Artykuły

Kamil Kula: Wolę iść własną drogą

- Nie odczuwam jakiegoś niespokojnego oddechu na karku i presji, że oto już muszę grać główne role w największych produkcjach. Czasem wręcz cieszę się, że postępuje to u mnie powoli; im człowiek starszy, tym ma większą świadomość, w czym chciałby grać, ma większe doświadczenia życiowe, z których może czerpać, pracując nad rolą. W moim zawodzie ciężko zgadnąć, co nas czeka za rogiem. Równie dobrze mogę nigdy nie dostać od losu swojej szansy - mówi Kamil Kula, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Rozmowa z KAMILEM KULĄ, aktorem filmowym, serialowym i teatralnym. Jest absolwentem Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie (dyplom w 2012 roku). Zagrał m.in. w filmach koprodukcji polsko-włoskiej i polsko-amerykańskiej. Po raz pierwszy na dużym ekranie pojawił się w filmie "Oszukane". Obecnie gra w najpopularniejszych polskich serialach: "Na dobre i na złe", "O mnie się nie martw", "Przyjaciółki", a zadebiutował w serialu "Hotel 52". Od września 2013 roku jest aktorem Teatru Kwadrat w Warszawie, gdzie oglądamy go w wielu sztukach, na czele z główną rolą w "Ciotce Karola 3.0". Właśnie rozpoczyna pracę nad kolejną rolą w nowym serialu "Za marzenia".

***

Żałuję, że nie widziałem filmu "Tłumacz" z panem w roli głównej. Była to koprodukcja polsko-włoska. Czy film był na polskich ekranach?

- Był wyświetlany w kinach studyjnych. W ub. roku miał premierę na Suspens Film Festival w Kołobrzegu z udziałem producentów.

Był pan na premierze?

- Oczywiście, choć muszę przyznać, że nie lubię oglądać produkcji ze swoim udziałem. Mam poczucie, że moją pracę wykonałem na planie i nie muszę podziwiać siebie na ekranie.

Kim był Andrei, bohater "Tłumacza"?

- Studentem języka włoskiego, z pochodzenia Rumunem. Wywodzący się z nizin społecznych, pochodzący z biednej rodziny, usiłujący zmienić swoje życie. Dlatego przeprowadza się do Włoch, gdzie studia łączy z pracą, czyli pracuje w pizzerii i dodatkowo jako tłumacz w komendzie policji. Rumuni nie mają dobrej opinii we Włoszech i często wchodzą w konflikt z prawem. Pewnego dnia jego profesorka kontaktuje go ze swoją przyjaciółką, która postanawia zatrudnić Andreia do tłumaczenia listów zmarłego męża i w tym momencie zawiązuje się akcja.

Zapewne otrzymał pan tę rolę w wyniku castingu?

- Tak, casting miał miejsce w Warszawie i składał się z kilku etapów. Nie wiem, dlaczego wybierano Polaków do roli Rumuna, ale producenci też nie bardzo potrafili to wytłumaczyć. Gdy zostałem zaproszony na casting, moja znajomość włoskiego ograniczała się do kilku słów, a rumuńskiego nie znałem wcale. Pomocni w otrzymaniu tej roli byli zaprzyjaźnieni Włosi z winiarni niedaleko mieszkania, które wtedy wynajmowałem. Kiedy otrzymałem tekst, poprosiłem ich o tłumaczenie i uwagi w sprawie prawidłowej wymowy.

Casting przeprowadzali sami Włosi?

- Jeden z producentów na stałe mieszka w Polsce i mówi po polsku. Na finał castingu do Polski przyleciał też reżyser Massimo Natale, z którym porozumiewałem się po angielsku. Miałem ponad miesiąc, aby przygotować się do tego filmu i opanować język włoski. Produkcja zapewniła mi fachową pomoc profesjonalnego lektora.

Rola mogła być dubbingowana...

- Mogła, ale nie było takiej konieczności.

Czy pana włoski agent nadal dba o pana interesy?

- Nasze kontakty tymczasem ucichły. Miałem pojawić się na kolejnym castingu, ale z przyczyn zawodowych w Polsce nie mogłem tam być. Po roli w "Tłumaczu" do dziś pozostała przyjaźń z reżyserem i producentem filmu. Chciałbym ponownie zagrać w jakimś włoskim filmie, bo taka praca jest ciekawą odmianą. Jest to inny świat, inna mentalność, inny temperament.

Teraz gra pan w filmie koprodukcji amerykańsko-polskiej "Music, War and Love", tym razem rolę Niemca. Mówi pan biegle po angielsku i niemiecku?

- W filmie mówię po angielsku z niemieckim akcentem. Był on kręcony m.in. w Łodzi. Akcja toczy się w latach 40. Kocham tę pracę m.in. za możliwość przenoszenia się w czasie. To była fascynująca przygoda. Wcielam się w postać studenta szkoły muzycznej, który gra na skrzypcach. Film jest jeszcze przed premierą.

Zna pan na tyle języki obce, że może pan swobodnie grać w zagranicznych filmach?

- Płynnie znam tylko język angielski. Ale mówi się, że, kto ma dobry słuch, ten posiada łatwość uczenia się języków obcych. Ja słuch muzyczny mam nie najgorszy, bo dość długo śpiewałem w chórze katedralnym. Może dlatego też bardzo dużo pracuję w dubbingu.

Na razie jest pan skupiony na pracy w Polsce. Prawie codziennie gra pan w teatrze i w trzech serialach równocześnie. Bardzo dużo pan dubbinguje. Czy nie za dużo obowiązków wziął pan na siebie?

- Wszystkie role w wymienionych wyżej serialach są drugoplanowe, dlatego nie jestem w pracy od rana do wieczora przez wszystkie dni w miesiącu.

Jak gęsto jest zapisany pana kalendarz?

- To zależy od miesiąca, ale znajduję też czas i na odpoczynek, i na naładowanie akumulatorów, i na swoje pasje.

Musi pan być dobrze zorganizowanym człowiekiem, żeby wszystko pogodzić, nie spóźniać się i być doskonale przygotowanym?

- Na szczęście mam najlepszą agentkę na świecie, która dba o to, bym o wszystkim pamiętał i dojechał na właściwy plan o właściwej godzinie.

- Pamiętam pana z debiutanckiej roli Igora w serialu "Hotel 52", w którym grał pan trzy lata. Trudno było rozstać się z rolą, z kolegami z serialu?

- "Hotel 52" był moją pierwszą prawdziwą aktorską pracą. Moją matkę grała Magdalena Cielecka, więc był to start z wysokiego "c". Początkowo bardzo się tym stresowałem, ale dzięki Magdzie z każdym dniem nabierałem aktorskiej pewności siebie i to pozwoliło mi bardzo dużo się od niej nauczyć.

Po tym serialu musiał pan czekać, czy od razu przyszły kolejne propozycje?

- Po "Hotelu" dostałem kilka ciekawych propozycji, ale wszystkie te projekty, jak to często bywa w naszym zawodzie, nie doszły do skutku i zostałem bez pracy. Na szczęście pojawił się teatr. Zagrałem w "Klatce wariatek" w Teatrze Komedia, a potem przyszła propozycja z Teatru Kwadrat, w którym jestem od czterech lat na etacie.

Już dwa lata gra pan Szczepana w niekończącym się serialu "Na dobre i na złe". Jest to rola drugoplanowa, a jednak poświęca pan jej sporo czasu, a wątek z pana udziałem coraz bardziej się rozwija...

- Sam jako dziecko oglądałem ten serial, doskonale pamiętam trójkę głównych bohaterów - Zosię, Kubę i Bruna. W tym roku obchodziliśmy 18. urodziny serialu. Cieszę się, że dołączyłem do tej zgranej ekipy. Lubię grać Szczepana - to ambitny chłopak o dobrym sercu.

Niedawno doszła rola w serialu "O mnie się nie martw" i również drugiego planu. A może należałoby się skupić na głównych rolach i tylko takie przyjmować?

- Jest takie stare powiedzenie, że nie ma małych ról, są tylko mali aktorzy. Trzeba się cieszyć tym, co jest, co do nas przychodzi i wykonywać zadania, najlepiej jak się potrafi. Czasami zdarza się nie tylko w Polsce, ale i za granicą, że drugoplanowe role są dużo lepiej napisane niż główne. Zacząłem właśnie zdjęcia do nowego serialu "Za marzenia", gdzie również mam rolę drugoplanową, ale kompletnie inną niż dotychczas. Naprawdę nie mam na co narzekać, jestem szczęśliwy.

Dlaczego zdecydował się pan na etat w teatrze komediowym o określonym repertuarze, przecież wiedział pan, jaki ma profil i jakie zadania będą panu powierzane?

- Powszechnie panuje przekonanie, że komedia lub farsa z jakiegoś powodu jest "gorszym" gatunkiem niż dramat. Tymczasem, gdyby porozmawiać z doświadczonymi aktorami, a mam na myśli największe nazwiska teatru, każdy powie, że zrobienie dobrej komedii jest bardzo trudne i wymaga ogromnej precyzji. Z drugiej strony nie chcę też umniejszać dramatom, bo nie w tym rzecz. Grając farsy, można niebywale podszkolić warsztat aktorski.

Granie wyłącznie określonych gatunkowo ról może stanowić zawężenie pana warsztatu aktorskiego.

- Tak się składa, że role, które gram, są od siebie diametralnie różne, odmienne charakterologicznie i psychologicznie, więc nie odnoszę takiego wrażenia. Zresztą mam możliwość spotykać się także z różnymi reżyserami. W Teatrze Kwadrat z jednej strony to Marcin Sławiński - specjalista od komedii i fars, a z drugiej - Waldemar Śmigasiewicz, wybitny znawca Gombrowicza. To właśnie on wyreżyserował ostatnią premierę, w której brałem udział - "Otwarcie sezonu" z Ewą Kasprzyk i Danielem Olbrychskim w rolach głównych.

Na uwadze miałem role w spektaklach dramatycznych, psychologicznych, trudnych warsztatowo, emocjonalnie, psychicznie...

- Wciąż jestem na początku swojej drogi aktorskiej i mam nadzieję, że kiedyś przyjdzie czas na spróbowanie takiego repertuaru w teatrze.

Na razie gra pan w farsie "Ciotka Karola 3.0". Ile satysfakcji daje panu jej granie?

- Akurat do tego przedstawienia mam duży sentyment, bo debiutowałem nim na deskach Teatru Kwadrat. Wówczas też po raz pierwszy spotkałem się z tym gatunkiem komediowym. Wiele się przy tej pracy nauczyłem. Zostałem również bardzo ciepło przyjęty przez kameralny zespół Teatru Kwadrat i zrozumiałem, że chcę być jego częścią. Obecnie gram w kilku jego pozycjach repertuarowych - "Godzince spokoju", "Oknie na parlament" czy wspomnianym już "Otwarciu sezonu".

Kino już pana odkryło czy dopiero odkrywa?

- Nie odczuwam jakiegoś niespokojnego oddechu na karku i presji, że oto już muszę grać główne role w największych produkcjach. Czasem wręcz cieszę się, że postępuje to u mnie powoli; im człowiek starszy, tym ma większą świadomość, w czym chciałby grać, ma większe doświadczenia życiowe, z których może czerpać, pracując nad rolą. W moim zawodzie ciężko zgadnąć, co nas czeka za rogiem. Równie dobrze mogę nigdy nie dostać od losu swojej szansy.

Jaką rolę chciałby pan zagrać na dużym ekranie?

- Jestem wielkim fanem amerykańskiej popkultury i wielkich kinowych blockbusterów. Z ogromną przyjemnością pracuję nad dubbingiem do tych filmów, ale prawdziwe spełnienie przyniosłaby chyba możliwość wcielenia się w jednego z superbohaterów i zobaczenia, jak pracuje się na planie z tak wielkim rozmachem.

Zamiast w wielkiej produkcji zauważyłem pana w sitcomie "Świat według Kiepskich". Jakoś nie widzę pana w takich produkcjach, gdzie aktorstwo oscyluje na pograniczu wygłupów. Jak to się stało, że przyjął pan tę propozycję?

- Była to rola epizodyczna, pojawiłem się gościnnie w jednej scenie, ale fakt, że pan to zauważył, po raz kolejny uświadamia mi fenomen tego serialu. Wszyscy w Polsce znają i cytują Ferdynanda Kiepskiego. Po prostu nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności, żeby nie zagrać w tak kultowym serialu.

Bardzo dużo pracuje pan w dubbingu. Za co lubi pan dubbing?

- To zupełnie inny rodzaj pracy, skupienia. Mamy tylko jedno narzędzie aktorskiego wyrazu - głos. To nim musimy przekazać wszystkie emocje. Potrzebna jest ogromna dyscyplina, aby oddać wszystkie niuanse zagranej już przecież przez innego aktora roli.

Podobno nie udziela się pan, nie bywa na pokazach, na bankietach?

- Szczerze mówiąc, nikt mnie jakoś też specjalnie na nie nie zaprasza, ale nie jest mi z tego powodu smutno. Nie interesuje mnie "bywanie". Biorę natomiast czynny udział w premierach i promocjach filmów bądź seriali, w których gram. To mój obowiązek.

Czy na takie myślenie składa się to, że pochodzi pan z małego miasta, jakim jest Tarnów?

- Nie widzę w tym żadnego związku. Poza tym Tarnów nie jest "małym" miastem, nie docenia pan bogatej oferty kulturalnej na czele z Tarnowską Nagrodą Filmową czy Ogólnopolskim Festiwalem Komedii "Talia", na którym zresztą wielokrotnie gościliśmy z Teatrem Kwadrat, zgarniając rokrocznie nagrody.

Jak często bywa pan w Tarnowie?

- Dość rzadko, raz, dwa razy w roku.

Czy ktoś z rodziny ma powiązanie z aktorstwem?

- Nie, jestem rodzynkiem.

A mimo to już w dzieciństwie zdecydował pan, że pójdzie tylko do Akademii Teatralnej. Innych opcji nie było?

- Biorąc udział w konkursach recytatorskich, uświadomiłem sobie, że coś zaczyna mnie do tego zawodu ciągnąć. Kiedy skończyłem gimnazjum i poszedłem do liceum, moje postanowienie, aby spróbować swoich sił i zdawać do Akademii Teatralnej, umocniło się. Jeśli mam być szczery, to właściwie nie miałem planu b na życie.

Z natury jest pan człowiekiem rodzinnym?

- Tak, lubię spędzać czas z rodziną i ze znajomymi w miłym kameralnym miejscu, siąść przy piwie lub winie i porozmawiać. Nigdy nie lubiłem głośnych miejsc typu klub lub dyskoteka.

Dom i rodzina to dla pana największa wartość?

- Tak, odnajduję w tym solidną bazę do funkcjonowania na co dzień w naszym zwariowanym świecie. Wsparcie i nieustanna mobilizacja od najbliższych to najcenniejsze, co można w życiu mieć.

Powiedział pan niedawno, że woli iść własną drogą. Co to za droga?

- Przede wszystkim chcę chronić prywatność swoją i mojej rodziny. Staram się cieszyć z każdej małej, dobrej rzeczy, jaka mnie spotyka w życiu. Nie mam problemu z przepraszaniem i doceniam, gdy ktoś potrafi przyznać się do błędu. Cieszę się tym co mam, nie zazdroszczę innym. I - najważniejsze - nie boję się marzyć.

--

Na zdjęciu: Kamil Kula w spektaklu "Przez park na bosaka", Teatr Kwadrat

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji