Taka noc nie powtórzy się więcej
Historia nie jest tangiem ("...taka noc nie powtórzy się więcej, taka noc bywa tylko raz..."), więc noc się powtórzyła. Powtarzała się niemal w każdym pokoleniu: noc 29 listopada 1830, Noc Belwederczyków. Maluczko, a zabrakłoby dziś w kalendarzu miesiąca nie obciążonego jakąś historyczną, tragiczną rocznicą. Nie wszystkie z tych nocy znalazły się na kartach literatury; żadna, poza tą pierwszą, nie weszła na deski teatru.
Ale "Noc listopadowa" Wyspiańskiego nie ma dobrej prasy wśród naszych domowych racjonalistów. Istotnie, greckie boginie na ulicach Warszawy, wśród podchorążych, na Teatrze Rozmaitości - to pomysł cokolwiek anachroniczny; przystojniejsza byłaby chyba rzymska cnota i... rozwiązłość, plebejskie igrzyska i cezariańska tyrania. Nie umiejąc sensownie mówić o utworze Wyspiańskiego, z okazji każdej premiery rozpoczyna się dyskusję o historii, prowadzoną w kółko tych samych motywów. Czy powstanie miało szansę, czy nie? Czy wybuch podchorążych był dziełem naiwnych młodzieńców czy poważnych, mimo młodego wieku, statystów? Jaki wpływ na przebieg wydarzeń wywarło zaparcie się powstańczych ideałów przez arystokratyczną generalicję, która parę lat wcześniej przysięgała wierność królowi Polski, Mikołajowi I, i starała się - czy tylko z tej przyczyny, czy także dla swego interesu klasowego? - tej wierności dochować? Rosną więc w dyskusji specjaliści od strategii i taktyki, od wielkiej i małej polityki, tromtadraccy skrzepiciele narodowego ducha i pokorni wyznawcy fatalizmu zawsze, niestety, dla nas fatalnej historii. Zawodzą wszakże takie próby wskrzeszania ówczesnych racji politycznych, ówczesnych namiętności, motywów ideowych, psychicznych, ale niekiedy przecież i fizjologicznych (gdzie tu miejsce na "nos Kleopatry", na "katar Napoleona"?) tamtych ludzi. Pytania wobec historii, częściej niż inne, bywają po prostu źle formułowane. Na przykład: czy Wielki Książę Konstanty był polonofilem? Ktoś znajdzie argument, że tak, kto inny wygrzebie dokument, że nie, potem znowu przyjdzie taki, co wymowę dokumentu zbije... Oto jałowe trudy historyków! Ileż strawy dla nich jeszcze w bibliotekach, w odkurzaniu starych foliantów, ale przecież i w przysypywaniu nowym pyłem tego, co akurat nie wydaje się wygodne. A tymczasem jedno jest pewne: był czy nie był, wypadki nie pozwoliły mu po prostu tego dowieść, te boginki greckie w Warszawie, ci podchorążowie atakujący Belweder i Arsenał, ci generałowie zgłaszający wiernie swe służby tronowi i carskiemu namiestnikowi...
Ale na scholastyczne pytanie można odpowiedzieć także inaczej. Tak jak to zrobił Asnyk w wierszyku poświęconym krakowskiej szkole historycznej, a dziś moglibyśmy dodać, że wszelkim nazbyt zapalczywym i jednostronnym rewizjom historii:
W pełnym świetle jej dochodzeń
Jasną gwiazdą lśni despotyzm
I wychodzi czysto na wierzch
Targowicy patryjotyzm...
Coraz śmielsze wnioski przędzie
I nicując dawne sądy
Nie powstrzyma się w zapędzie,
Aż dowiedzie, że król Herod
Dobroczyńcą był dla sierot.
A jeśli idzie o podchorążych... Mochnacki napisał o nich: "była to burza w kilkunastu ognistych głowach"; Mochnacki, ideolog, przywódca, i obrońca powstańczej idei. Pisał zresztą więcej: "Polska była piękną natenczas". Ale także:
"...oddział Wysockiego na próżno usiłował wołaniem "do broni!" przerwać milczenie, które jeszcze panowało w tej części miasta [Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście - p. m.]. (...) Jakby nic się nie stało! Jakby nic stać się, nie miało, tak głucha, tak przerażająca cisza ogarnęła te okolice.
Miasto spało..." ("Powstanie narodu polskiego w roku 1830 i 1831", Poznań 1863, cyt. t. I s.320, t. II s.112). Barzykowski przedstawia scenę jakby z nie istniejącego (na szczęście?)dramatu. Oto zbliża się do Belwederu pułk gwardii strzelców konnych:
"W. Książę wyjechał naprzeciw i nie miał dość wyrazów do pochwał i zapewnień o swej wdzięczności (...). Wyrazy te (...) sprawiły, że pułk, w którym najdawniej znajdowali się spiskowi, pod wpływem wojskowego honoru gotów był w tej chwili wypełniać wszelkie rozkazy W. Księcia Konstantego" ("Historia powstania listopadowego", Poznań 1883, cyt. s. 296).
Tyle świadkowie; autorzy, w których rozczytywał się Wyspiański. Mając w nich doświadczonych przewodników, mógł sobie darować spekulacje, na jakich zawodowi historycy życie trawią, co by było albo być mogło, gdyby wszystkie warunki ułożyły się cokolwiek inaczej, niż stało się to w ową noc listopadową.
"Powstanie miało szansę, pisze taki historyk. Ale ze zmarnowanych, nie wykorzystanych, przeoczonych szans tworzy się rzeczywista historia. Urojona zaś - z tych wszystkich "gdyby", które nie tylko historyk, ale i sam bohater potrafi niekiedy dostrzec w kwadrans po fałszywej decyzji.
Wyspiańskiego przed pułapką artystycznej czy historycznej demagogii uratował jego, jeśli tak można powiedzieć, instinctus loci. Łazienki, ogród i pałac, pomnik króla Jana, Belweder, Teatr na Wyspie - to była pierwotna inspiracja poetycka i dramatyczna zarazem, której potrafił dochować zdumiewającej wierności. Oglądał je zimą, na początku 1898, i wtedy powstał pomysł dramatu, wkrótce naszkicowane zostały pierwsze łaziekowskie właśnie i antyczne, sceny. Grzymała-Siedlecki przytacza w swej monografii charakterystyczny szczegół: znane Wyspiańskiemu źródła pamiętnikarskie mówią, że dni 30 listopada i 1 grudnia 1830 były w Warszawie bezśnieżne. On sam jednak oglądał Łazienki w zimie i dlatego w ostatniej scenie "Nocy" napisał: "sanie zajeżdżają w głębi". Grzymała wskazuje także na sugestywność tej jesienno-zimowej martwoty, oglądanej przez Wyspiańskiego, która musiała mu się skojarzyć, a wyraziła się w postaciach Kory i Demeter, z klęską, niejako ze skazaniem na klęskę powstania. Boy posuwa się dalej. Jego hipoteza klimatyczno-meteorologiczna dotyczy powstań w ogóle, choć polskich w szczególności; ale czy dlatego, że niekonwencjonalna, ma być mniej uprawniona niż uczone i dowolnie dokumentowane pomysły historyków?
"Istotnie jest coś przeciwnego naturze, jest zuchwałym gwałtem jej zadanym podejmować dzieło odnowy w porze, gdy przyroda cała zamiera, gdy ziemia wstępuje w znak śmierci. Francuzi zdobyli Bastylię w lipcu, ich rok 1830 - to też lipiec; 1848 - luty, ale luty w Paryżu to już wiosna. (...) Daty naszych powstań to listopad, styczeń; i takie też były te powstania samobójcze zrodzone raczej z woli śmierci niż z woli życia. (...) Belwederczycy mieli przeciw sobie nie tylko Moskali, ale i bezwład przyrody. Podjęte w listopadzie powstanie przycupnęło na leże zimowe. Zima to pora dla tych, co mają futra i karety - a tacy nie zrobią nigdy zwycięskiej rewolucji. (...) Widzimy w ostatniej scenie Łukasińskiego, jak go wiodą przez ścieżkę pokrytą zeschniętymi liśćmi... Dwóch tylko ludzi jest przy tym: Wielki Książę i generał Krasiński - w futrach" ("Pisma" t. 23, s. 352-3).
Ów instinctus loci ustrzegł więc Wyspiańskiego przed demagogią; ale zarazem ukazał mu jak gdyby nieuchronną, fatalistyczną tragiczność powstania. Artysta, o słuchu (a przecież także oku malarza!) niezwykle wyczulonym na tajemną mowę przyrody, zrozumiał, gdyby tak można powiedzieć, artystyczną konieczność przegranej belwederczyków; sukces powstania byłby błędem kompozycyjnym - nie w ludzkim porządku świata, ale w porządku tego świata, w którym człowiek jest zaledwie jednym z elementów. Tak przejmujące było wrażenie jesienno-zimowej martwoty Łazienkowskiego parku. "Umierać musi, co ma żyć".
Wsparłszy się mocno na fundamencie antyku - jakże zrozumiałego dla wychowanków szkół i uniwersytetów galicyjskich, i po dziś dzień rozśmieszającego w tym właśnie utworze intelektualistów wychowanych na ziemiach kongresowych, poddanych zupełnie innym wpływom i o wiele gwałtowniejszym prądom bezpośrednim pomiędzy Wschodem a Zachodem - wsparłszy się więc na fundamencie antyku napisał Wyspiański w "Nocy listopadowej" tragedię daremnej konieczności. Odwołał się do mitu o Korze i Demeter, o wieczystym umieraniu i odradzaniu się życia, do mitu dobrze zrozumiałego dla każdego siewcy i oracza. Nike spod Cheronei już w pierwszej scenie mówi, że "laurów nie ma, a róże pomarły"; możemy wierzyć tej doświadczonej wieszczce zagłady! A jednak powstanie się odbędzie, jak codzienny spektakl w teatrze, nie powstrzyma go ani rozsądek, ani oportunizm, ani tchórzostwo. Było daremne, zdaje się mówić Wyspiański ustami greckich bogiń, w szerokim planie historyczno-politycznym; cóż mogło przeciwstawić bezwzględnemu, żądnemu krwi za każdą cenę, Aresowi? Ale było konieczne, zdaje się mówić także ustami swoich podchorążych, ustami generałów wyrzekających się polskości, ustami szpiegów z nadmierną pilnością pełniących swój proceder, ustami Konstantego wreszcie, który dlatego właśnie, że polskość go fascynowała, poddawał ją bezlitosnym próbom. Ta daremność, która jednak staje się spełnieniem losu, jego tragicznym, ale jakby i radosnym - dlatego właśnie, że wyzwanie zostało podjęte - sensem, każe myśleć o innym micie olimpijskim, przed trzydziestu laty przywołanym przez wielkiego współczesnego pisarza do aktualności, o camusowskim "Micie Syzyfa" mianowicie. Skazani przez greckie boginie, przez układ sił politycznych i militarnych, przez naturę wreszcie, listopadową, zamierającą, i przez historię, podchorążowie zaczynają toczyć swój głaz...
W żadnym chyba z powojennych przedstawień "Nocy" - a było ich pięć, i każde na swój sposób zmagało się z legendą o podchorążych, starało się ją zracjonalizować, zbliżyć, jak to się mówi, do doświadczeń współczesnych, i każde z jakimś zażenowaniem, przy ogromnych skreśleniach, dopuszczało do głosu mitologię - ten nurt tragizmu nie został wydobyty tak dobitnie i jaskrawo, dramatycznie, a więc chyba zgodnie z zamysłem poety, jak w ostatniej realizacji Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze w Krakowie. Malarz z wykształcenia, filmowiec z powołania, krakowianin bodajże z pochodzenia, Wajda nie uląkł się wyobraźni Wyspiańskiego lecz przyjął ją za swoją. Może zresztą należałoby powiedzieć inaczej. Dramat Wyspiańskiego, jego wyobraźnia, jego gwałtowność w sporze o historię i los narodu nie wydały następców w literaturze teatralnej, co najwyżej takich, którzy jego charakterystyczny, plastyczny tok wiersza próbowali naśladować, okrutni. I nie potrafiłbym się spierać z kimś, kto by stwierdził, że dopiero filmy Wajdy, od "Kanału" i "Popiołu i diamentu", podejmują spuściznę pasji, wyobraźni tej dramaturgii.
Malarskość tej "Nocy listopadowej" była rodem z Wyspiańskiego i Delacroix, filmowość polegała na zręczności kilku trików, którymi, być może, powstydziłby się posłużyć solidny rzemieślnik czy artysta teatru. Dodać muszę, aby sprawiedliwości stało się zadość, że nie potrafiłbym nawet wyobrazić sobie "teatru Wajdy"; aktorów, wyciska, bierze z nich to, co mu potrzebne, a resztą z filmową beztroską odrzuca "poza kadr", to go nie interesuje - rabunkowa gospodarka powierzonymi talentami! Ale wierzę zarazem, że sporadyczne kontakty, jak w Starym Teatrze właśnie, mogą aktorów wzbogacić, a nawet oczyszczać z rutyny, a także teatr, martwiejący okresowo, ożywiać wstrząsem gwałtownie podniesionej, co jest artystyczną umiejętnością Wajdy, temperatury.
Ta niewysoka cena niektórych efektów, to ostentacyjne niemal, aktorskie głównie, puszczanie scen, które akurat reżysera mniej interesowały - nie zaszkodziło jednak nadmiernie przedstawieniu, ani nie zaszkodziło "Nocy". Na z góry upatrzonych pozycjach Wajda czuwał. Pallas Atenę i Niki wprowadził na scenę gwałtownie, Pallas potężną, na ramionach mężczyzny skrytego... pod suknią. Melorecytację i śpiew zwielokrotniły głośniki. Ale i zatarły. Zamierzył tak reżyser czy technika, jak zazwyczaj, nie dopisała? Nie zdziwiłbym się zamiarowi, by pozbawić nas, znać to powinniśmy na pamięć, połowy tekstu. Znakomita muzyka Zygmunta Koniecznego, słusznie wymienionego na afiszu zaraz po autorze, dawała przedstawieniu barwę i ekspresję równie dobitną, jak mogłaby ją dać precyzyjna - i słyszalna! - artykulacja. Czy Wajda znał anegdotę, przytoczoną przez Boya (tamże, s. 356) o poróżnieniu się - Wyspiańskiego z kompozytorem Henrykiem Opieńskim, gdy ten ostatni nie chciał czy nie potrafił spełnić wymagań poety? Boy dodaje:
"Jego zdaniem muzyka powinna wyrazić wszystko, nawet zupełnie konkretne pojęcia".
A Grzymała-Siedlecki:
"...w niepoprawnym nieraz wierszowaniu przebija jednak żywe i krzepkie poczucie muzyczności. Dla muzyki poświęci Wyspiański wówczas nie tylko zasadę zwięzłości dramatycznej, ale nawet prawdę psychiczną osoby dramatycznej" ("O twórczości Wyspiańskiego", Kraków 1970, s. 58).
Wajda z Koniecznym tą wymarzoną przez Wyspiańskiego "mową" muzyki posłużyli się bardzo skutecznie. Mowa plastyki: idąc do walki podchorążowie wzięli Niki na ramiona jak feretrony. Ekspresja aktorska: wspaniała, tragiczna Demeter Zofii Jaroszewskiej, tak obca młodziutkiej Korze, prowadząca z nią dialog lecz nie znajdująca już żadnego wewnętrznego czy choćby pozornego kontaktu...
To są drobiazgi, ale dobrze sumujące się w przedstawieniu. Wajda nie wstydził się grecko-boskich interwencji, podkreślał je ostentacyjnie. Gdy na scenę Joanny wchodzi Ares, będący tym samym aktorem, który gra Wielkiego Księcia, aktorka widomie rozdwaja się, wypuszczając dyskretnie z zapadni dublerkę.
Efekty zaczerpnięte z teatru cudów nasączały scenę naiwnym dramatyzmem i autentyczną, z Wyspiańskiego, tragicznością.
Szkoła filmowa Wajdy w tym się objawia, że i na scenie chce on być naoczny, zmysłowy; co w teatrze, który ma szansę zajęcia także umysłu widza, nie zawsze konieczne. Ale naoczność i zmysłowość to znaczy czasem: cudzysłów, ironia, sarkazm. Przedstawić zmysłowo ową przez Mochnackiego podpatrzoną "burzę w kilkunastu ognistych głowach" podchorążych, to znaczy pokazać ich w takiej konwencji i w takiej sytuacji, w której dosięgnąć ich musi ironia, współczesnego widza; znaczy to bowiem pokazać ich w szaleństwie. I Wajda tak ich właśnie pokazuje, w szaleństwie daremnego, tragicznego heroizmu.
Konstantego spotykamy, gdy jeszcze trzyma w rękach skrzypce i smyczek, grał zapewne. Za chwilę będzie składał. Joannie miłosne deklaracje... przez dziurkę od klucza. Potem będzie marzył o polskiej koronie. O tym, co w "Kordianie" Mikołaj rzuca mu jako obelgę: "Mój brat.... już Polakiem!" Potem, gdy powstanie się zaczęło, przyjmie generała Potockiego; będzie szydzić z jego lojalności, będzie szukać w nim choćby odrobiny tego polskiego temperamentu, który czuje czy sam chciałby poczuć w sobie, a który tam, w Warszawie, prowadzi młodzież pod Arsenał; wreszcie wyda jednak konfidencjonalną dyspozycję: tratować. I ta, jak wszystkie poprzednie, zostanie przyjęta z lojalnym poddaniem.
Konstantego gra Jan Nowicki drobny, szczupły, niepodobny do postaci utrwalonej w ikonografii, w teatrze ("Kordian"), w literaturze, i nie próbujący nawet szukać jakiegokolwiek podobieństwa. Pełnymi rysami stwarza postać neurastenicznego egocentryka, człowieka rozdrażnionego własną niezdolnością do decyzji, szukającego rekompensat i potwierdzeń siebie w brutalnym seksualizmie; co zresztą w zestawieniu z fizjonomią naszego aktora, pozbawioną wszelkich konwencjonalnych cech władczych, daje efekt tym mocniejszy, tym głębiej drążący fizjologię, by to uogólnić, tyranii. Gra swą rolę na dwóch mocno akcentowanych rejestrach: emocji, gdy komponuje postać dla Joanny (odważnie przeprowadzona rola Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, w której aktorka z właściwym sobie talentem i taktem przedstawia zaczadzenie bohaterki najpierw zmysłowością, a potem obłędem), i ironii, gdy styka się z lojalnością za każdą cenę - Potockiego; Krasińskiego czy z mizerną podłością szpiegowskich raportów. Zwłaszcza scena ostatnia, z Krasińskim, gdy Książę każe sprowadzić Łukasińskiego, u Wyspiańskiego przerażająca swym prowokatorskim okrucieństwem, została przez Nowickiego zagrana przenikliwie i z pewnym dystansem, raczej z ciekawością eksperymentatora niż z furią despoty.
Wszystkie sceny Konstantego zostały zresztą pokazane przez Wajdę, by tak powiedzieć, w zbliżeniach. Wiele uwagi użycza się tu nie tylko kreowanej postaci lecz i aktorowi. Nie powstała z tego jakaś zasadnicza rewizja historyczna. Ale Książę Wyspiańskiego, zazwyczaj rysowany w teatrze grubo, zyskał na subtelności, na rozróżnieniu motywów wewnętrznych, stał się postacią, jak słusznie napisał J. P. Gawlik, bardziej z Szekspira niż z melodramatu. Co znów zapewne byłoby bez znaczenia dla tych, którzy chcieliby mówić tylko o historii; natomiast niemałe znaczenie ma zarówno dla dziejów naszego dramatu, jak i pojmowania twórczości Wyspiańskiego. Jeśli w "Nocy listopadowej" teatr odnalazł tragedię, to i Konstanty nie mógł zostać oleodrukowym symbolem despotyzmu. Jego także bowiem, jak podchorążych na ulicach Warszawy, dotyczy ta paradoksalna tragedia daremnej konieczności. Jest dowódcą polskich żołnierzy, jest mężem Joanny Grudzińskiej, ale i bratem cara. Daremną byłaby próba przekreślenia choćby jednego z elementów tego równania.
Antyk "Nocy listopadowej", Łazienki jako inspiracja. Klasycyzm. Każde przedstawienie zaczynało się zazwyczaj od tej klasycystycznej dekoracyjności, od koturnu Pallady i sandałów Nik. Tragedia "Nocy Listopadowej" umierała na patos żołnierski i grecki, patriotyczny i poetyczny. Wajda zaryzykował wielkie materii pomieszanie. Wywiódł na scenę stary teatr romantyczny, teatr namiętności i cudów, raz naiwny, kiedy indziej cieniowany subtelnie. I wygrał. Wygrał głęboki, tragiczny ton dramatu Wyspiańskiego, ton daremnego , heroizmu "kilkunastu ognistych głów", daremnej i szalonej konieczności podjęcia czynu, choć wiadomo, że laurów nie ma, a róże pomarły...