Artykuły

Alienacja i polskie pozy

Dwie sztuki poruszyły Kraków, znajdując szeroki oddźwięk i akceptację: "Urząd" Tadeusza Brezy (adaptacja i reżyseria Wł. Krzemińskiego, scenografia A. Majewskiego, muzyka L. Kaszyckiego - w Teatrze im. J. Słowackiego), oraz "Matka" St. I. Witkiewicza (reżyseria J. Jarockiego, scenografia K. Zachwatowicz, pantomimy Z. Więcławówny, muzyka K. Pendereckiego - Scena kameralna Teatru im. H. Modrzejewskiej).

Akcja "Urzędu" jest nazbyt znana, by ją streszczać. Ale nie zaszkodzi trochę się jej przyjrzeć. Młody naukowiec, obkuty w historii Kościoła, jest dostatecznie kpetentn, by zabiegać w Watykanie w prawie swego ojca, adwokata rzy kurii biskupiej, pokrzywdzonego w swych zawodowych uprawnieniach przez kaprys lokalnego ostojnika kościelnego w Polsce. Nie wiem jak dziś, ale w latach międzywojennych taka przykurialna adwokatura, to było złote jabłko! Tak patrząc, bylibyśmy jeszcze w zasięgu Peyrefitte'a, czyli farsy o zakulisowych obyczajach, rozwijającej się przy okazji zabiegów o przywrócenie do udziału w bardzo specjalnych zyskach, płynących z bardzo specjalnego monopolu... To cechom pisarstwa Brezy zawdzięczamy, że narracja toczy się tak dyskretnie, "kuluarowo", zyskując na wielostronności precyzji tyleż albo i więcej, ile straciła ze skandalizowania. Ale dopiero uzupełnienie akcji głównej sprawą biednego proboszcza włoskiego, Don Eugenia Piolanti, naprawdę usprawiedliwia tytuł książki anegdotę rozbudowuje w problem.

Jest okazja, żeby spojrzeć historycznie na "siły i środki" literatury! Przypomnijmy sobie na wyrywki. Oto "Proces" Suchowo-Kobylina ukazujący piramidę drapieżników aparatu i reżimu. Oto "Złote cielę" Ilfa i Pietrowa z groteskowym epizodem "włączenia się" (biegiem!) wielkiego kombinatora w pozornie nieprzenikalny mechanizm biurokracji filmowej. Oto "Mańkut" Leskowa, gdzie utalentowany i patriotyczny przedstawiciel ludu ginie u progu pałaców dworskiej kamaryli, nie mogąc jej - władzy - przekazać największego osiągnięcia swego życia: że trzeba zmienić regulamin czyszczenia broni, aby lufy niosły pociski równie celnie jak na zachodzie... Oto wreszcie Kafka - ostatnie, fascynujące słowo w tej sprawie. Wbrew sugestiom z pamiętników Putramenta nigdy nie ulegałem tej fascynacji. Po prostu nie rozumiałem. Po co Kafka wobec tradycyjnej linii od Gogola po Ilfa i Piętrowa. Jakie tu nowe wartości poznawcze, przynajmniej organizujące wyobraźnię? ("Kolonia karna", tak. Ale inny temat.) I podtrzymuje mnie na duchu najnowsza egzemplifikacja sprawy, obywająca się bez Kafki - wbrew tendencjom nowej powieści francuskiej - Sprawa Howarda Ch. P. Snowa, również pokazana niedawno w Krakowie w adaptacji scenicznej jako "Afera". Duch korporacji, zamknięte bramy "urzędu" uniwersyteckiego, z jego autonomicznymi mechanizmami, to przecież w grurscie rzeczy to samo, jeśli dojdzie do konfliktu jednostka - instytucja. I faktura przebiegu walki o sprawiedliwość podobna: nobliwa, i rezultat ten sam: połowiczny. Ale Snow, pisarz i uczony, nie liryzuje, ani mitologizuje tematu. Stara się widzieć i rozumieć realne siły i powiązania mechanizmu. Czy to jest fascynujące? Nie dla wszystkich. Są i tacy, którzy wolą orzekać o świecie, niż go poznawać. Krzyk jest łatwiejszy, dostępniejszy, przynosi natychmiastową ulgę...

Konkludując: - niemało napisano, o momencie historycznym początku wielkiej bezradności wielkiej literatury. Kiedy przed pisarzem zamiast Dobrego lub Złego Pana stanął kapitał anonimowy, zamazał się ślad przestępcy. Urwał się trop. Tropicielom pozostało albo pieniaczyć się o dolegliwe szczegóły, albo też fantazjować uogólnienia - tworzyć syrnbole, mity, lirykę. Czy tak ma już pozostać? Małoż to uzyskaliśmy w międzyczasie objaśnień Wielkiego Anonima? Przecież na dobrą sprawę już wiemy, że Societé Anonyma to Duża Kupa. I mieliśmy już dobrych profesorów Wyższej Analizy. Prawda, że temat jest ledwie zaczęty. Ale jest postawiony dobrze i należałoby go rozwijać, również w literaturze. Zamiast tego obserwujemy, że nawet marksowska alienacja została zliryzowana.

Oto więc jeszcze jedna, oprócz znanych i oklepanych, trudność: partner literatury - publiczność. Ileż łatwiejszy jest liryczny "rząd dusz"! Stendhal pisał, że będzie rozumiany po stu latach. Dziś wszystko przyswaja się w znacznie krótszych terminach, a przecież... Cieszy więc i fascynuje każdy sukces nieliryczny. Taki jest sukces Brezy. Ale sukces "Urzędu" w teatrze, ta święta zgoda wierzących i niewierzących widzów; opuszczających teatr w podnieceniu, jest zbudowany na liryce.

Szturm do Watykanu po sprawiedliwość, to romantyzm, to tradycja Adamów i Kordianów. Nieprzeniknione wrota "Urzędu" - to Kafka, podpowiadają z boku. I jeszcze jest w powieści epizod prawie etnograficzny o moralitecie ludowym średniowiecznym - rozbudować tę aluzję! I tak rośnie Zamek, świetne złote kraty Majewskiego, biją dzwony, stąpają zakapturzeni, a w głowie naszego... popychacza sprawy kołacą, łomocą się agresywne i wrogie słowa reprezentantów nieludzkiej zmowy. Kto cierpi, ten bohater. I bohater spektaklu nie ma nazwiska ani tytułu, nazywa się On, czyli Każdy z ulicy - wobec każdego Urzędu. Jest prawy, zaskoczony nieludzkością, oburzony, bezradny i godny. Jak ty, jak ja, jak my, oklaskujący sukces teatru.

Klaszczę więc wraz z innymi i myślę: gdybyż tu odrobineczkę farsy! W granicach dopuszczalnych u Brezy! Lekkiego przesunięcia akcentów, klimatu, a może powsialoby arcydzieło? Przecież ta straszliwa Maszyna, to także tylko Duża Kupa, kłębowisko interesów. Te największe, dające o sobie znać delikatnie, jak harfy eolskie, i te maluśkie - jak skleroza czy hemoroidy Wysoko Postawionych - domagające się ostentacyjnego uszanowania... Eminanci i szare gęsi, kalkulacje i dekoracje, sprzeczne kierunki i ésprit de corps duch jednoczący. Nieśmiertelny: wszędzie i zawsze. I samiśmy to sobie sprokurowali i wciąż, to tu, to tam, prokurujemy. Celem uzyskania rezultatów: połowicznych...

Ciekawe, czy klaszczący asystenci katedr uniwesyteckich, stypendyści zagraniczni etc, reflektują się, że sami na miejscu bohatera spektaklu byliby o wiele mniej prostoduszni, wykazaliby, a przynajmniej próbowali wykazać więcej zrozumienia dla specyfiki gry i środowiska? Wynik byłby "ten sam", ale gra pikantniejsza! I bardziej pouczająca. W wersji obecnej, grający Jego - Janusz Zakrzeński ma emocjonalną solidarność widowni, ale niewielkie pole do myślenia. Dlatego też tak trudno mu skończyć sztukę. Bo skoro cały czas jest u wrót Zamku, więc sytuacja się nie zmieniła (również jego wewnętrzna!). Zostaje, jaki był.

W ramach jednak przyjętej w spektaklu koncepcji należy się Krzemińskiemu i zespołowi wiele uznania. Adaptacja słusznie wyeksponowała zręcznie upychając znaczną część świeckich do ekspresyjnego koszmaru retrospektywnego. Ten z kolei dobrze się rymuje z efektownym "moralitetem". (Obie te sceny warto by jednak nieco skontrolować). Wszystkie sutanny - znakomite! I stara gwardia przypomniała się świetnie - Antoni Żuliński jako sklerotyczny kardynał; Tadeusz Burnatowicz, urzekająco witalny monsignore Rigaud - i młodzi, ci wszyscy klerycy, bibliotekarze etc, etc. Od Romana Stankiewicza (o. de Vos) mógłby co nieco podpatrzeć niejeden profesjonalista... Przekonującego autentyzmem przeżyć poverello, biednego proboszcza-społecznika stworzył Karol Podgórski.

Na takim tle świeccy nieco gaśli. Niemniej należy wspomnieć ciepło propozycje Eugeniusza Fuldego na temat Włocha - profesora- a także z galerii emigracyjnej Polonii wyróżnić studium Rafała Kajetanowicza (Misiewicz). Sprawność zmian, niemal doskonały rytm eksponowania epizodów, kontrasty i rymy sytuacyjne, niewątpliwie uwypuklają aktorów i podnoszą autorytet spektaklu.

Witkacy. To musiało się podobać, rzecz jednak w tym - komu? Nazwisko, a raczej przezwisko Witkacego było przez długie lata ni to błędnym ognikiem dla skłonnych do fetyszyzmu dyletantów artystycznych, ni to sztandarem... unowocześnionej przybyszewszczyzny. Wszystko razem - arcykrakowskie. Ciekawie, że nikt z wielbicieli i wyznawców nie fatygował się odczytać napisów na tym sztandarze. Przeglądam właśnie wydane obszerne tomisko wspomnień pt. "Cyganeria i polityka". Nazwisko powraca raz po raz, ale nigdzie najmniejszej próby, choćby w paru zdaniach, wyłożenia, czym był i co właściwie dla owego światka bohemy reprezentował Witkacy. Sama zaś zmitologizowana Postać uskarżała się wręcz już nawykowo, że nie ma partnerów do dyskusji... W "Linii", czasopiśmie krakowskiej awangardy, zamieścił Witkacy w 1931 rdku swą "Odpowiedź i spowiedź" - wyznania lalka ma temat społecznych, gospodarczych i politycznych perspektyw kultury. Czy ktośkolwiek to czytał? A jest to napisane tak, że z niewielkim trudem, retuszując niezbyt zresztą liczne anachronizmy i akcenty katastroficzne, można by z tego wykroić zupełnie przyzwoite przemówienie na Zjazd Literatów dla współczesnego liberała i obrońcy pokoju. Co ma ten piernik do wiatraków budowanych w dziecinnych zabawach inscenizacyjnych przed i powojennego Cricot? - Na to pytanie odpowiedzieć mógłby najłatwiej historyk kultury, albo socjolog od mitów i psychologii głębi.

Wysiłkiem krytyki (Puzyna et Co!) Witkacy został w dużym stopniu odmitologizowany. "Matka" w Teatrze Kameralnym nie jest już ani czarną mszą, ani seansem poszukiwaczy cudu. To spektakl trzeźwy. Szeroka publiczność pierwszy chyba raz chodzi na Witkacego dla przyjrzenia się cieniom przeszłości. Witkacy mówił o problemach alienacji w terminach niemal dosłownie marksistowskich. Alienacja wówczas, alienacja dziś - oto (wraz z klimatem tych wspomnień i tych porównań) arka przymierza pomiędzy publicznością i pisarzem. Westchnąć nad familijnym albumem, poszukać rysów podobieństwa...

Te wszystkie rozróby intelektualne i obyczajowe, echa secesji i fajerwerki katastrofizmu, umiał reżyser bogato i pomysłowo przekaligrafować środkami współczesnego teatru. Światoburca na utrzymaniu rodziców, to typek wcale popularny w owej epoce. Starsi pamiętają. Ale kompromitujące pokrewieństwo psychiczne ze Zbyszkiem Dulskim narzuca się dopiero dziś... Gorzej jeszcze! Patrząc na te weltschmerze i kontorsje i różne potężne miny Leona, oczekujemy podświadomie, że wejdzie tu nareszcie partner, ktoś godny mistrza: sam Węgrzyn w kostiumie z "Porwania Sabinek"! To by dopiero był duet i seans!...

Korny podziw dla Witkacego! Teraz dopiero widać, jak bardzo dolegały mu te wszystkie pozy i te otoczki, pośród których lwy owych czasów intelektem prażyły z bliska. Widać jak go gryzło to, co Boy z humorem relacjonował jako plotkę o epoce. "Wszelka tragedia swą banalność wlecze...". Tak, tylko że dla Witkacego te sprawy obyczajowe rzutowały dalej - na sytuację klerka, na samozatrucie wśród efektownie produkowanych czadów i blasków. Fascynacje kontrapunktuje więc w sztuce - samokrytyka. (Puzyna pisze o "jawnych zmaganiach Witkacego z pewnymi przesłankami dekadentyzmu", o "otwartej polemice"). Widać jak Witkacy chciał i nie chciał być geniuszem kawiarnianym. A przecież to właśnie jest żenująca przymieszka najlepszych nawet osiągnięć artystycznych secesji. Tej secesji, do której dziś jeszcze tylu wzdycha po cichu. Odkryliśmy nić przewodnią od "Wesela" do "Zielonej gęsi". Teatr Witkacego, przynajmniej w pewnym, nie najmniej ważnym aspekcie, to właśnie supełek na tej nici. Gdyby w "otoczce" nie tylko podniecano się, ale i myślano, to znaczy gdyby inteligencja nie była tak beznadziejnie odseparowana, gdyby "coś się działo", to sztuki Witkacego, w porę grane, stać by się mogły były jakimś wielkim "seminarium" dla środowiska. Tak pragnął "doprowadzić do jakiegoś wrzenia" rozleniwionych pięknoduchów! Barokowa mieszanka problemów i zgrywy mogłaby urosnąć do rangi przejściowego, ale wysoko wartościowego teatru. Jakiejś... super-piwnicy. Dziś ta oczyszczająca katarktyczna funkcja jest już Witkacemu odebrana przez historię. Spełnić się może o tyle, o ile tłuką się jeszcze wśród nas secesyjne pozy i miny. Czyli: na prawach anachronizmu.

Albo też na prawach przeżuwania. Pozostaje więc - kaligrafia. I tu nie nachwalić się Jarockiego i Więcławównv. Pozy, gesty; układy sytuacyjne zaskakują raz po raz same w sobie, ale tylko na chwilę, bo wnet z radością odkrywamy ich historyczne odnośniki. To właśnie uniknięcie archiwalnego naturalizmu, oraz odwołujące się do wspomnień stylizacji, chwalę i nazywam kaligrafia. Nie wszystko się udało w tym sensie, czasem aktor sięgnął do archiwum, czasem scenografka zerknęła w krainę skojarzeń nieodpowiedzialnych, ale na ogół rygor stylu przedstawienia został utrzymany, i urzeka. Rozróba zmienia się w balet znaczeń - kompromitujący się wzajemnie. Orgie, narkotyczne upojenia, masakry nie apelują do "bebechów" -czego Witkacy nienawidził - lecz do wyobraźni i myśli. Cały ten intelektualno-moralno-obyczajowy "barok" (więc mówiąc stylem autora sztuki), zorkiestrowany tak bogato i pomysłowo, ujął jeszcze reżyser w komentarz historyczno-socjologiczny. Znalazł go, jak najsłuszniej, u autora. Dwaj aktorzy z ról epizodycznych (szkoda, że bez sensu ubrani) recytują w interliniach fragmenty "Nienasycenia".

Rozpoznawalny styl Witkacowych indywidualności realizuje głównie piątka aktorów. Zwłaszcza tytułowa "Matka" - drwiąca synteza wszystkich matek Ibsenowskich i wszystkich wdów Zapolskiej. Kataleptyczna wersja matczynej mądrości i niezłomności udała się Ewie Lassek znakomicie. To niemal pomnik - z pajęczyny i poduszeczek na igły (świetny kostium), a jednocześnie arcymuzykalnie podana tonacja realistyczna, punkt wyjścia i kontrapunkt do wszystkiego co nastąpi potem. Również Romana Próchnicka ładnie aplikowała się w tym stylu, jako Zosia, dziewczę polskie na bezdrożach. Podobnie Zofia Więcławówna jako filozoficzna służąca. Także Wanda Krzeszewska nie zawiodła naszych wyobrażeń o Witkacowych lwicach salonu. Tragikomicznego intelektualistę Leona gra Antoni Pszoniak. Ten młody aktor ożywia w naszej pamięci Węgrzynowskiego demona charakterystyczności. Ale że młody, więc go trochę ponosi i wartościowe intelektualnie partie jego tyrad mogłyby być staranniej wypunktowane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji