Artykuły

Czas Pietkiewicza

- Chcę zostać prezesem TVP - deklaruje Janusz Pietkiewicz. 20 lat w PZPR i prawie tyle samo w peerelowskiej telewizji, wieloletni wspólnik Lwa Rywina, prominent warszawskiej socjety. Dziś w nowej roli - współpracownika i przyjaciela domu Lecha Kaczyńskiego. Postać Janusza Pietkiewicza, dyrektora warszawskiego Biura Teatrów kreśli Robert Mazurek w Przekroju.

Do konkursu nie staje. Do drugiego również. Wreszcie ubłagany startuje w trzeciej odsłonie, która jest formalnością. Zwycięża w cuglach i zostaje szefem Teatru Narodowego. Tak było w 1996 roku i tak może być teraz, 10 lat później. Jeszcze dwa miesiące temu inna współpracowniczka prezydenta, szefująca Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji Elżbieta Kruk chciała, by Janusz Pietkiewicz zastąpił Janusza Dworaka już teraz. By to osiągnąć, kojarzeni z prawicą członkowie rady nadzorczej TVP mieli wprowadzić do porządku obrad punkt o zmianie szefostwa. Na posiedzenie spóźnił się jednak dyplomatycznie Adam Pawłowicz, który nie jest szczególnym entuzjastą tej kandydatury, i porządku obrad nie zmieniono, a Pietkiewicz musi jeszcze kilka miesięcy poczekać na obiecaną posadę. - Niech to się przewali, przeczekamy to. Ja w takich zabawach nie biorę udziału - mówi spokojnie o trwającym konkursie na szefa TVP. Istotnie, trudno się oprzeć wrażeniu, że obecny konkurs odbywa się tylko pro forma, a prawdziwe przymiarki do tego stanowiska rozpoczną się za kilka miesięcy, po wyborze nowej rady nadzorczej telewizji publicznej. A nawet jeśli teraz zwycięży jakiś kandydat, to za kilka miesięcy nowa rada i tak powoła swego prezesa.

O tym, jak ważna dla otoczenia prezydenta była nominacja dla Pietkiewicza, świadczą reperkusje, które spotkały Pawłowicza. Minister skarbu Wojciech Jasiński, skądinąd wieloletni współpracownik Lecha Kaczyńskiego, odwołał go z rady nadzorczej Orlenu, zostawiając co prawda na posadzie szefa Ruchu, ale jasno pokazując mu, iż popadł w niełaskę. Pawłowicz, do niedawna wymieniany zresztą jako kandydat na prezesa telewizji publicznej, wie już, że nie tylko nie pokieruje tą instytucją, ale i nie wejdzie do nowej rady nadzorczej TVP.

Kim jest człowiek, na którym tak zależy Pałacowi Prezydenckiemu?

P jak pomówienia

- Gdyby jedna trzecia z tego, co mu zarzucają, była prawdą, siedziałby dzisiaj w trzech więzieniach - śmieje się szef sejmowej komisji kultury Paweł Kowal (PiS). I rzeczywiście. Listę zarzutów, a często i insynuacji pod adresem Pietkiewicza przedstawia ochoczo inny ważny polityk Prawa i Sprawiedliwości: - Donosiciel SB, homoseksualista, aferzysta, koniunkturalista, intrygant - wyrzuca jednym tchem. Oczywiście anonimowo i oczywiście bez dowodów.

"Mistrz kłamstwa", "czyste wcielenie zła", "obłudnik doskonały" - słysząc to wszystko, trudno uciec od skojarzeń, że mamy do czynienia z bułhakowowskim diabłem. Demonologami tak kreślącymi portret prawdopodobnego szefa telewizji są politycy z lewa i z prawa, niektórzy artyści, dziennikarze.

Sam Pietkiewicz, skądinąd przykładny mąż i ojciec dwóch córek, przedstawia się mało skromnie: "Europejski impresario, producent muzyczny i teatralny, animator kultury, dyrektor teatru, autor scenariuszy muzyczno-teatralnych" - głosi początek jego oficjalnego biogramu. - Za granicą od dawna przyjmowany jestem jako dobry znajomy - chełpił się w wywiadach już 20 lat temu. W czasie rozmowy podkreśla, że jego książka "Polska scena narodowa - wizja teatru narodowego" została uznana za książkę roku 2002 i uhonorowana Warszawską Premierą Literacką, mimochodem rzuca, iż jest kawalerem francuskiej Legii Honorowej, odznaczeń włoskich i polskich. Dużo i chętnie mówi o przyjaciołach - tych z mediolańskiej La Scali oraz Pałacu Prezydenckiego.

P jak przyjaciele

- To kolekcjoner kontaktów, znajomości - ocenia jeden ze współpracowników prezydenta. Poświęcone telewizji pismo "Antena" opisywało go jako "człowieka towarzyskiego", by nie powiedzieć - z towarzystwa. Dba nawet o towarzystwo na swojej klatce schodowej. Mieszka w centrum Warszawy w eleganckiej przedwojennej kamienicy Reymontówce. Sąsiedzi: Lucjan Kydryński, Wojciech Pszoniak, Michał Żebrowski, do niedawna Daniel Olbrychski. - Tu tradycyjnie mieszkali profesorowie uniwersyteccy, artyści. I dbamy, by tak pozostało - przyznaje Pietkiewicz.

Znacznie ważniejsze jednak niż znajomości z klatki schodowej (choć i te się przydają - Lucjan Kydryński, pisząc o La Scali, potrafił ponad połowę dwukolumnowego artykułu poświęcić Pietkiewiczowi, rozpływając się nad jego talentami, znajomością włoskiego, nie zapominając nawet o fizycznym podobieństwie do szefa mediolańskiej sceny!) są kontakty w światku artystycznym i politycznym. Pietkiewicz jeszcze z czasów pracy w Radiokomitecie, czyli połączonym radiu i telewizji, zna najlepszych polskich kompozytorów, dyrygentów i muzyków: od Pendereckiego, przez Maksymiuka i Kaspszyka, po Kulkę, Stańkę czy Namysłowskiego. Przy każdej okazji wspomina, iż miał "współudział w wypromowaniu ich za granicą". Przez kilka lat był też impresario Krzysztofa Pendereckiego, ale współpracę przekreślił spór z żoną kompozytora - Elżbietą Penderecką.

Wzorem wielkich muzyków solistów pisze o sobie: "współpracował z wybitnymi dyrygentami: Abbado, Bernsteinem, Celibidache, Ozawą, Menuchinem, Mutim". Dorzuca też nazwiska wybitnych reżyserów i scenografów: Strehlera, Ustinova, Wilsona, Fo, Zanussiego. To mój świat - podkreśla nieustannie. - Lepiej się czuję w towarzystwie ludzi Zachodu, jestem człowiekiem tego kręgu, jednym z nich.

Jest w tym pozowaniu na światowca coś groteskowego, jak we wspominkach Zygmunta Broniarka o tym, że George Bush senior zwracał się do niego per "Ziggy", ale trudno też odmówić Pietkiewiczowi autentycznych osiągnięć. Wyprodukowanie kilkaudziesięciu przedstawień na najlepszych scenach operowych świata, wydanie kilkudziesięciu płyt, setki koncertów - takiego dorobku mogłoby mu pozazdrościć wielu zajadłych krytyków.

Mogliby mu też pozazdrościć skuteczności w autokreacji. Pomaga mu prezencja - nie wygląda na swoje 60 lat, szczupły, zawsze świetnie ubrany, garnitury - jak na dżentelmena przystało - zawsze ciut niemodne. "Wśród stosu ważnych papierów na biurku dyrektora Pietkiewicza leży złoty parker" - ekscytowała się u schyłku PRL telewizyjna "Antena". Dyrektor Pietkiewicz również dzisiaj przyznaje, że jest człowiekiem zamożnym i lubi otaczać się luksusowymi drobiazgami. I nie tylko drobiazgami.

P jak paszporty

Z artystami Pietkiewicz zetknął się na studiach, bo bardziej niż handel zagraniczny na SGPiS (dziś SGH) pochłaniał go teatr studencki i klub Hades, który zakładał i którego był pierwszym kierownikiem. Nic dziwnego, że po studiach powędrował do Pagartu - PRL-owskiego monopolisty w sprowadzaniu zagranicznych artystów do kraju i wysyłaniu za granicę polskich. Po kilku latach, w 1973 roku, trafił do Radiokomitetu. Niewdzięczni artyści nie wspominają najlepiej ani Pagartu, ani telewizyjnej agencji Poltel, w której pracował Pietkiewicz - narzekali na złodziejskie stawki, fatalnie wynegocjowane kontrakty, utrudnienia w otrzymywaniu paszportów. Ten ostatni zarzut pojawia się najczęściej i najostrzej.

- Były tu panie z "Gazety Wyborczej", zaczęły od tego, że podobno zatrzymałem komuś paszport, urządziliśmy telefoniczną konfrontację, ich zarzuty się nie potwierdziły, więc zakończyliśmy rozmowę - opowiada wyraźnie zdenerwowany.

- A sprawa Jacka Kaspszyka? - pytam o polskiego dyrygenta, który w stanie wojennym został na Zachodzie i miał kłopoty z przedłużeniem paszportu. Artysta w końcu dostał bezcenny dokument, ale całą sprawę, w której Pietkiewicz odgrywał główną rolę, wspomina źle.

- Tu nie chodziło o żadne represje. Po prostu Kaspszyk nie rozliczył się z honorariów i musieliśmy to wyjaśnić - broni się Pietkiewicz. - W każdym razie to nie ja decydowałem o przyznawaniu paszportów, tylko inny resort. Żadnym donosicielem nigdy nie byłem i lustracji się nie boję.

Jego zdaniem te i inne oskarżenia pod jego adresem to wynik zawiści. - Ludzie, którzy mają jakieś osiągnięcia, zawsze wzbudzają silne emocje. Sam jestem całkowicie pozbawiony zazdrości, cieszę się, gdy komuś się uda, ale jestem prostolinijny, zawsze mówię to, co myślę, a to się nie podoba - tłumaczy.

- Prostolinijny?! On jedno myśli, drugie mówi, a trzecie robi - mój rozmówca, ważny polityk lewicy, zapala ze zdenerwowania papierosa. - Jemu nawet do głowy by nie przyszło, że można zrobić coś ot tak, bez kalkulowania, po prostu. Musi mieć w tym swój interes. Albo materialny, albo polityczny, albo towarzyski, ale zawsze załatwiany pod stołem, nieoficjalnie.

Pietkiewicz, słysząc takie opinie, rozkłada bezradnie ręce: - Co mogę powiedzieć? Widocznie się mnie boją i wiedzą, że ze mną nie można się ułożyć, więc rozpuszczają jakieś koszmarne plotki.

P jak polityka

- Jestem niezależny politycznie - deklaruje kilkakrotnie podczas rozmowy. Wprawę w utrzymywaniu tej niezależności musi mieć sporą, bo od początku pracy zawodowej należał do PZPR, a i w III Rzeczypospolitej cały czas kojarzony był z lewicą. - Kiedy rządziło SLD, przypominał sobie, że mieszkał w akademiku z Józkiem Oleksym i że ze studiów zna jeszcze Rosatich czy Borowskiego - opowiada prominentny polityk lewicy, który Pietkiewicza zna bardzo dobrze.

W każdym razie Oleksy mówi o nim w samych superlatywach. - Wysoka kultura osobista, autentyczny miłośnik opery, a przy tym wielki talent menedżerski. To byłby świetny prezes telewizji - rekomenduje ekslider lewicy.

O niektórych swych znajomościach Pietkiewicz nie mówi jednak zbyt chętnie. Jego szefem w Poltelu, a potem - przez pięć pierwszych lat III Rzeczypospolitej - wspólnikiem w Heritage Film, gdzie Pietkiewicz miał niewielkie udziały, był najbardziej bodaj znany dzisiaj więzień - Lew Rywin. Impresariat Pietkiewicza Heritage Promotion of Music & Art miał z firmą Rywina wspólną księgowość i mieścił się w tym samym budynku. Pietkiewicz zaprzecza jednak, by i w tej firmie obaj panowie byli wspólnikami. Z pewnością jednak obaj przyjaźnili się przez lata, mieli te same środowiskowe i polityczne znajomości.

To lewica za swoich pierwszych rządów uczyniła Pietkiewicza dyrektorem Teatru Narodowego, z którego odchodził w 1998 roku po gigantycznym konflikcie z zespołem. Podobno stojąc na scenie, wyjątkowo źle wyrażał się o orkiestrze, a ta dzięki świetnej akustyce sali wszystko usłyszała. Lewica o nim nie zapomniała i kiedy kariera niezależnego impresario nie przynosiła mu już takich fruktów, SLD-owscy wiceprezydenci Warszawy ściągnęli go w 2002 roku do stołecznego ratusza. - Ależ lewica niczego mi nie dała! Czyżby oni załatwili mi kontrakty w La Scali, to oni poznali mnie z Bernsteinem, ułatwili światowe kontakty?! Niczego im nie zawdzięczam - przekonuje gorąco.

P jak prawica

Dyrektor Pietkiewicz, "autor scenariuszy teatralnych", napisał dla siebie rolę zaufanego człowieka prawicy i gra ją do dziś. A było to zadanie karkołomne. Po wygranej Kaczyńskiego w wyborach na prezydenta Warszawy urzędnikom skończyły się kadencje. Jednym z nich był Janusz Pietkiewicz. Nie dostał nowej propozycji pracy.

Zorganizował wtedy na prośbę ambasadora Francji jego spotkanie z prezydentem miasta, podczas którego tak naprawdę po raz pierwszy rozmawiał z Lechem Kaczyńskim. Prezydentowi zaimponował municypalny urzędnik będący za pan brat z ambasadorami i możnymi warszawki. Zaprosił swego podwładnego na piwo i tak się zaczęło. - Prezydent często podkreśla, że jesteśmy z dwóch różnych światów, wychodzą biograficzne różnice, ale szef jest ponad nie. Ceni mnie jako fachowca - z uśmiechem dodaje Pietkiewicz.

Musi to być rzeczywiście ogromna sympatia, skoro nie bacząc na strukturę urzędu miasta, Kaczyński stworzył dla swego nowego przyjaciela Biuro Teatrów, do którego dodał jeszcze muzykę, wyjął to wszystko z wydziału kultury i spod pieczy wiceprezydenta Urbańskiego, a podporządkował bezpośrednio sobie. W ten sposób Pietkiewicz zyskał w ratuszu silną pozycję. Dziś chętnie opowiada o łączących go z prezydentem przyjacielskich więzach, długich rozmowach o życiu i polityce, o przekonywaniu Kaczyńskiego do czerwonego wina.

- Bywalec, zna języki, ma ogładę i wszystko to, czego brakuje Kaczyńskiemu. Zapewne dlatego przypadł mu do gustu - przypuszcza Waldemar Dąbrowski, następca Pietkiewicza w fotelu szefa Teatru Narodowego, minister kultury w rządach SLD, skądinąd warszawski dandys.

- Jako dyrektor Biura Teatrów stał się przewodnikiem po tym świecie dla Marii Kaczyńskiej. Wręczał jej bilety, fetował na premierach, wkradł się w łaski - opowiada współpracownik prezydenta.

- Rzeczywiście, pani Kaczyńska regularnie i dobrowolnie chadza do teatru - komplementuje Pietkiewicz.

Ale nawet najbardziej niechętni mu ludzie przyznają, że umiejętność zyskiwania sympatii, uwodzenia ludzi nie wystarczyłaby mu, gdyby nie jego talent organizacyjny. - On potrafi w trzy tygodnie zorganizować z niczego wielki koncert pod patronatem Lecha Kaczyńskiego transmitowany przez telewizję. Może będzie to widowisko nieco tradycyjne w stylu, ale wstydu nie przyniesie. To było w ratuszu nie do przecenienia - opowiada eurodeputowany PiS i współpracownik Kaczyńskiego w czasach prezydentury Warszawy Adam Bielan.

P jak prezes

- Do Kancelarii Prezydenta zawsze mogę iść, ale pojawiła się propozycja telewizji, a z Pałacu nie mógłbym tam przejść - przyznaje otwarcie Pietkiewicz. - Ale nie poszedłbym tam jako komisarz polityczny, tylko fachowiec. Sam przeżyłem tam dziewięciu prezesów, zaczynałem jeszcze za Macieja Szczepańskiego - dorzuca.

Co zmieniłoby się na Woronicza, gdyby wrócił tam po 16 latach, tym razem w roli szefa? Przede wszystkim przestałby ścigać się z telewizjami komercyjnymi w walce o oglądalność. Wiele mówi o przywróceniu misji telewizji publicznej, o promowaniu kultury wysokiej. Wie jednak dobrze, że tak nie zaskarbi sobie przychylności polityków, najważniejszej przy wyborze nowego prezesa TVP. Powtarza więc zarzuty PiS o stronniczości telewizji publicznej podczas jesiennych kampanii wyborczych. - Telewizja nie była obiektywna, mam nawet zanotowane daty poszczególnych manipulacji - rzuca.

Dlaczego on chciałby podjąć się tej pracy - łatwo pojąć. Czemu jednak PiS go w tym popiera? - Po pierwsze, nie PiS, tylko Lech Kaczyński. Jarosław nie ma z tym nic wspólnego, nawet się z Pietkiewiczem nie znają - zapewnia jeden z bliskich współpracowników lidera. - Po drugie, on ma kontakty w najbardziej nieprzychylnym nam, a ważnym, bo opiniotwórczym, środowisku artystycznym.

Prawo i Sprawiedliwość, wysuwając Pietkiewicza, uniknęłoby zarzutów o promowanie czarnosecinnego prawicowca, a miałoby swojego człowieka - kalkulują politycy tej partii. A on jak nikt inny potrafi przekuć swą niezbyt heroiczną biografię w oręż i wie, jak cennym jest dla prezydenta nabytkiem.

- A kiedy impresario przestaje być potrzebny? - spytała Janusza Pietkiewicza w 1987 roku dziennikarka "Życia Warszawy".

- Nigdy - odpowiedział. Czas pokazał, że miał rację.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji