Sukces lękiem tłumiony
"Skrzywienie kręgosłupa" Ingrid Lausund w reż. Karoliny Kirsz w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Anita Nowak.
Gabinet szefa niczym smocza jama w głębi potężnego zamku. Emocjonalnie paraliżujący potwór rezyduje za przeszkloną płaszczyzną drzwi, przez których dolną część bohaterowie przeważnie niczym psy, przenikają do wnętrza i wypełzają zeń potem na czworaka. Pracownicy bywają, bowiem często traktowani przez pracodawców znacznie gorzej, niż ich domowe zwierzątka. I to nie tylko w wielkich korporacjach
Po bokach szklanych wrót dwie pionowo ustawione szuflady, do których od czasu do czasu wsuwają się nieszczęśnicy. Szansa na przetrwanie czy brak możliwości na indywidualne zaistnienie? Pozłacane, barokowe w kształcie, jakby odcięte Pegazowi i ustawione w charakterze dekoracji przy ekspresie do kawy skrzydła symbolizują funkcję, do jakiej w firmach często sprowadza się i najzdolniejszych nawet pracowników. Z drugiej strony kawa i papierosy, wypalane nerwowo przez czworo bohaterów, zdają się być nieodzownym paliwem do wytrwania w morderczej, ponad intelektualne, a zwłaszcza emocjonalne siły człowieka, pracy.
Tylko jedna Kristensen, grana przez Małgorzatę Abramowicz, próbuje w tej bezdusznej machinie odnaleźć się jako człowiek, kobieta, artystka. Myśli o miłości, nosi w plecaku wieczorową suknię, czasem przepięknym, niskim głosem, z lekką niczym u Tiny Turner chrypką, śpiewa romantyczne piosenki. Ale mimo to i ona pod koniec staje się tylko jednym z elementów żywego obrazu, jakby z teatru cieni przebijającego przez zmatowione szkło zza drzwi gabinetu szefa. Drzwi, które w trakcie prawie całego spektaklu są lustrem, sugerując, że to rzecz o nas.
W spektaklu wiele jest symbolicznych rekwizytów. Nóż wbity w plecy, a dokładniej w plecak Kristensen, czy tasak w jej głowę odzwierciedlają atmosferę i stosunki w pracy; lalka ilustrująca Kretzkyego, znaczeniem nawiązuje do marionetki sterowanej niewidzialnymi nitkami.
To spektakl o strachu przed utratą dobrej, wysokopłatnej, a może nawet i na zewnątrz bardzo prestiżowo postrzeganej pracy. Dajemy się poniżać, obrażać, w przenośni też policzkować, byle tylko w tej smoczej jamie przetrwać. W efekcie nasz tytułowy kręgosłup w przenośni ulega coraz większemu skrzywieniu. Ale na zewnątrz tego nie widać. Uchodzimy za ludzi sukcesu.
Jak ogromne jest natężenie wewnętrznego lęku bohaterów pozwala odczuć muzyka Jacka Mazurkiewicza; na tle ścieżki dźwiękowej grana też na żywo na kontrabasie i harfie celtyckiej. Struny obu instrumentów to niby napięte do maksimum i szarpane do bólu, do granic wytrzymałości ludzkie nerwy. Chwilami nie wiadomo czy to pulsująca muzyka ewokuje zachowania bohaterów czy ich doznania są przez instrumenty ilustrowane. Najbardziej interesująco ów strach w jednym z końcowych monologów kreuje Julia Sobiesiak w roli perfekcyjnej na pierwszy rzut oka pracownicy, najsprawniejszego trybiku korporacyjnej machiny, Schmitt. Drżeniem ciała, mięśni twarzy i głosu obnaża emocjonalny rozstrój istoty przyrównywanej w tekście do rozbitej porcelanowej laleczki. Ileż subtelnie sygnalizowanego tragizmu emanuje ze spojrzenia tej postaci. A wszystko na muzycznej kanwie na żywo szarpanych strun.
Pomimo że dramat Ingrid Lausund krąży po scenach od kilkunastu lat, nie starzeje się. Nie jest to bowiem szeleszcząca papierem publicystyka o pastwieniu się nad pracownikami w korporacjach, ale głęboko psychologiczna sztuka o człowieku uwikłanym w własne wybory. Kretzky ( Maciej Raniszewski) i Kruse (Bartosz Woźny) niby to bardzo chcieliby odejść z firmy. Udają, niestety także przed sobą, że decydują się na wypowiedzenie umowy o pracę. W rzeczywistości zamiast tego, mówią szefowi komplementy. Oni są związani z tym miejscem niewidzialnymi więzami i wspomnianymi nitkami, jak lalki dają sobą manipulować. Komu raz udało się tu wedrzeć, dobrowolnie nie jest w stanie odejść.
Ogromnym atutem "Skrzywienia kręgosłupa" jest przy bardzo poważnej problematyce, komediowy genre i nowoczesny, przepojony oryginalną symboliką, także w ruchu scenicznym, język teatru; bliski zwłaszcza młodszej widowni. Reżyserce Karolinie Kirsz, scenografce Oli Szempruch i wspomnianemu już kompozytorowi Jackowi Mazurkiewiczowi udało się na toruńskiej scenie stworzyć bardzo ciekawy portret goniącego za karierą współczesnego człowieka.