Artykuły

Stracone pokolenie

- Obawiałbym się, gdyby w dzisiejszym teatrze znów powstawały przedstawienia polityczne. To zabija sztukę - mówi ANDRZEJ ZIELIŃSKI, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Jan Bończa-Szabłowski: Ktoś powiedział, że oglądalność stacji telewizyjnej jest tym większa, im większa jest pogarda dla widza. Teza porażająca, ale kto wie, czy nie słuszna

Jaką diagnozę społeczeństwu postawiłby grany przez pana doktor Pawica?

ANDRZEJ ZIELIŃSKI: Ile czasu przeznaczył pan na ten wywiad?

Godzinę.

To zdecydowanie za krótko, by mówić o wszystkich dolegliwościach. Jako serialowy doktor Pawica czuję się za mało wykształcony, by zdecydować się na postawienie pełnej diagnozy. Zwłaszcza że sam zaliczam się przecież do tego społeczeństwa. Pocieszam się jedynie, że ponoć jest w nas tyle złego, ile dobrego. Wiem, że można na wiele rzeczy reagować śmiechem, ale mnie to jakoś nie śmieszy.

Jako młody aktor bardzo aktywnie włączył się pan w przemiany polityczne lat 80. W pierwszych wolnych wyborach prezydenckich wyraźnie kibicował pan obozowi Tadeusza Mazowieckiego.

Wtedy nie sposób było stać z boku. Dziś patrząc na to, co się dzieje, trudno dziwić się ludziom, kiedy mają wszystkiego dosyć. Wielu z nich nie pójdzie do urn, bo nie ma nadziei, że będą mieli wpływ na cokolwiek. Politycy dziwią się, że ludzie patrzą im na ręce i oceniają. Na Boga, to jest zawód publiczny, podobnie jak aktorstwo, i ogólne wrażenie, jakie się po sobie zostawia, jest bardzo ważne. Od jednego z czołowych polityków i jego brata słyszę wciąż słowa wytrychy, typu: "nie ulega żadnych wątpliwości", "to jest oczywiste" itp. itd. Wtedy zadaję pytanie: "dla kogo to jest oczywiste", bo dla mnie nie zawsze. Jeśli ktoś zaczyna głosić jedynie słuszne prawdy, to we mnie od razu budzi to sprzeciw.

Głosicielem jedynie słusznych prawd, człowiekiem, który bezkarnie manipuluje ludźmi, jest Foma Fomicz, bohater grany przez pana w "Waszej Ekscelencji". Niektórzy widząc, jak to przedstawienie współgra z naszą teraźniejszością, zastanawiają się, czy nie wraca teatr polityczny...

Obawiałbym się, gdyby w dzisiejszym teatrze znów powstawały przedstawienia polityczne. To zabija sztukę. Iza Cywińska, która wyreżyserowała "Waszą Ekscelencję", specjalizowała się w teatrze zaangażowanym, politycznym. Dziś żyjemy w innych czasach. Boję się oczywiście, że ewentualna frustracja społeczeństwa z jednej strony, a całkowity brak dystansu do siebie przedstawicieli władzy z drugiej - sprawią, że modne staną się przedstawienia, które przypominać będą polityczne kabarety. Tylko, co to będzie miało wspólnego ze sztuką. W teatrze należy zaufać wyobraźni widzów i talentowi dramaturgów.

Mówi pan to jako aktor Teatru Współczesnego, do którego od lat przychodzi intelektualna elita...

Ten teatr rzeczywiście zawsze miał świetny kontakt z inteligencją. Pracuję tu od sześciu sezonów i do dziś jestem pod wielkim wrażeniem. Nie wiem, czy jest drugi teatr w Polsce, w którym nie ma organizacji widowni. Publiczność Współczesnego to był zawsze jego wielki kapitał. Dla autorów, reżyserów i aktorów szansa intelektualnego dialogu z widzem. Najlepszym przykładem była choćby tak trudna premiera, jak "Wniebowstąpienie" Konwickiego w reżyserii Macieja Englerta, które widzowie oglądali w wielkim skupieniu. Dla takich chwil warto być aktorem. Cieszę się, że mi się tak poszczęściło.

Na ten komfort musiał pan jednak długo czekać.

Moje pokolenie określa się mianem straconego. Kiedy kończyliśmy szkołę, wybuchł stan wojenny. Przyszło wojsko, więc miałem rok wyjęty z życiorysu. Potem przeprowadzka do Warszawy, zmiana ustroju, likwidacja telewizyjnej wytwórni filmowej "Poltel", gdzie grałem w serialu "Dorastanie". Musiałem więc praktycznie wszystko zaczynać od początku. W Warszawie wynajmowałem niewielkie mieszkanko, klepiąc biedę. Trafiłem do zespołu Ateneum, Tyle że tam właściwie nie grałem.

Dlaczego więc był pan tam tak długo?

Jestem strasznie oporny wobec wszelkiego rodzaju zmian, przeprowadzek. Kiedy muszę wszystko zaczynać od nowa, czuję potworny dyskomfort. Gdyby nie propozycja Macieja Englerta przejścia do Współczesnego, sam bym się nie zdecydował.

Nie lubi pan zmian, a przecież po dwóch sezonach spędzonych w Krakowie przeniósł się pan do Warszawy.

Trudno wytłumaczyć specyfikę Krakowa. To wspaniałe miasto, do którego chętnie się wraca. Ale żyć w nim na co dzień nie sposób. Mnie ono usypia. Do drugiego roku studiów nie wyobrażałem sobie, że można funkcjonować gdzieś poza Krakowem. Potem jednak zmieniłem zdanie.

Czy pana zdaniem można dziś mówić o aktorach jako pewnej wspólnocie?

Wielokrotnie przekonałem się, że to mit. Pamiętam, jak w jednym z popularnych magazynów wypisano brednie o wysokości naszych zarobków. Ja np. dość czynnie uprawiający ten zawód nie mieściłem się w żadnym przedziale tamtych wynagrodzeń. Podobnie było z wieloma kolegami. Wszyscy byliśmy zbulwersowani. Nie minęło kilka tygodni, a ci najbardziej oburzeni bez żadnych oporów zgodzili się na wywiady. Jeśli byłaby środowiskowa solidarność, to dziennikarze czasopisma straciliby pracę lub musieliby przekształcić je np. w magazyn dla wędkarzy. A tak świetnie prosperują do dziś.

Pan bardzo konsekwentnie unika bywania na przyjęciach, rzadko też udziela pan wywiadów...

Nie jestem bywalcem bankietów, chadzam własnymi drogami. Mierzi mnie sztuczna namiastka Hollywood robiona w Polsce na siłę. Statusy gwiazd, którymi określa się często bohaterów jednego sezonu. Jesteśmy chyba jedynym państwem, w którym jest więcej festiwali filmowych niż produkowanych filmów. I to stałe powoływanie się na wskaźniki oglądalności. Ktoś powiedział, że oglądalność stacji telewizyjnej jest tym większa, im większa jest pogarda dla widza. Ta teza wydała mi się porażająca, ale kto wie, czy nie jest słuszna.

Jak w takim kontekście ocenić popularność "Na dobre i na złe"?

Tu właśnie jest problem. Serial od początku cieszył się powodzeniem i uznaniem widzów. Co więcej, granie w nim sprawia i nam, aktorom, sporą przyjemność. Temat szpitala jest bliski każdemu, więc nie wydaje się abstrakcją. O tym, że poruszane tematy interesują widzów, świadczą listy.

Niektórzy uważają, że jest to jednak słodka bajka, bo przeciętny szpital wygląda nieco inaczej...

Kino jest bajką. Dokumenty typu "Łowcy skór", które pokazują inną stronę zawodu lekarza, mają wstrząsnąć widzem. Gdybyśmy jednak oglądali jedynie taki rodzaj kina, każdy dostałby fioła. Bałby się wracać do domu wieczorem. I w drzwiach zainstalowałby sobie siedem zamków. Trochę bajek i marzeń o lepszym świecie jest nam potrzebnych.

Zawsze opowiada pan o aktorstwie jako pasji. Już w szkole zaproponowano panu udział w filmie "Yesterday" Piwowarskiego. Potem był "Brytanik" w Teatrze Telewizji, a potem długo, długo nic. Musiały być więc chwile zwątpienia...

Oczywiście, że były. Postać Johna w "Yesterday", którą zagrałem na II roku studiów, i rok później "Brytanik" dawały przedsmak uprawiania tego zawodu. Nie miałem na szczęście świadomości, że w życiu musi istnieć jakiś logiczny ciąg zdarzeń, że coś z czegoś wynika. Żyło mi się więc z tym zupełnie nieźle i uchroniło od ciągłych depresji.

Jakiego rodzaju kina brakuje panu, jako aktorowi i widzowi?

Uwielbiam filmy kostiumowe. Wszystkie najciekawsze mam w swojej domowej wideotece. Bardzo podobała mi się opowieść o królu Arturze, którą oglądałem wielokrotnie. U nas nie ma szans na tego typu kino. Najchętniej robi się komedie kryminalne lub komedie romantyczne, choć rezultaty są raczej mizerne. Na szczęście powstają też takie filmy, jak "Żurek", które ogląda się z zainteresowaniem. Reżyser udowodnił, że można mówić o naszej rzeczywistości normalnie, bez patosu, koturnu, bez łopatologii i pouczania. Opowiedzieć o ludziach tak, by wywołać uśmiech, a czasem łzę wzruszenia.

Wielu pana kolegów bierze udział w reklamach, a nawet prowadzi programy rozrywkowe. Co pan na to?

Od udziału w reklamie nie odżegnuję się. Wszystko zależy od rodzaju propozycji. Śmieszą mnie natomiast pomysły telewizji dotyczące angażowania do niektórych programów. Wszystko odbywa się na zasadzie "I ty zostaniesz Indianinem". Może każdy. Dlaczego nie. Jest o czym pisać i o czym gadać. Oczywiście nie potępiam tego, bo każdy żyje na własny rachunek.

***

Jeszcze w szkole teatralnej zagrał w filmie "Yesterday", a potem w Teatrze Telewizji i modnym niegdyś serialu "Dorastanie". Największą popularność i sympatię widzów zdobył rolą doktora Pawicy w "Na dobre i na złe". Świetna passa teatralna rozpoczęła się przed sześciu laty, kiedy trafił do zespołu warszawskiego Teatru Współczesnego. Tu niemal każda jego rola zasługuje na uznanie. Aż czterokrotnie wystąpił w spektaklach według prozy Konwickiego, ale dopiero we Współczesnym postać Lilka Czecha we "Wniebowstąpieniu" przyniosła mu nagrodę Feliksa. Podobnie było z Aleksiejem Czurikowem w "Transferze". Sprawdza się zarówno w kinie kostiumowym -"Quo vadis" czy "Chopin. Pragnienie miłości", jak i w rolach postaci współczesnych - Thomas w "Operacji Samum" czy Sahar w "Ekstradycji". Z sukcesem pojawia się w spektaklach Teatru Telewizji: Jacek w "Niektórych gatunkach dziewic", Chris w "Krótkim kursie medialnym" czy Teja Kraj w "Profesjonaliście". Zmienił się nie do poznania w roli Fomy Fomicza w najnowszej premierze Teatru Współczesnego. Widzowie poznają go tylko po głosie. Świetnie zna angielski, uwielbia gotować i chadzać własnymi drogami.

***

Andrzeja Zielińskiego możemy oglądać w serialach: "Na dobre i na złe" (TVP Polonia, piątek, godz. 21.35, sobota, godz. 13.10; TVP 2, sobota, godz. 9.45, niedziela, godz. 16.05, czwartek, godz. 16.15) i "Defekt 2" (TVP 1, piątek, godz. 13.25, sobota, godz. 22.00) oraz w filmach: "Zróbmy sobie wnuka" (Polsat, środa, godz. 20.45), "Quo vadis" (HBO, środa, godz. 21.00), "Yesterday" (TVP Kultura, czwartek, godz. 21.00).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji