Romantyzm adaptowany do czasów, w których obowiązuje myślenie
POMYŚLNIE zaczął się nam w życiu teatralnym Wrocławia rok 1976. Po wartościowych własnych premierach "Ślubu" i "Wyszedł z domu" - Teatr Polski zaoferował wrocławskiej widowni serię gościnnych prezentacji, z których co najmniej dwie: "Dialogus de Passione" i "Noc listopadową" długo będziemy pamiętać. Chciałbym też mieć nadzieję, iż ta wymiana z innymi teatrami utrwali się jako wrocławska tradycja.
Wajda - inscenizator "Nocy listopadowej" na scenie Starego Teatru w Krakowie - mimo bogatego dorobku teatralnego w powszechnej świadomości jest przede wszystkim twórcą filmowym. Mniemam, że naprawdę jest twórcą... pogranicza. Jego dzieła, czy utrwalone na taśmie filmowej, czy zrealizowane na scenie sytuują się nierzadko właśnie na pograniczu obu sztuk i być może to jest jednym z wyróżników ich oryginalności. Drugim jest ich temperatura emocjonalna; można w nich odczuć przyspieszone bicie serca twórcy, rozpoznać szmery i nerwicowe skurcze, które także i nam spokojny sen zakłócają. Wajda jest artystą, który jak mało kto wychodzi naprzeciw swoim współczesnym, ich niepokojom, kompleksom, obrachunkom, zwłaszcza takim, które można opatrzyć etykietkami: "społeczne", "narodowe", "polskie". "Noc listopadowa" jest kolejnym dziełem Wajdy w tym nieformalnym cyklu teatralno-filmowym.
Poemat sceniczny Wyspiańskiego otrzymał w teatrze kształt monumentalny. Malarskim konkretem stają się wizja poety-malarza, urzeczywistnione przez Wajdę na scenie. Unerwione muzyką Koniecznego, będąc alegorią, metaforą, zarazem stają się czymś żywym, realnym, namacalnym. Są snem i jawą, rzeczywistością i fantazją, realnością i fikcją, dotykają świadomości i podświadomości. Wyspiański zainspirował Wajdę w podobny sposób, jak wcześniej Tomaszewskiego. Odczuwałem jeśli nie analogie to jednak podobieństwa. Póki byłem trzeźwy i spokojnie sobie myślałem, np. o technice jakby filmowych ujęć stosowanej przez Wajdę, dopóki nie przyszła chwila, która jest sensem istnienia teatru, kiedy sztuka dotyka jakiejś czułej struny naszej duszy; przełamuje się dystans między sceną a widownią, widz staje się cząstką sprawy, która się dzieje w teatrze, z gapia przeobraża się w uczestnika. W takiej chwili - co prawda rzadko mi się to zdarza - przestaję być recenzentem, . trzeźwym obserwatorem. Nie wiem potem, co napisać w gazecie, ale jestem szczęśliwy, że coś w teatrze i dzięki teatrowi przeżyłem. Takiej chwili doświadczyłem i w trakcie przedstawienia "Nocy listopadowej", wychodząc z teatru roztrzęsiony i rozbity.
Teatr trochę okrutnie kwestionuje tu legendę, która właściwie jest cząstką naszej świadomości narodowej. Ale nie jest rozprawą historiozoficzną; powołuje tu teraz na jeden wieczór pewną rzeczywistość, tylko aluzyjną do historii, wykreowaną na użytek współczesny, na odgnuśnienie, odświeżenie wrażliwości, czucia i myślenia. Romantyzm? Tak, to jest romantyzm, adaptowany do czasów, w których obowiązuje myślenie.
Człowiek przeżywa tego wieczoru rozdarcie, towarzyszące nierzadko naszym rozrachunkom narodowym, w których daremnie próbować ważyć na oddzielnych szalach najszlachetniejsze porywy i bezmyślność, najtrudniej zaś ustalić co rozumne, co niepodważalnie słuszne.
Występuje w krakowskim przedstawieniu plejada aktorów. Jest para solistów: Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Jan Nowicki (wielka kreacja) jest nade wszystko harmonijny zespół, wielki zespół podporządkowany idei, sprawny, równy, twórczy; zespół, przy którym wstydem by było rozliczanie poszczególnych wykonawców z zasług dla sukcesu przedstawienia.