Teatr polski: prowincjonalny albo pozawarszawski
W swoich recenzjach nie uszanowałem czołowych Autorytetów, wielce krytycznie odnosząc się do prezentacji na warszawskich scenach spektakli reżyserowanych przez Gustawa Holoubka, Adama Hanuszkiewicza, Józefa Szajnę, Jana Bratkowskiego, Waldemara Śmigasiewicza, Filipa Bajona, Romualda Szejda, Krzysztofa Zaleskiego oraz twórców najmłodszego pokolenia: Szczepana Szczykny i Artura Hofmana. Mea culpa.
Tak się jednak dziwnie składa, że - gdyby mojej cioci z Krakowa przyszła nagła ochota odwiedzić mnie w Warszawie, do teatru bym jej nie zaprowadził. No bo, na co? Przecież nie na kameralne słuchowisko pt: "Popołudnie kochanków", utopione w przestrzeni wielkiej sceny Teatru Polskiego? Przecież nie na chybiony inscenizacyjnie, adramatyczny "Pamiętnik z powstania warszawskiego" w Powszechnym." Przecież nie na bez koncepcyjnego "Fantazego" w Ateneum? Nie wspominając już nawet o infantylnej estradowej żonglerce adaptacyjno-inscenizacyjnej na kanwie życiorysu i utworów Mickiewicza - w spektaklu Teatru Nowego "Dozwolone od lat 16". Osobny rozdział stanowią polskie prapremiery współczesnej dramaturgii obcej. Czarna rozpacz może ogarnąć widza na wspomnienie, jak się sprawdził w Dramatycznym Alan Bennett ("Szaleństwo Jerzego III"), Nick Dear ("Sztuka sukcesu") albo w Prezentacjach Ronald Harwood ("Przedtem, potem"). Ludzie, na Boga, tak się dzieje w stolicy europejskiego państwa!
Przypuszczam, że trudno by mi było namówić ciocię, zacną starszą panią, na teatr nurtu popularnego. Na farsowych "Słonecznych chłopców" Neila Simona w reżyserii Edwarda Dziewońskiego w Teatrze Na Woli, albo i na sceniczny samograj typu "Edukacja Rity" Willy Russella w reżyserii Andrzeja Rozhina w Teatrze Ochoty. A z kilkunastu premier nowego sezonu w Warszawie są to jedyne oglądalne spektakle. Niestety.