Artykuły

"Szaleństwa panny Ewy"

Złażąc po ścianie z wysokości balkonu Teatru im. Jaracza, postrzelona szesnastolatka Ewa Tyszowska znalazła się nie tylko na ulicy tj. na scenie, lecz również na ziemi niczyjej, leżącej pomiędzy Krainą Bajek, a Krainą Lektur Szkolnych.

Brzmi to dość zawikłanie, w istocie jednak sprawa jest bardzo prosta. Nie tylko teatry lalkowe, ale dramatyczne i muzyczne również, darzą żywym zainteresowaniem dziecięcego widza, przygotowując mu specjalny, przede wszystkim na bajkach oparty repertuar. Dotąd jest dobrze, dopóki widz jest naprawdę mały, potem jednak zaczyna się ziemia niczyja; czternastolatek znajdzie dla siebie książkę, film, program telewizyjny, ale nie teatralny spektakl. Owszem, wkrótce trafi na widownię, ale już w ramach abonamentów szkolnych, na jedną ze sztuk "lekturowych", z których może być po prostu odpytany na lekcji. Pożyteczna to akcja i trudno się na nią wykrzywiać, jednak przymus - choćby najrozsądniej stosowany - nie skłania do miłości, a teatr szuka przecież widzów, którzy kochałby go dla niego samego...

Pomny na to wszystko Teatr im. Jaracza postanowił wedrzeć się w istniejącą lukę i sięgnął po pisarza uwielbianego przez parę przynajmniej pokoleń nastolatków, po Kornela Makuszyńskiego. "Szaleństwa panny Ewy" ukazały się bodaj dopiero po wojnie i należą do jego mniej znanych książek, jednak i ta opowieść skąpana jest w tej samej promiennej poświacie, którą syciło się całe pisarstwo pana Kornela.

Bohaterowie Makuszyńskiego są bez wyjątku dobrzy, choć czasami troszeczkę nieszczęśliwi i skrywający swoją serdeczność za groźnymi minami. Do najlepszych należą ubodzy malarze i szesnastoletnie panienki, do najgorszych - samotni dusigrosze, mieszkający w mrocznych pokojach z oknami zaciągniętymi ciężkimi storami. Wystarczy jednak uśmiechnąć się i wpuścić do pokoju trochę słońca, a i ich serca miękną niby ulepione z wosku.

Ładne to, wzruszające, choć z pewnością nie bardzo prawdziwe i do przesady słodkie - ową słodycz Makuszyński umiejętnie tonuje pełnym humoru zapisem, jednak teatr musiał się srogo napocić, aby nie uczęstować nas ulepkiem.

Jeżeli wygrał, to dzięki zręcznej adaptacji Jadwigi Bargiełowskiej i Teresy Worono, jak również powściągliwej, skrupulatnie dawkującej wzruszenie reżyserii Waldemara Wilhelma. Być może i tego byłoby za mało, gdyby nic znakomita i znakomicie zestawiona para głównych bohaterów, z pełnym autentyzmem brnących przez najsłodsze słodkości.

Przy sympatycznie misiowatym, zwalistym Ireneuszu Kaskiewiczu, ogromnie prosto rozgrywającym rotę malarza Jurka Zawidzkiego, drobna i szczupła Wanda Grzeczkowska (Ewa) wydawała się istotną kruszynką, rozfiglowaną pchełką, pełną nie fałszowanego dziewczęcego temperamentu.

Bardzo dobrą rolę Michała Rogalika dał również Krzysztof Stroiński - był szczery, ciepły, ślicznie też wycyzelował wszystkie szczegóły.

Zdzisław Jóźwiak z powodzeniem przebrnął przez mroczną rolę Mudrowicza, nie mam też zastrzeżeń do pozostałych wykonawców: Bożeny Darlakówny (pani Klementyna), Zofii Kopaczówny (Basia), Antoniego Lewka (pan Zawiłowski), Krzysztofa Różyckiego (Paweł).

Pogodną scenografię (ze znakomitymi stroikami Ewy!) dała Elżbieta Iwona Dietrich, ładne piosenki (szkoda tylko, że tak mało) napisał Piotr Hertel. A jeżeli mam nawet kilka drobniutkich zastrzeżeń, to przy okazji opowiem o nich realizatorom na ucho, bo tak ogólnie to było dobrze, ba, bardzo dobrze nawet!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji