Artykuły

Migawki: Pan Wacuś i trzy pożyteczne nauki

Pół wieku temu niespełna pan Wacuś podniósł pokrywą czołgu, w którym odbywał służbę, wystawił głowę na zewnątrz, uniósł się na rękach i ześlizgnął po gładkiej pokrywie wprost do "chevroletki" Teatru Narodowego. Zaraz też pochylił się nisko nad kierownicą, jakby nadal prowadził czołg, i ruszył przed siebie w sprawach Narodowego, a później, po roku czy dwóch, już tylko Współczesnego Teatru, dokąd przeniósł się (po rozdzieleniu scen) razem z Borowskim i Łomnickim, Fidlerem, Friedmannem i Fijewskim, Czechowiczem, Śląską, Mrozowską, Horecką, Drapińską i wieloma jeszcze osobami, które odtąd przyzwyczaiły się uważać pana Wacka, powszechnie określanego mianem "Wacusia", za część nieodłączną Teatru. Nic się też pod tym względem do dzisiaj nie zmieniło. Na pozór przynajmniej. Pozostało echo tamtych nazwisk i cienie, które z natury rzeczy tylko niektórzy mogą zobaczyć, ale przybyli nowi aktorzy, potem nowsi, jeszcze nowsi, i najnowsi na koniec, dla których Wacuś jest częścią pejzażu równie oczywistego, jak pan Benek na przykład, pani Jadzia, Marysia, pan Adek malarz wybitny, pan Szczęśniak czy też pani Ela niegdyś polecona przez młodszą siostrę, która zagrała siostrzyczkę Marty Lipińskiej w "Irkuckiej historii", jak Tereska, jak róg Mokotowskiej i Jaworzyńskiej, z kościołem Zbawiciela, z podwórkiem zapchanym od lat już samochodami. Ba! Łącznie z samym Dyrektorem Teatru, który dwadzieścia lat temu z górą przejął ster, dzieląc sprawiedliwie pierwsze lata pomiędzy reformowanie sceny i naprawę ukochanego samochodu. Kiedy nie inscenizował, nie tworzył, nie konferował, nie planował, niczego nie instalował, nie obmyślał i nie przerabiał, można go było zobaczyć leżącego na plecach pod autem na tym samym podwórku, na którym urzędował Wacuś. Umocniło to niewątpliwie niewidzialną więź łączącą obu panów, z których jeden wyróżniał się w tym otoczeniu ze względu na właściwą swoją misję prawem kontrastu, drugi nie wyróżniał się wcale dzięki idealnemu, choć nieumyślnemu opanowaniu praw mimikry.

Dzień, w którym Dyrektor Teatru kupił swój pierwszy nowy samochód, był dniem szczególnym. Powstała dziura. Pod autem ziało nieprzyjemną pustką. Miałem najgorsze obawy. Na szczęście po chwili pojawił się rower. Gdyby nie to, Maciej Englert sam pozbawiłby się chłopięcej części swojej egzystencji, bez której nie można być ani reżyserem, ani dyrektorem nawet.

Inaczej Wacuś. Jest, kiedy go nie ma, i nie ma go, kiedy jest. Zespolił się z tłem. Wzrostu takiego jak Michnikowski, o gabarycie bliskim Łomnickiemu, pan Wacuś nie był całkiem młodziutki, kiedy miał lat ze dwadzieścia, nie jest ani trochę stary dzisiaj. Ile ma lat? Co znaczy ile? Tyle, co wszyscy - powiedziałby Stryjkowski, gdyby znał Wacusia.

Wchodzę więc na podwórko (praesens historicum) i szukam go oczyma: jak zając na miedzy, jak tygrys w trzcinach - myślę. Ale nie: jest! Wychodzi od tego modelatora wysokiego na dwa i pół metra (bardzo znakomitego), którego od dawna nie ma pomiędzy żywymi i... przepraszam! To było jeszcze dawniej. Skasowałem auto w głupim wypadku z własnej winy i co dzień korzystam z pomocy pana Wacka. Rok pięćdziesiąty ósmy albo dziewiąty. No więc wychodzi Wacuś skądkolwiek i jedziemy. Z bliska widać uśmiech wstydliwy nieco i dwie bruzdy, które mówią o tym, że w dziedzictwie pan Wacek otrzymał gorzkie, ale pomocne w sztuce przetrwania doświadczenie ludu polskiego, kilka fałdek, które każą podejrzewać, że choć dotąd osiadły na wsi, nabył krążąc po mieście nieco przemyślności urodzonego warszawiaka, bez której trudno przetrwać.

Jedziemy więc. Z domu do teatru tym razem. Z Odyńca na Mokotowską.

Wacuś z właściwą sobie flegmą, pochylony nad koliskiem kierownicy (pobieda chyba) nieubłaganie zmierza ku celowi.

- Panie Wacku - mówię - nie można by prędzej? Spóźnię się na próbę.

Milczenie.

- Czemu nie - mówi w końcu Wacuś. - Można prędzej. Ile pan dyrektor

życzy? Jest pięćdziesiąt.

- No, z siedemdziesiąt chociaż... Milczenie.

- Ile zostało drogi?

- Kilometr co najmniej - mówię. Chwilka milczenia.

- Pan dyrektor obliczy, ile zarobimy... Obliczam. Sam jestem zaskoczony.

- Ze dwadzieścia sekund. Niecałe...

- To się panu dyrektorowi opłaca?

Przez następnych czterdzieści lat wypadku nie miałem.

Kiedy indziej za dużo wypiłem.

- Panie Wacku, trochę wolniej proszę: trzęsie, mam kaca; głowa łupie... upiłem się w nocy.

- Ja to się nigdy nie upiję - mówi pan Wacuś. - Mam sposób.

- Sposób?

- A mam.

- Jak to sposób? Nie ma sposobu.

- Jest. Jak piję, nie siadam.

- Jak to nie siada pan?

- Ano nie siadam. Stoję sobie.

- I co?

- Nic. Jak upadnę pod stół, to już więcej nie piję.

Zamyśliłem się. Dzisiejsze pokolenie aktorów telewizyjno-filmowo-imprezowo-rozrywkowych być może nie zrozumie powagi problemu. Nie mają czasu na alkohol i rozmowy. W tamtych latach trzeba było niekiedy i wypić, i porozmawiać. Sposób pana Wacka choć doskonały, dla mnie był nieprzydatny. Gdybym spadł pod stół, wzięto by mnie na języki. I tak znaleźli się nieżyczliwi, którzy mnie pomawiali o abstynencję. Postanowiłem ćwiczyć.

Wkrótce potem wyjechałem do Wiednia na jakiś kongres. Miałem referat dość głupi, ale mówię nieźle po austriacku. Pewien dyrektor teatru zaprosił mnie na kolację. Był pstrąg i zamiast białego wina whisky. Po pierwszej butelce spojrzał na mnie z uwagą i zamówił następną. Po drugiej spadł z krzesła. Wziąłem taksówkę i pojechałem do siebie.

Na drugi dzień z samego rana dyrektor zaproponował mi kontrakt na sztukę mojego wyboru. - A potem co roku sztuka, którą pan wybierze -dodał. - I co roku oczywiście podwyżka. Chciałem przyjechać do Polski i zobaczyć coś w pańskiej reżyserii, ale to niepotrzebne.

Po roku mogłem sobie już kupić własny samochód. Dzięki treningowi. A trening zawdzięczałem Wacusiowi. Gdyby nie on, może ja właśnie znalazłbym się pod stołem.

Trzecia nauka, którą od pana Wacka otrzymałem, jest poważnej natury.

Było to w parę lat po nastaniu Gomułki. Wielu miało jeszcze złudzenia. Czyja także? Nie wiem.

Ze Swinarskim i Starowieyską obmyślaliśmy inscenizację do "Artura Ui" w baraku na Saskiej Kępie. Wieczorem musiałem jechać do teatru. Swinarski został, ja zadzwoniłem po Wacka. Jak wytłumaczyć, gdzie jest barak? - Niech pan stanie kawałek za Gomułką panie Wacku. - Wie pan, gdzie on mieszka?

Wacuś wiedział. Pożegnałem się i poszedłem. Pod latarnią koło Gomułki stało dwóch w prochowcach. Ja też miałem prochowiec i ręce w kieszeniach. Kiedy podszedłem, odwrócili się zaskoczeni. W rękach spluwy. - Powoli wyjąć ręce z kieszeni i podnieść do góry - powiedział jeden. Podniosłem ręce. Obmacali mnie i kazali iść dalej. Nieopodal w cieniu stał Wacek. Ruszyliśmy.

- Wacusiu - mówię. - Widział pan?

- Ano widziałem.

- Jak pan myśli, co by się stało, gdybym od razu wyjął ręce z kieszeni?

- Nic by nie było - mówi pan Wacuś. - Po trzech dniach wyciągliby

pana dyrektora z Wisły.

- Tak pan myśli? -Ano...

- A pan, panie Wacku?

- Chyba bym odjechał. Tu ciemno... A jak nie, to z panem dyrektorem... Do Wisły.

Pozbyłem się złudzeń.

styczeń 2002

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji