Pęd do wolności
18 kwietnia JERZY STUHR obchodził 59. urodziny. Z jubilatem rozmawiała Monika Hyla. Czego mogą Panu życzyć nasi czytelnicy? - Żebym ich rozumiał, bo wtedy będę dla nich wciąż atrakcyjny. Kiedy przestanę ich rozumieć, wtedy... emerytura!
Polonista, prozaik, aktor, reżyser - prawdziwy z Pana człowiek renesansu...
- Ciągle mam tę samą chęć wypowiadania się. Tak się tylko układa, że za każdym razem moja wypowiedź pisana jest "innym piórem", że się tak wyrażę: raz jest to scena, raz kamera filmowa, a innym razem kamera telewizyjna. U podstaw mojej działalności leży ten sam bodziec bycia aktywnym i powiedzenia ludziom czegoś od siebie.
Patrząc z perspektywy, rzeczywiście wydaje się, że co chwilę robię coś innego. Ryzykuję, że się coś nie uda, że się nie sprawdzę w innej dziedzinie, zaczynam być startującym debiutantem w nowej, nieznanej mi konkurencji. Myślę jednak, że podświadomie tego ryzyka i nowych wyzwań szukam, dlatego że tylko wtedy mogę z siebie wykrzesać najwięcej. Jeśli coś powtarzam, wtedy mam poczucie, że jestem gorszy...
Jako aktor zadebiutował Pan w 1954 roku w Bielsku-Białej rolą Murzynka Bambo...
- "Aktor" to za dużo powiedziane (śmiech)...
O jakim zawodzie marzył Pan wtedy jako dziecko?
- Zawsze miałem pęd do wolności. Miałem w sobie poczucie ogromnej niezależności, już w dziecięcych latach. Uzewnętrzniało się to tym, że marzyłem o zawodach, które kojarzą się z wolną przestrzenią, żeby nikomu nie podlegać i np. chodzić po górach. Chciałem być leśnikiem. Dopiero potem odkryłem, że stawanie przed ludźmi na scenie dodaje mi energii, że jestem wtedy jak gdyby lepszy, a ja lubię ten stan.
Najpierw jednak była polonistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim, dopiero później - PWST.
- Nigdy nie kojarzyłem aktorstwa z zawodem i dlatego nie ciągnęło mnie do szkoły teatralnej. Miałem poczucie, że chciałem dużo studiować i zdobywać rozległą wiedzę, a nie od razu wybrać konkretny zawód. Zaś szkoła teatralna uczy i przysposabia do zawodu. Dlatego najpierw poszedłem na UJ i było mi tam bardzo dobrze. Miałem szczęście, że spotkałem wielu świetnych ludzi. To był bardzo dobry okres dla krakowskiej polonistyki, uczyłem się u profesorów Dłuskiej, Wyki i Markiewicza. Wiele im zawdzięczam.
Pana książki "Sercowa choroba" "Uwierzyć naprawdę" odniosły duży sukces wśród czytelników. Nie przyszedł czas na tomik poetycki?
- Na polonistyce wszyscy koledzy i koleżanki pisali wiersze. Miałem kompleksy, że tego nie potrafiłem. Sam nigdy wiersza nie spłodziłem. Ale chlubię się filmem "Duże zwierzę". Bo jest to mój pierwszy poważny ukłon w stronę poezji i metafory. Kroczek w stronę czystej poezji. Sam z natury nie mam poetyckiej duszy.
Wiem, że Pana ulubionym daniem jest makaron. Mogę prosić o przepis?
- Ostatnio robiłem makaron "prima vera": z bobem, groszkiem zielonym, z cienko pokrojonymi brokułami, serem, śmietanką, uhm... wszyscy się zajadali.
Czego mogą Panu życzyć nasi czytelnicy?
- Żebym ich rozumiał, bo wtedy będę dla nich wciąż atrakcyjny. Kiedy przestanę ich rozumieć, wtedy... emerytura!