Artykuły

Triumf woli

"Triumf woli" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki z Narodowego Starego Teatru w Krakowie na Festiwalu Boska Komedia. Pisze Fanny Kaplan swoim profilowym blogu.

Zacznijmy może od tego, że ja się w ogóle z teatrem Strzępki i Demirskiego nie lubię. Nie lubiliśmy się kiedyś, nie polubimy się pewnie w przyszłości. Mam po temu wiele powodów, ale sprowadzają się one głównie do tego, że płytkie to wszystko, diagnozy bardzo powierzchowne, stek niby-lewicowych sloganów, ale bez specjalnie przenikliwej diagnozy, moc operowania stereotypami i dość kabaretowymi gagami, które owszem, bywa, że bardzo bawią, ale ta osłoda to trochę za mało na ilość dziegciu, którą trzeba spożyć.

Zaczęło się właściwie od "W imię Jakuba S." w Łaźni Nowej. Fajnie postawiona rzecz, świetnie zagrana, ale smutno płytka. Polaki-cebulaki jadące do Hurghady - niby kpina z polskiej klasy średniej, a całość stoi w teatrze w Hucie, gdzie na widowni krakowska hipsteria, studenci i może paru lokalsów, z których nikt, łącznie ze mną, w tej Hurghadzie nie był, bo go nie stać. Może by i to żarło, ale w Teatrze Polskim w Warszawie, nie w Łaźni. Do tego pani z okienka w banku, która, ok, może była niemiła dla petentów, ale żeby zaraz jej kazać ciachać siekierą kawał surowego mięcha i robić z niej winną kapitalizmu. Trochę nie mieści się w głowie, że prekariuszka lokowana jest tu gdzieś pomiędzy demonem krwiożerczego systemu kapitalistycznego a mordem galicyjskiej rabacji.

Potem była "Courtney Love". Rozczarowująca i znowu po łebkach, bo miała symbolizować krwiożerczy kapitalizm, który wciągnął w swe tryby biednego Cobaina i jego Nirvanę. Z Courtney zrobiono mieszczkę z kredytem (mieliśmy nawet taką grę ze znajomymi niegdyś, że będziemy liczyć, ile razy w danym przedstawieniu tzw. niepokornego duetu usłyszymy słowo "kredyt"; dodam na marginesie, że ja i znajomi zdolność kredytową mamy na wysokości kilkunastu tysięcy złotych, więc mieszkania na kredyt kupujemy raczej dzięki naszym rodzicom odpowiednio wyposażonym przez PRL-owski przydział, więc nie jest tak, że kpimy, bo nie znamy cudzej kredytowej męki). Demirskiemu jakoś umknął fakt, że Love mieszczką nie jest, a jej głównym problemem jest od lat to, że ją samą system wciągnął, wessał i przemielił na chodzącą ikonę wdowy po Cobainie i nigdy nie da jej innej szansy na funkcjonowanie społeczne/artystyczne/younameit. Jest tam jedna piękna scenka, kiedy dziennikarz mówi o niej per "żona Kurta Cobaina" i Katarzyna Strączek mówi głośno: "Mam imię!", ale ten jeden sprzeciw wobec patriarchatu ginie w morzu mielizn i całkowicie patriarchalnej idealizacji pierwszej, niewinnej i "właściwej" kobiety Cobaina przeciwstawionej Love, kwintesencji mieszczańtwa, kapitalizmu, koniunkturalnego sprzedania się. Jedzą tam jakieś jajka na śniadanie, z podniesionym małym palcem u dłoni, ę-ą. Realna Courtney wciąga kokę, whiskey, operacje plastyczne i występuje w reklamach kreacji Karla Lagerfelda, bo to jedyna szansa, by mogła dalej istnieć jako totemiczna lalka, wokół której dalej budowana jest legenda Cobaina. Mogła być z tego rozdzierająca tragedia o showbiznesie. Ale nie jest.

Potem była "Klątwa", też w Łaźni. Poszłam tylko na jeden odcinek, bo uznałam, że kolejnych trzech nie zdzierżę. Tam dominował Żyd-maminsynek, który w dodatku był krwiopijczym kamienicznikiem. Nie wiem, ilu znacie Żydów, ale w XXI wieku powiem uczciwie, że ja znam całkiem sporo i kamieniczników nie poznałam. Jakby ktoś chciał tutaj faktycznie pogrzebać w temacie, to sięgnąłby do kwestii restytucji mienia, gmin i - przede wszystkim - prawa, które w Polsce chroni związki wyznaniowe. Ale rozumiem, że tutaj Demirski woli nie grzebać, bo przy okazji dostałoby się kościołowi, a kościoła to Demirski ze Strzępką jakoś w ogóle nie tykają w swoich przedstawieniach, bo lepiej im się straszy wyimaginowanymi demonami prekariatu i żydowskiego kamienicznictwa.

Następnie była "nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!" i tu dotarło do mnie, że albo Strzępka i Demirski mają de facto dość standardowe, mieszczańskie i konserwatywne poglądy, albo zupełnie nie panują nad widownią. Mamy tam całą masę postaci, które krążą wokół tematyki żydowskiej, bo jest i turystka z Izraela, która niechętnie udaje się w obowiązkowy tour edukacyjny po obozach zagłady, Rotszyld, który ucieka przed Holokaustem helikopterem i krótki monolog o zajebistości Izraela, który przecie bije Araba, a to nam wszystkim jest na rękę. Nie boli mnie takie postawienie sprawy, gdyby puszczone zostało jakieś oczko do widza. Że to ironia, że to wyciąganie naszych wyobrażeń o tym, jak się ma ta cała sprawa. Ale Strzępka nie daje nam żadnych znaków, że należy czytać tekst ironicznie. Widownia na monologu chwalącym izraelski militaryzm cieszy się i klaszcze w dłonie naprawdę. Strzępka i Demirski zdają się zupełnie nie kumać faktu, że w polskim społeczeństwie dość powszechne jest przekonanie, że Żyd z diaspory to zdemonizowany Rotszyld czy Soros i najlepiej, jakby go nie było, ale jak Żyd jest tam gdzieś, daleko, na Bliskim Wschodzie i jeszcze jest czymś pokroju przedmurza świata Zachodu, bo robi rozwałkę w Gazie, to dobrze, bo pasuje nam, żeby tam siedział. O ucieczce Rotszylda już w ogóle nie wspomnę, bo o ile jasne jest, że człowiek majętny w sytuacji wojny zawsze ma łatwiej, o tyle ignorowanie faktów oczywistych - a bogate Żydówki z Antwerpii czy Brukseli naprawdę wsiadały w futrach i brylantach do wagonów, które wiozły je do Auschwitz - wynika... no właśnie, wolę wierzyć, że z głupoty i niedoczytania, niż z przekonania. Bo jeśli z przekonania, to jest to poziom "Der Stürmera". Jak na ironię w spektaklu tym najlepiej i najbardziej współcześnie brzmiał sam Krasiński. Nigdy za gościem nie przepadałam i jego tekst jawił mi się przez lata raczej jako fantazja o upadku własnej klasy społecznej, biedna arystokracja zostaje obdarta z bogactwa i pozycji przez przechrztów i rewolucjonistów. A jednak Strzępka dokonała tu czegoś absolutnie pięknego - rozmowa Hrabiego Henryka i Pankracego przedstawiała równorzędne racje. Byłam tym absolutnie zachwycona. Jest to nie tylko scena niezwykle mocna, ale chyba po raz pierwszy z taką siłą ktoś mi uświadomił, że ten splot wzajemnych uprzedzeń, żądań i determinacji do walki z przeciwnikiem jest jak z antycznej tragedii. I jeden, i drugi mają rację.

Od tej pory żywię takie ciche przekonanie, że Strzępka jest tym lepsza, im mniej w niej Demirskiego. I tak, mam świadomość, że jest to dość okrutna i podła diagnoza, jeśli mówi się o tandemie.

Szłam więc na "Triumf woli" z drżeniem serca, bo kocham zespół Starego, a ze Strzępką i Demirskim nie dogaduję się wcale. No i było zgodnie z przewidywaniami.

Pierwszy akt to po prostu stek truizmów, czasem szarże, które są zupełnie nieprzemyślane i nieuzasadnione. Do tego niemiłosiernie się dłuży, więc łatwo się wyłączyć w tej gadaninie. Trochę heheszków z nawiedzonych eko-dziewcząt uprawiających jogę śmiechu (chociaż Monika Frajczyk jest absolutnie świetna; w ogóle wszyscy są świetni! Na aktorów złego słowa nie powiem!), przerysowani górnicy, bo jak górnik, to przecież wiadomo, że głupek i prostak. Jakieś brednie o tym, że dzieci ludzi z Bytomia teraz są szychami na Wall Street. No nie, właśnie problem z tym światem polega na tym, że dzieci ludzi z Bytomia nie trafiają na Wall Street. Ale już dobrze, przyzwyczaiłam się, że diagnozy Demirskiego zwykle takie są. Mocno sloganowe, mocno publicystyczne, że głębi tam nie ma, no trudno. Ludzi to bawi, mnie nie bawi, ale aktorzy mają co grać, bo tego Strzępce i Demirskiemu odmówić nie mogę, więc wszyscy się cieszą, tylko ja nie za bardzo.

Całość rozkręca się po pierwszym songu - skądinąd rewelacyjnym. To, co w "Triumfie..." jest muzyczne, jest z najwyższej półki. I tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń. Jest to kapitalne i w warstwie instrumentalnej, i wokalnej, i - w końcu - ruchowej. Zespół miażdży!

Wzrusza sojusz górników z organizacjami LGBT. Jest szczery, jego uczestnicy wierzą w lepsze jutro i wspólną walkę. Fantastycznie gra duet Krystian Durman-Juliusz Chrząstowski. Chce się wleźć na scenę i ich wyściskać, a potem pójść pod sztandarem wspólnej sprawy z pieśnią na ustach. Ale znowu, jest po stereotypach, bardzo płaskich - coś, co dla mnie jest trudne do przełknięcia i dlatego chyba nie kupuję Strzępki i Demirskiego. Bo jak górnik, to trochę burak, tu wypije piwko, tu podrapie się po dupie, tam Michał Majnicz będzie się wściekał, że jeden z gejów maca po dupie jego żonę na parkiecie, a Chrząstowski uspokaja go, że fajnie mieć takiego geja, bo baby zadowolone, że mają z kim na parkiet pójść, a gej przecież mu żony nie poderwie, bo nie jest zainteresowany. No tak. Bo górnik to prymityw uosabiający machismo, kobiety chcą tylko potańczyć i powyginać się seksownie na parkiecie, a geje to fajni są, bo takie miłe chłopaki, trochę się naszymi dziewczynami zajmą, potańcują, wszyscy zadowoleni. Tak, ja wiem, że zakochani w Strzępce/Demirskim powiedzą, że to ironia. Tylko że z tą ironią jest trudna sprawa, bo widownia trochę to bierze za komedię, a trochę na serio. I jeśli bierze na serio, to jednak sprawia przykrość. Już pomijam, że na zasadzie podbicia kontrastu, jak górnik prymitywny, to gej musi być zniewieściały, pomachać trochę łapką, trochę się pomazgaić. Durman gra to świetnie, tylko po co? Można było trochę ściąć z przeginania się, czymś widownię zaskoczyć. Jak się ma aktora pokroju Durmana, to jest w czym rzeźbić i przecież by podołał, gdyby dostał coś bardziej zniuansowanego.

Kathrine Switzer (Dorota Segda - rewelacyjna) to kobieta, która jako pierwsza w historii pobiegła w maratonie. Cała ta sekwencja jest przekomiczna i reżysersko świetnie postawiona. Genialne wysamczanie się panów-biegaczy prężących muskuły, wypinających do przodu pierś. Do tego piękna kpina ze stosunków damsko-męskich, kiedy grupa biegaczy, orientując się, że wśród nich biegnie kobieta, otacza Switzer, by nie dopuścić do niej usiłujących ją ściągnąć z toru przeciwników. Biegną tak, biegną, wypychają nagie klaty do przodu, bohaterowie feminizmu. I to jest fantastyczne. Tu ironia i kpina są jasne, jasne są intencje. Radosław Krzyżowski mówi coś w rodzaju: "Niech się Pani nie boi! My tu Panią obronimy!" głosem pełnym odwagi i uwielbienia dla własnego ja. Kapitalne, przenikliwe i w punkt. Doskonale piętnujące całą esencję patriarchatu.

I już, już mam ochotę powiedzieć, że cholera, Strzępka z Demirskim są wspaniali, czasem nie panują nad własnym wodolejstwem, nie potrafią wystarczająco zaakcentować własnej szydery (może to jest ich problem? Może tu leży moja niezgoda na ich teatr?), ale są przenikliwi, pięknie pokazują, o co w tym wszystkim chodzi. I wtedy dups, zepsuło się. Bo z postaci Segdy robiona jest słodka idiotka. Po co? Nie wiadomo.

Ja rozumiem chęć, żeby nie było koturnowo, ale chodzi też o to, by z tej chęci nie wyszedł kolejny stereotyp, bo wtedy udana kpina z męskiego bohaterstwa, zawsze stawiającego siebie na pierwszym planie, bierze w łeb!

Drugi akt zdecydowanie lepszy jeśli chodzi o rytm scen i rozegranie aktorów. Ale wcale nie jest lepiej. Pojawia się pingwin-kapitalista, który zamyka kopalnię. Marcin Czarnik jest absolutnie świetny. Pingwin jest mniej świetny, bo zrobiony jest ni to na pingwina z "Batmana", ni to na antysemicką karykaturę z lat 30. Cylinder, biała maska z wielkim nosem-dziobem, wypchany gruby brzuch, czarny płaszcz z futrzanym kołnierzem. Myślę sobie: dobra, nie ma co się denerwować, to pingwin z "Batmana", ale na szczęście szybko mi to wybijają z głowy, bo pingwin-kapitalista mówi, że on to by nawet chciał jak ten mongolski chłopiec, wsiąść na koń i ruszyć przez stepy, no ale nie może, bo nie dla niego takie zabawy, bo on jest innej RASY od wszystkich tu zebranych (sic! sic! sic!), no i ręce opadają. Chociaż z drugiej strony myślę sobie, że jak Strzępka i Demirski zrezygnują kiedyś z antysemickich klisz, niezależnie od tego, czy czynią to z rozmysłem, czy nieświadomie, to chyba jakoś będzie mi tego brakowało, bo zdążyłam się przyzwyczaić.

Skoro mowa o mongolskim chłopcu - mongolski chłopiec przez prawie cały spektakl biega, kradnie jedzenie, pędzi konno, wymachuje zaplecionymi w warkoczyki włosami i futrzaną czapą. Potem śpiewa pieśń w swoim języku i po każdym wersie nachyla się do górników, by przetłumaczyć słowa. Górnicy przekazują widowni słowa. Wygląda to bardzo podobnie do słynnej sceny tłumaczenia z arabskiego w "Hydrozagadce" Kondratiuka. Tylko że "Hydrozagadkę" nakręcono w 1970 roku, kiedy żyliśmy w zamkniętym na świat PRL-u, w dodatku dość kulturowo monolitycznym. Nie mieści mi się w głowie, że w roku 2017 kogoś to może jeszcze bawić, a żyjemy już w globalnej wiosce, migracje i inne kultury to fundament naszego świata, a dogadanie się między tymi kulturami to problem palący. Pomijam tu w ogóle, że ktoś mógłby się czuć obrażony i miałby do tego prawo. Oczywiście, nie chodzi o polityczną poprawność, ale jakoś tak się składa, że Strzępka i Demirski zawsze są niepoprawni politycznie wobec najsłabszego ogniwa w społeczeństwie - mniejszości, kobiet itd. - a ich niepoprawność omija szerokim łukiem faktycznie skompromitowane warstwy społeczeństwa - kościół, rząd, elity (tutaj mały wtręt - dlatego też z przedstawień duetu najbardziej cenię "Bitwę warszawską 1920", bo w te elity bezpardonowo, choć w dość prosty sposób, uderza).

Żeby było lepiej, cała ta sprawa jest o tyle trudna i o tyle ciężko się ją krytykuje, że to jest genialny zespół i Strzępka ma świetny warsztat. Tego jej odmówić absolutnie nie mogę. Tu nie ma ról niepostawionych. Tu nie ma tumiwisizmu. Aktorzy wiedzą, co robią na scenie, dają z siebie wszystko, grają na maxa swoich możliwości, a poza tym widać, że lubią to grać i że doskonale się w tym odnajdują, że lubią się wzajemnie, że są mega-zgranym zespołem. No i jak tu skrytykować, jak się ma gębę zatkaną takim zespołem, zdecydowanie najwybitniejszym zespołem aktorskim współczesnej Polski? Jak?

Na końcu wisienka na torcie. Monolog Dashratha Manjhi zwanego 'Mountain Man'. I to jest najpiękniejsza scena całego spektaklu. Pokazująca to, jak wielki talent mają Strzępka, Demirski, a przede wszystkim Radosław Krzyżowski. Poruszająca opowieść o mężczyźnie, którego żona zmarła, bo mieli za daleko do szpitala. Droga, którą można się do szpitala dostać okrąża olbrzymią górę, przez co trasa ma 70 kilometrów. Mężczyzna do szpitala nie zdążył. Po śmierci żony wziął kilof i zaczął kuć tunel pod górą. I go wykopał - po 22 latach, ale go wykopał. Monolog jest wstrząsający, a Krzyżowski opowiada swą historię i ze wzruszeniem, i z czułością, i determinacją.

Dlaczego ten monolog i ta postać są tak genialne i tak poruszające? Bo Krzyżowski nie gra Hindusa. Nie gra stereotypu Hindusa. Krzyżowski po prostu gra człowieka, który rzucił wyzwanie górze, która zabrała mu żonę.

Patrzy się na to z drżeniem rąk. A potem myślę ze złością: no cholera, dlaczego oni takiego teatru nie robią bez przerwy? Przecież umieją!

Myślałam sobie od paru ładnych lat, dość złośliwie, przyznaję, że z polskim teatrem jest tak, jak z polską polityką. Faszyzm nazywamy konserwatyzmem, liberalizm nazywamy lewactwem, a socjaldemokrację - bolszewizmem. Tak bardzo się wszystko na prawo przesunęło. I że lewicowość teatru Strzępki i Demirskiego jest bardzo sloganowa, a właściwie to bliżej jej do w miarę oświeconego światopoglądowo centrum. Trochę takie SLD, które w teorii jest lewicowe, ale gdzieś te leśne dziadki przespały feminizm, globalizm, multikulturalizm, a poza tym ładnie mówi o wolności światopoglądowej, a potem biegnie do kościoła.

Po wczorajszym monologu Krzyżowskiego myślę, że to jednak nie tak. Tam buzuje mnóstwo słusznych myśli, mnóstwo otwartości na drugiego człowieka i poczucia, że należy walczyć o sprawiedliwość społeczną. Tylko że to niepotrzebnie tonie w skrótach, spłyceniach, szablonowości, stereotypie. I dlatego mam z tym teatrem tak wielką trudność, bo jest warsztatowo sprawny, ale z wieloma diagnozami drastycznie się nie zgadzam, a nawet uważam je za nieuczciwe.

Marzy mi się taka sytuacja, w której Demirski patrzy na swoje pisanie trochę bardziej krytycznie, sam się w nie wgryza, sam siebie neguje, próbuje podejść do tematu z różnych perspektyw, nie poprzestaje na prostych wnioskach i zanim je przeniesie na papier, wywraca je na nice, walczy sam z sobą - już sama ta walka byłaby przeszywająca i katartyczna. I marzy mi się sytuacja, w której Strzępka pracując na tekście, zaczyna się nim bawić, jeśli robi na scenie stereotyp, folguje sobie, nie zatrzymuje się w pół drogi, przejaskrawia go i przez to go obnaża i dekonstruuje. I patrzy cały czas na widownię, kontroluje ją, żeby dojrzała idiotyzm stereotypu, żeby dała się wciągnąć w grę i nie poprzestawała na salwach śmiechu z kabareciarstwa, tylko dłubała głębiej, wręcz obsesyjnie.

Są w stanie to zrobić, bo umieją to robić. Niestety, w mojej opinii, pozwalają sobie na takie zabiegi zdecydowanie zbyt rzadko.

Strzałów nie będzie.

Ale tylko ze względu na zespół, muzykę i scenę z mieszkańcem wioski w Indiach.

I trochę na zachętę, bo myślę, że duet Strzępka/Demirski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. I marzę o tym, by jeszcze się rozwinął, by sobie nie folgował i nie brał wypracowanego sposobu na teatr za pewnik, żeby spróbował tę własną metodę rozsadzić na czynniki pierwsze, kontestował ją i zaczął szukać nowych dróg. Bo to naprawdę mogłoby być wielkie. I naprawdę niewielu twórców stać na taką wiwisekcję i tak odważne poszukiwania twórcze.

Póki co, to nadal nie jest "mój" teatr. Ale nie wykluczam, że może stać się "mój" w przyszłości.

**

//"Triumf woli"//

Paweł Demirski

reż. Monika Strzępka

Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

Premiera: 31 grudnia 2016

Spektakl obejrzany w ramach Festiwalu Boska Komedia w Krakowie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji