma pojęcia, jak to stawiało mózg w poprzek. I z jednej strony myślałam wtedy, że wyławianie Ofelii z kanału Motławy to jednak przesada, że brakuje tam jeszcze tylko helikoptera i trzech wozów transmisyjnych, i że po co tyle tego, po co tak dużo, po co tak barokowo, po co jak z "997". A z drugiej strony jak ten Czarnik grał Hamleta, i jak oni, Hamlet i Laertes, w ostatniej scenie, kiedy białe kostiumy są już szare od kurzu, kiedy cały dwór jest zbrukany zbrodnią i kłamstwem, jak oni wyciągają broń, podpinają kable szermiercze, zakładają maski florecistów i uderzają na siebie w niby sportowej, a jednak brudnej do cna rozgrywce - no, nie dało się tego nie docenić! (Skądinąd uważam, że Klatowy pojedynek Laertesa i Hamleta jest najlepszym, jaki widziałam, a trochę Hamletów widziałam, z Brookiem na czele). I patrzy się na to i myśli się - po całej tresurze Lupą, młodymi gniewnymi, Miśkiewiczem, teatrem źródeł, Marthalerem, Polleschem, nade wszystko Nekrošiusem, Castorfem i masą innych - że to są jakieś jaja. Przyszedł jakiś bezczelny szczeniak i narozrabiał. I trochę się go za to kocha, a trochę widz się boi skoczyć za nim na główkę, bo może zaraz wylądować w tej Motławie.

Minęło wiele, wiele lat, Klata się zestarzał i ja się zestarzałam - co mnie w gruncie rzeczy cieszy, a cieszy mnie zwłaszcza dlatego, że może sobie być blackmetal i wszystkiego dużo i barokowo, ale czeka się już na pogłębioną analizę, na wiwisekcję i na wyrywanie bebechów for real, a do tego jednak trzeba doświadczenia - i reżyserskiego, i życiowego. Niewykluczone, że jest to produkt uboczny mojego własnego dojrzewania.

I patrzę sobie na tę "Oresteję" i co ja widzę?

Że to jest wszystko to, co znam, czytam i na swój sposób kocham. Bo Klata (czego by o nim nie mówić, robi to zawsze!) słucha wyśmienitej muzy i niezależnie od tego, czy to Strawiński, czy metal, czy pop, czy hip-hop, wybierze rzeczy najlepsze, więc gra nam np. zespół Dälek, który uwielbiam, a spektakl przypomniał mi, że słucham go zdecydowanie zbyt rzadko. Bo na końcu spektaklu mamy pojedynek celebrytów i smutek betonowej ściany i leżaków stojących niczym na brzegu basenu przy opustoszałej willi na Mulholland Drive na wzgórzach Santa Monica. Bo Orestes to action figure, postać z komiksu, trochę zagubiony chłopiec jak z filmów Spielberga z przełomu lat 70. i 80. (lub z dzisiejszego "Stranger Things"), a trochę zawodnik amerykańskiego futbolu. I w końcu Kasandra, która, moim zdaniem, jest ewidentnie widmem z Abu Ghraib. A że mam za sobą przeszłość dość silnie związaną z kulturą amerykańską, ja to widzę, ja to czytam, ja to wiem.

I mnie jednak nie wzrusza.

Dochodzę zatem do wniosku, że po prostu po prawie 11 latach od premiery, w dodatku 14 lat od wydarzeń w Abu Ghraib i 16 lat po 9/11 i wypowiedzeniu War on Terror przez Busha juniora, to nie ma prawa żreć. Bo się zwyczajnie zestarzało, zmurszało troszeczkę, traktujemy to jako coś oczywistego.

Myślę, że te 11 lat temu spektakl mógł być dla wielu trudny w odbiorze, bo on jest paradoksalnie - w końcu mówimy o Klacie, silnie związanym z Polską, dla którego polskość jest wciąż żywym i bardzo ważnym tematem - spektaklem bardzo amerykańskim. Myślę, że gdyby go pokazać w Stanach mniej więcej w 2007 roku, mógłby dla wielu być bardzo poruszający.

Dziś taki nie będzie.

Robbie Williams się zestarzał i uchodzi nie za celebrytę i gwiazdkę, tylko już za uznanego twórcę muzyki popularnej i to pełną gębą.

Abu Ghraib na nikim już nie zrobi wrażenia, bo myślimy o pontonach na Morzu Śródziemnym, o 1% najbogatszych, o bańce bitcoinów, starciu manifestacji w Charlottesville, #metoo.

Mały chłopiec nie staje się już futbolistą czy komiksowym superbohaterem, za to może przystąpić do Alt-Rightu, Antify, przybrać maskę coacha, trenera personalnego, założyć start-up lub stać się samotnym mścicielem, który dokumentuje swoją zemstę na snapchacie. Może to oczywiście robić w koszulce z postacią z Marvela. Ale to niewiele zmienia.

Uwiera mnie ten spektakl bardzo, bo ma genialne momenty, jest konsekwentny i niektóre metafory uważam za wyjątkowo trafne.

Ale zestarzał się, trochę przynudza oczywistościami i - w końcu, niech tam, powiem to - ciężko się wraca od Klaty dojrzałego do Klaty niedojrzałego. W "Orestei" nie ma nawet ułamka odwagi i mierzenia się z samym sobą, które ma "Wesele". I ten kontrast jest wręcz porażający.

Strzałów nie ma.

Zachwyca zespół (zawsze zachwyca i rzadkie są przypadki takiej reżyserskiej nieporadności któregokolwiek z reżyserów w Starym, by mógł to zepsuć).

Ale dzięki, Janie Klato, za przypomnienie o Däleku. Oddalam się zatem do mojej ukochanej pieśni "Culture for Dollars". Może dlatego, że wolę album "Absence" od "From Filthy Tongue of Gods and Griots", a może dlatego, że jest tam taki wtręt, który, jak sądzę, mógłby być mottem teatru młodego Klaty, a na pewno mógł być moim mottem dekadę temu, a ponieważ minęło trochę czasu, mottem już być nie powinien. Nie dlatego, że nie warto się buntować i wszystkiego podważać i kontestować, tylko dlatego, że "slur" jest mało umiejętnym, a i pewnie mało skutecznym sposobem na osiągnięcie celu i to dociera do człowieka dopiero po latach.

A ten wtręt to: "If my written word slurs / Then my speech correct / Keep my meaning inferred to test your intellect".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji