Artykuły

Zina Kerste: Chciałam spróbować

- Za podstawę dobrej pracy teatralnej uważam wypracowanie wspólnego języka pomiędzy aktorem a reżyserem. To jest płaszczyzna, po której się potem poruszamy. Wcześniej, te same słowa znaczą dla nas coś innego. Mamy inne skojarzenia, odniesienia. W trakcie pracy uczymy się siebie, obdarzamy zaufaniem - mówi Zina Kerste, aktorka Wrocławskiego Teatru Współczesnego im. E. Wiercińskiego w rozmowie z Grzegorzem Ćwiertniewiczem w Teatrze dla Was.

Urodziła się Pani w Rzeszowie i nosi imię popularne na wschodnich krańcach Polski... - Ojciec pochodzi z Łodzi, mama natomiast z Rzeszowa. Rodzice zdecydowali się osiedlić w tym drugim mieście. Do dziewiętnastego roku życia, do ukończenia liceum, mieszkałam z nimi w olbrzymim bloku, który zresztą budował mój tato - była to jego pierwsza praca po studiach. Rodzice mieszkają w tym "mrówkowcu" do tej pory. W jakim stopniu to miasto Panią ukształtowało? - Trudno powiedzieć, że ukształtowało mnie miasto. Wpływ na mnie mieli ludzie - rodzina. W Rzeszowie mieszkała jedna z babć, która do pewnego momentu życia właściwie mnie wychowywała.

Pochodziła ze wsi. Pod Rzeszowem miała pole, które jeździła uprawiać. Spędzałam z nią tam dużo czasu. Babcia wyznaczała ścisłe granice, ale jednocześnie dawała mi wolność. Mogłam stanowić o sobie i ponosiłam konsekwencje tych decyzji - czasem przyjemne, a czasem przykre, dotkliwe. Podobne relacje miałam z dziadkiem, który zmarł, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Więzi między nami były bardzo silne. Oprócz rodziny te ważne, późniejsze wspomnienia wiążą się z przyjaciółmi, rówieśnikami. Byliśmy dla siebie ważni. Bardzo dużo ze sobą rozmawialiśmy, przedyskutowywaliśmy ze sobą świat.

Wywodzi się Pani z rodziny o tradycjach artystycznych?

- Dziadek był skrzypkiem, jego bracia grali na różnych instrumentach. Wszyscy byli samoukami. Jednym z ulubionych zajęć dziadka było wyszukiwanie skrzypiec. Jeździł do przyległych wsi - spotykał się z ludźmi, rozmawiał, dowiadywał się, kto może mieć instrument i później kupował go, najczęściej za butelkę wódki. Przywoził do Rzeszowa, zamykał się w domu na kilka godzin z takimi świeżo nabytymi skrzypcami, wtedy nie wolno mu było mu przeszkadzać, i próbował je. Był to dla niego wyjątkowy moment. Po śmierci dziadka zostało w domu dwanaście instrumentów.

Pani również grała na skrzypcach?

- Nie, nigdy. Skończyłam liceum muzyczne w klasie waltorni. Wcześniej grałam na fortepianie. Marzyłam jednak o tym, by być organistką.

Muzyka jednak już w dzieciństwie odgrywała w Pani życiu ważną rolę...

- To prawda. Muzyka była zawsze blisko. Babcia śpiewała, dziadek grał, rodzice słuchali płyt, tańczyli, o muzyce się rozmawiało. Każde z dzieci moich dziadków grało na jakimś instrumencie, wszystkie skończyły szkołę muzyczną. Ciocia zajmowała się muzyką zawodowo. Była koncertującą klawesynistką. Istotnym wspomnieniem z dzieciństwa jest filharmonia. Odkąd skończyłam pięć czy sześć lat, mama prowadzała mnie regularnie na piątkowe wieczorne koncerty symfoniczne. Pierwszej części słuchałam siedząc w fotelu, drugą przesypiałam u mamy na kolanach.

Pomimo dorastania w rodzinie o zamiłowaniach muzycznych, zdecydowała się Pani zdawać do szkoły aktorskiej. Dlaczego?

- To był splot różnych okoliczności. Od szóstego roku życia uczyłam się grać na fortepianie, chodziłam do muzycznej szkoły podstawowej, zdałam do liceum muzycznego, ale nie dostałam się na swoje ukochane organy i przyjęto mnie na waltornię, co było dla mnie dużym rozczarowaniem. Na początku nie chciałam grać na tym instrumencie, ale on, jak się okazało, jakoś mnie polubił. Potrafiłam wydobyć z niego muzykę. Po ukończeniu liceum zdawałam równolegle i do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, i do Akademii Muzycznej w Warszawie. Egzaminy odbywały się w tym samym czasie. To był niezwykle intensywny okres. Dostałam się do obu szkół. Zaczęłam zastanawiać się, co wybrać. Muzykę znałam, aktorstwo było dla mnie czymś nowym. Chciałam spróbować.

Wykształcenie muzyczne bez wątpienia pomaga Pani w pracy teatralnej.

- Zdecydowanie, tak. Daje mi rodzaj uwagi na dźwięk, czucie rytmu. Umiejętność grania na instrumentach przydaje się w spektaklach. W jednym z przedstawień grałam na waltorni, w innym na szpinecie. Do "Zamku" musiałam nauczyć się grać na harmonijce ustnej. Muzyka wyposaża w umiejętność słuchania świata, która również przydaje się w aktorstwie.

W 1993 roku wystąpiła Pani w "O, beri - beri" Witkacego w reżyserii Wiesława Komasy. Choć na uczelnianych deskach, to u ciekawego człowieka. Jak wspomina Pani swoje pierwsze sceniczne kroki?

- To był jeden z naszych dyplomów. Wiesław Komasa razem z Mają Komorowską byli opiekunami naszego roku. Takie dwie osobowości aktorskie, które wychowywały nasz rok. "O, beri - beri" według "Matki" Witkacego zrobiliśmy najpierw w teatrze, później powstała z tego realizacja telewizyjna Piotra Łazarkiewicza. To była praca bardzo zespołowa. Grałam jedną z Matek - rola była podzielona chyba na pięć dziewczyn. Rozczłonkowanie postaci na kilka osób nie jest w teatrze zabiegiem nowym, ale ciekawym. Aktorom daje możliwość pokazania się w różnych scenach, natomiast widzom - możliwość spojrzenia na postać z kilku perspektyw. Byliśmy bardzo przejęci tym przedstawieniem. Zastanawialiśmy się, jak zostaniemy przyjęci, czy zostaniemy zrozumiani.

Rok później w 1994 roku wystąpiła Pani w "Antygonie" w reż. Zbigniewa Brzozy w Teatrze Powszechnym w Radomiu. Aleksandra Rembowska tak oto napisała wówczas w "Teatrze": "Antygona Ziny Kerste jest młoda. Bardzo młoda. W pełni jednak odpowiedzialna za siebie i swoje czyny. Bardziej zdecydowana i uparta niż Kreon (Aleksander Wysocki); bo ten, pozornie nieugięty, jeszcze przed odwołaniem rozkazu przeżywa załamania, ledwie zauważalne rozterki, do których ona z kolei, czujnie je wyłapując, potrafi się odwołać w monologach". Jak ten debiut, już w państwowym teatrze, zapisał się w Pani pamięci?

- Szkoła teatralna jest jak klosz. Później trzeba zmierzyć się z rzeczywistością. Chociaż to moje wejście w teatr było łagodne. Do "Antygony" zostałam zaproszona, gdy byłam na czwartym roku. Zbigniew Brzoza miał już skompletowaną obsadę, ale szukał młodej dziewczyny do tytułowej roli. Zostałam mu polecona przez kogoś, kto widział mnie w spektaklu dyplomowym. Antygona była mi bliska. Grałam ją w szkole, co prawda nie tę antyczną, ale którąś z późniejszych opracowań tego mitu. Bardzo lubię dramat grecki. O Agamemnonie i Klitajmestrze pisałam pracę magisterską. Zagranie Antygony - dziewczyny, która nie idzie utartymi ścieżkami, przeciwstawia się władzy, broni swojego świata - było spełnieniem marzenia. Bardzo chciałam się wtedy buntować. A ta rola dawała taką możliwość. W "Antygonę" wchodziłam na sto procent. Byłam zapatrzona w ten tekst, szczęśliwa, że pracuję ze Zbyszkiem. Widziałam jego "Przemianę" Kafki w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Zachwyciłam się tym przedstawieniem. Byłam przejęta tym, że mogę wejść do prawdziwego teatru. Zaczęliśmy pracę. Wydaje mi się, że ja wtedy nic nie umiałam. Szkoła rozwijała w nas emocjonalność, ale nie miałam pojęcia o budowaniu postaci czy zdarzenia teatralnego. Starałam się być prawdziwa. Pamiętam też piękne światło, które zrobił Krzysztof Sendke, fantastyczną muzykę graną na żywo przez Henryka Gembalskiego i Michała Zduniaka, i scenografię Doroty Kołodyńskiej.

Co uważa Pani za najtrudniejsze w przygotowaniu przedstawienia?

- Coś, co w jednym przedsięwzięciu jest proste w innym może stawiać opór. Jednak za podstawę dobrej pracy teatralnej uważam wypracowanie wspólnego języka pomiędzy aktorem a reżyserem. To jest płaszczyzna, po której się potem poruszamy. Wcześniej, te same słowa znaczą dla nas coś innego. Mamy inne skojarzenia, odniesienia. W trakcie pracy uczymy się siebie, obdarzamy zaufaniem. Wymaga to dużej otwartości na siebie. Reżyser uruchamia aktora w swoim świecie. To jest jego rzeczywistość. On ją wymyślił. Aktor może, wkładając swoją emocjonalność, wiedzę i swoje umiejętności, wejść w świat reżysera. Nie tworzy własnego, ale podporządkowuje się jego spojrzeniu. Staje się instrumentem reżysera.

Starała się Pani podczas studiów o angaż w teatrze?

- Nie, nie poszłam do żadnego dyrektora teatru, żeby zapytać o pracę. To był błąd. Myślałam naiwnie, że jeżeli komuś się spodobam, to on przyjdzie i mnie zaprosi do współpracy. Tak się nie dzieje, albo dzieje się w wyjątkowych przypadkach. Szybko zostałam odarta ze złudzeń. O pewne rzeczy trzeba zabiegać samemu.

W 1995 roku związała się Pani z Teatrem Polskim w Poznaniu, a już w 1996 roku krytycy poznańscy przyznali Pani "Różę" - nagrodę dla najlepszych aktorów. Za co?

- Dużo w tamtym sezonie zrobiłam - weszłam w cztery różne spektakle. Nie była to nagroda za jedną, szczególną rolę - tylko za całokształt moich dokonań scenicznych w tamtym sezonie.

Najdłużej, bo przez ponad dziesięć lat, choć z przerwami, związana była Pani właśnie z Teatrem Polskim w Poznaniu. Bez wątpienia był to okres aktorskiego dojrzewania. Jak wpłynęło na Panią to miejsce?

- Poznań w tamtym czasie stał się moim domem. A zaczęło się wszystko od tego, że pod koniec sezonu w 1995 roku nastąpiła w Teatrze Polskim zmiana dyrektora. Został nim Lech Raczak. Umówiłam się na spotkanie, pojechałam do Poznania i odbyłam z nim rozmowę o pracy. Dał sobie kilka dni na zastanowienie. Zadzwonił do mnie po jakimś czasie i powiedział: "Mam dla pani dwie wiadomości - jedną dobrą, drugą złą. Od której zacząć?... Wiadomość zła - nie mam dla pani mieszkania, wiadomość dobra - przyjmuję panią do teatru". I tak to się zaczęło. Najpierw byłam tam przez trzy lata. Kiedy Raczak przestał być dyrektorem, przestałam pracować i ja. Po kilku latach dyrektorami zostali Paweł Łysak i Paweł Wodziński. Zaproponowali mi powrót. Wróciłam. Tak, praca w Poznaniu był czasem zdobywania dojrzałości aktorskiej. Zanurzania się w teatrze na poważnie. Zmagania się z postaciami, dramatami. Chwilami spełnienia, ale i niedosytu. W Poznaniu również miały miejsce, ważne dla mnie wydarzenia osobiste.

Kilka razy do swoich przedstawień zaangażował Panią Marek Fiedor. Był "Tryptyk Wyspiański", był "Proces", były "Biesy"...

- Tak. To istotny dla mnie reżyser. Zrobiliśmy razem kilka spektakli. Mobilizuje mnie do dużego wysiłku. Stawia przede mną kolejne wyzwania. Lubię z nim pracować. Odnaleźliśmy wspólny język. Ufamy sobie.

Czego się Pani od niego nauczyła?

- Kiedyś budowanie postaci zaczynałam od emocji, od wyobrażenia sobie, co bohater czuje. Teraz wiem, że można zacząć budować postać od sposobu poruszania się, mówienia, od kostiumu, od czystej formy, która na początku potrafi być bardzo sztuczna i wydaje się nieprawdziwa. Ja się z tym zmagam, nie podoba mi się, opieram się, słyszę kłamstwo wypowiadanych przez siebie kwestii, odczuwam sztuczność zachowań. Kiedy jednak wytrwale przetwarzam sugestie reżysera, okazuje się, że po jakimś czasie zaczynam uwiarygodniać, a później rozwijać ten sceniczny byt.

W 2012 roku przeniosła się Pani do Wrocławia. Marek Fiedor został dyrektorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego, Pani dołączyła do zespołu artystycznego sceny przy Rzeźniczej. W jakim kierunku zmierza obecnie WTW?

- Nie czuję się predestynowana do odpowiedzi na pytanie, w jakim kierunku zmierza WTW - to raczej pytanie do dyrektora. Ja mogę powiedzieć, czy w tym programie artystycznym, proponowanym przez Marka Fiedora jako dyrektora, się odnajduję - zdecydowanie tak. To jest bliska mi teatralnie rzeczywistość. Ten teatr prowokuje do myślenia, do zadawania sobie odsuwanych, czasem niewygodnych pytań, do pochylenia się nad sprawami, które czasem umykają. Ten teatr jest polifoniczny, wielowątkowy, wielowarstwowy. Nie proponuje jednowymiarowych, plakatowych postaci, idei. Pochyla się nad człowiekiem - nad jego złożonością, nad sprzecznymi emocjami, które nim powodują. A jednocześnie potrafi być piękny. Potrafi łączyć w sobie różne gatunki sztuki. Próbuje na nowo mierzyć się z językiem, z formą. Za każdym razem jest to podróż do jakiejś określonej teatralnej rzeczywistości. Cieszę się, że mogę tu pracować, w tym zespole. Często wielokrotnie oglądam spektakle w naszym teatrze. Lubię wchodzić w te światy - za każdym razem nieco inne.

Wrocławski Teatr Współczesny podejmuje problemy, z którymi ludzie muszą zmagać się w codziennym życiu, zajmuje się prostymi sprawami...

- Zdecydowanie tak. Cytując "Lato Muminków" Tove Jansson: "Teatr, to jest miejsce gdzie pokazuje się ludziom, jakimi mogliby być, jakimi pragnęliby być, choć nie mają na to odwagi i jakimi są." Właściwie, to ona mówi jeszcze mocniej: "Teatr to nie jest salon, to nie jest przystań dla statków. Teatr jest najważniejszą rzeczą na świecie, gdyż tam pokazuje się ludziom"i jak wyżej. Podoba mi się hasło "Prostej Historii", gdzie te wielkie zdarzenia, ogarniające jakiś obszar świata, mają bardzo konkretny wpływ na pojedyncze ludzkie losy.

Obecnie występuje Pani w czterech przedstawieniach wystawianych na deskach Wrocławskiego Teatru Współczesnego: "Zamek", "Paternoster", "Radio Armageddon" i "Kotlina". Czy zdążyła się już Pani zżyć z którymś z nich szczególnie mocno?

- Wszystkie są mi tak samo bliskie. Każde było spotkaniem z inną dramaturgią, z inną postacią. Każde miało swój czas.

Poza występami na scenie, pojawia się Pani również w filmach i serialach. W 2006 roku zagrała Pani Hanię w "Placu Zbawiciela". Jak zapamiętała Pani spotkanie z Krzysztofem Krauze?

- Krzysztof Krauze robił ten film razem ze swoją żoną - Joanną Kos-Krauze. To była ich wspólna praca. W teatrze i filmie nie ma demokracji. Rządzi reżyser. A oni decydowali wspólnie. Byli jedną osobą w dwóch osobach. Nie było poczucia rozminięcia, mimo tego, że czasami dawali nam różne uwagi. Jednemu coś się podobało, drugiemu nie. Zostałam zaproszona na zdjęcia próbne. Joanna zadzwoniła do mnie dzień wcześniej i powiedziała, że będziemy improwizować. Opowiedziała o sytuacji wyjściowej. Przed rozpoczęciem zdjęć do filmu mieliśmy wspólne próby. Bardzo podobał mi się scenariusz. Czytaliśmy sceny, rozmawialiśmy o nich. Dyskutowaliśmy o relacjach między postaciami. Później była praca na planie. Joanna i Krzysztof darzyli aktorów ogromnym szacunkiem. Jeśli pojawiały się jakieś napięcia, to wynikały z wgryzienia się w tę robotę. Niczego nie odpuszczali. Chodziło o to, by wydrapać maksimum. Była to bardzo intensywna i ciekawa praca. Cieszę się, że mogłam pracować przy tym filmie.

***

Grzegorz Ćwiertniewicz - doktor nauk humanistycznych (historia filmu i teatru polskiego po 1945 roku), polonista, wykładowca akademicki, pedagog, autor wydanej pod koniec 2015 roku biografii Krystyny Sienkiewicz - "Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko"; jego teksty można przeczytać w "Polonistyce", "Teatrze", "Dyrektorze Szkoły", "Kwartalniku Edukacyjnym" i "Edukacji i Dialogu"; współpracował jako recenzent z Nową Siłą Krytyczną Instytutu Teatralnego im. Z. Raszewskiego w Warszawie, wortalami: "Dziennik Teatralny"; od 2013 recenzent wortalu "Teatr dla Was".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji