Artykuły

Groteska filozoficzna

Końcówka w Teatrze Dramatycznym dowodzi, że Beckett nadal jest autorem atrakcyjnym

Teatr Dramatyczny w Warszawie wystawił Końcówkę Samuela Becketta. Wiadomość ta zdziwi­ła mnie i oburzyła. Jakże to, pomyśla­łam, zaledwie 11 lat temu w tej samej sztuce zagrał Tadeusz Łomnicki rolę Hamma - i była to Końcówka dosko­nała. Niezapomniana. Tak jak pozosta­łe jednoaktówki Becketta w jego wy­konaniu, które oglądałam po kilka ra­zy. Sądziłam, że przez najbliższe lata nikt na nie się nie porwie. Że po Łom­nickim - potop. Uznałam więc wysta­wienie Końcówki w Dramatycznym za bezczelność, wręcz profanację. Toteż wybrałam się na spektakl pełna uprze­dzeń i złych przeczuć.

Nie sprawdziły się. Jest to w znacz­nej mierze zasługą aktorstwa Adama Ferencego i Jarosława Gajewskiego. Niełatwo zagrać sztukę pozbawioną fa­buły, akcji, intrygi, nawet tradycyjnej formy literackiego dialogu. Niełatwo zainteresować widza postacią, która od początku do końca siedzi nieruchomo w fotelu czy kuśtyka z trudem po poko­ju. Niewdzięczne do odegrania są ury­wane dialogi, nieporadne, zredukowane do minimum, przechodzące w długie milczenie. I ten ogrom banału. Czym innym bowiem, niż banałem, jest odkrycie, że każdego czeka śmierć? Że czas płynie, człowiek się starzeje, traci siły i zdrowie, w końcu umiera? O tym wie każde dziecko. Nie trzeba znać Końcówki, aby się tego dowiedzieć.

Scena przedstawia duży ciemny po­kój o dwóch małych oknach. Pokój ra­czej kojarzący się z piwnicą niż salo­nem. Pośrodku wielki fotel na kółkach przykryty prześcieradłem, pod ścianą olbrzymie brudne kubły na śmieci. Wydaje się, że pokój jest pusty. Jednak kiedy pojawia się kuśtykający Clov (Jarosław Gajewski) i zdejmuje z fote­la prześcieradło, okazuje się, że śpi na nim dziwaczny starzec, w łachmanach i słonecznych okularach. Jest nim Hamm (Adam Ferency), niewidomy paralityk. W dodatku złośliwy egotyk, marudny, kapryśny; postać odrażająca. Siedzi w fotelu jak na tronie i wydaje rozkazy. Dziwaczna para kalek nie jest w pokoju sama. Oto bowiem z kubłów na śmieci wychylają się głowy rodzi­ców Hamma, Nagga (Zbigniew Biel­ski ) i Neli (Jadwiga Jankowska-Cie­ślak), którzy stracili nogi w wypadku. Służący Clov zmienia im piasek i kar­mi papką. Z rozmów bohaterów do­wiadujemy się stopniowo o ich nie­zwykłej sytuacji. Są to prawdopodob­nie ostatni ludzie ocaleli po straszli­wym kataklizmie. Nie ma już fauny i flory, tylko spustoszona ziemia i mo­rze. Czwórka ocalałych kalek wegetu­je skazana na swe towarzystwo (tak jak bohaterowie w Przy drzwiach za­mkniętych). Wszyscy się wzajemnie denerwują, upokarzają, droczą. A jed­nak są sobie potrzebni, aby wzajemnie się słuchać, aby mówić do siebie. Wła­śnie do siebie, a nie ze sobą, ponieważ potrzebują nie partnera do rozmowy, lecz słuchacza. Dziwna to potrzeba, skoro od dawna powtarzają te same pytania i odpowiedzi, te same docinki, dowcipy, uwagi. I tak wegetują - Hamm i jego rodzice - w bezruchu, Clov wpatrując się w ścianę kuchenną lub kuśtykając tam i z powrotem. Koń­czą się zapasy jedzenia, leków. Wszystko się kończy. Jedyne, co pozo­staje, to wspomnienia i rozmowy. Do­wiadujemy się z nich, że kiedyś, dawno temu, było normalne życie. Obecny świat dogorywa po katastrofie. Nie ma żadnej nadziei, nie można się łudzić nagrodą po śmierci, gdyż Boga nie ma. Jest tylko świadomość klęski, pustki, bezsensu. I pewność, że niebawem wszyscy umrą. Gra się skończy, nie będzie żadnej dogrywki. Beckett uważał Końcówkę za swój najlepszy utwór, twierdził, że zawarł w nim swój ideał sztuki. Ukończona w 1956 roku, wyrosła z doświadczenia kataklizmu XX wieku, czyli II wojny światowej, z poczucia absurdu istnie­nia, z rozkwitającej i wszechogarniają­cej filozofii egzystencjalizmu. W sen­sie artystycznym wyraża ideę autono­mii teatru, wyzwolenia go spod domi­nacji literatury. Stąd też Końcówka, tak jak wiele innych dramatów Becketta, jest scenariuszem przeznaczonym nie do lektury, lecz do scenicznej realiza­cji. Dlatego tyle w niej szczegółowych wskazówek reżyserskich, zajmujących więcej miejsca niż tekst dialogów. Końcówka, a wcześniej Czekając na Godota, zakpiła z konwencji fabular­nej, tak jak antypowieść. Jest więc ważną pozycją w historii literatury. Można by zapytać, czym jest obecnie, po 40 latach? Ostatecznie tradycyjny teatr nadal istnieje i ma się dobrze, zaś wyśmiewanie się z klasycznego dra­matu nie bawi, bo klasycznych drama­tów nikt już nie pisze: Ciśnie się więc pytanie, czym jest dzisiaj Końcówka - czy tylko lekcją literatury, ważną, acz nudną ramotą? Otóż nic podobnego. Sztuka jest atrakcyjna z dwóch powodów - ideowego i artystycznego. O tym, że wy­mowa sztuki jest aktualna, nikogo chy­ba przekonywać nie trzeba. Ziemia jest coraz bardziej jałowa, ludzie wynisz­czają przyrodę, zatruwają oceany, mordują zwierzęta i siebie nawzajem. Zbro­jenia na niewyobrażalną skalę, ciągłe udoskonalanie broni nuklearnej i biolo­gicznej mogą w każdej chwili doprowa­dzić do kataklizmu podobnego do tego, jaki przeżyli bohaterowie sztuki. Tak więc oglądając Końcówkę uświadamia­my sobie, do czego zmierzamy. Pod względem artystycznym spek­takl nie pozostawia nic do życzenia. Zagrany jako czysta groteska, bez eg­zystencjalnego sentymentalizmu, bez taniej rozpaczy, że nie ma Boga ani na­dziei. Nie ma i koniec. Może szkoda, że jest tak, a nie inaczej, ale nic na to nie poradzimy. Byłoby milej, gdyby jakiś dobry Bóg miał nas w swej opie­ce, ale wszak nie stworzymy go na własny obraz i podobieństwo, bo cóż to byłby za potwór! Na szczęście Koń­cówka pozbawiona jest metafizycz­nych tęsknot, jakie psuły Godota sprzed roku, także reżyserowanego przez Antoniego Liberę i z udziałem czujących beckettowski sarkazm i hu­mor Adama Ferencego i Jarosława Ga­jewskiego. Nareszcie Beckett nie jest ponury i nudny, jak często bywało na scenie. Obaj aktorzy stworzyli świetne kreacje, dali wspaniały pokaz sztuki słowa, mimiki, gestu, umiejętności tworzenia dystansu między grą a poka­zem gry, budowania atmosfery absur­du. Różnicują rytm i dynamikę sztuki, grają precyzyjnie, dbają o szczegóły. Czysta przyjemność patrzeć na tę parę. Aktorzy potrafią oddać beckettowski humor i rozruszać widownię, rozśmie­szyć ją, może nie do łez, jak Maja Ko­morowska w Szczęśliwych dniach, bo też tekst nie daje tylu purnonsensowych, pysznych możliwości. Rok te­mu na Godocie publiczność siedziała jak na stypie, poważna, trochę znudzo­na, nie reagowała ani na prze śmieszne absurdalne dialogi, ani na zabawne aluzje. Sądzę, że tym razem biorąc się za Becketta reżyser wysnuł słuszny wniosek, żeby nie grać go na smutną nutę i zdynamizować tempo. Powstała pyszna groteska, zadająca ważne pyta­nia, ale też kpiąca z naszych ludzkich ułomności, ograniczeń, z nieodłącznej naszemu gatunkowi głupoty. Znów się okazuje, że najgłośniej śmiejemy się z siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji