Artykuły

Cukier z minisilosu

"Szaberplac, moja miłość" Szymona Bogacza w reż. Tanji Miletić Oručević we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Szabrownictwo jest wstydliwym procederem, który przybiera ogromne rozmiary w czasie wojen i klęsk żywiołowych. To właśnie z obawy przed nim ludzie nie chcą opuszczać domostw w obliczu powodzi czy huraganu. Z perspektywy ofiary utrata materialnego dorobku życia jest czymś strasznym, jednak naruszenie prywatności z tym związane może być równie traumatyczne. Po włamaniach do mieszkania jego właściciele często relacjonują, że czują się zbrukani, zbezczeszczeni. Nie tylko o rzeczy i zniszczenia więc chodzi, lecz i o przekroczenie tych granic, które uważamy za nienaruszalne. Podjęcie tematu szabrownictwa w teatrze zapowiadało nie lada ucztę. Jeżeli nawet skończyła się ona na przystawkach, to i tak pozostawiły one wspomnienia smaku: tego przyjemnego, gorzkiego, i tego złego, trudnego do określenia.

Scena na Strychu tym razem zaaranżowana została w taki sposób, że widownia została podzielona na dwie patrzące sobie w oczy części. Przestrzeń pośrodku zajęła ósemka aktorów na żółtych, budzących skojarzenia ze szpitalnymi odpadami organicznymi, materacach, ułożonych w sali gimnastycznej, oznajmionej ostentacyjnie przez kosz do koszykówki. Banalność tego największego pomieszczenia szkoły, które w sytuacjach kryzysowych adaptowane jest na sypialnię dla ofiar rozmaitych zbiorowych tragedii, złamana była nieregularnym oczkiem wodnym, nad którym ziała dziura w suficie, niczym po bombie lub innym gwałtownym artefakcie. Scenografia ta, uzupełniana przez stalowy kufer, znakomicie spełniała swoją rolę. Miejsce akcji przemieszczało się wielokrotnie z tuż-powojennego Wrocławia do Chorwacji, a nawet nieodległych od niej, odległych zaś od Warszawy, Włoch. Te miejsca, nieprzypadkowo tworzące analogię między tragedią przesiedleńców na tzw. Ziemie Odzyskane a ofiarami wojny w byłej Jugosławii, przypominały o uniwersalności wojennej utraty domu i mienia, o niezmienności szabrownictwa.

Fabuła usnuta na podstawie utworu Szymona Bogacza zawiązała się dosyć niemrawo, lecz szybko uległa zdynamizowaniu, gdy okazało się, że wśród uchodźców jest Ukrainka. Świeże doświadczenia z banderowcami wyzwoliły z całą mocą uprzedzenia i zawartą w nich nienawiść. Także różnice w religijności i skłonności do publicznych modłów podzieliły grupę, której, jak by się wydawało, wspólny los, powinien ułatwić porozumienie i wzajemną wyrozumiałość. Jeśli ktoś zechciał, to wyczytał w tym fragmencie przedstawienia aluzję do współczesnych podziałów ideologicznych.

Dramatyczność poważna i refleksyjna przeplatała się w "Szaberplacu" z obrazowaniem ironicznym i groteskowym. "W imieniu Narodu Polskiego żądam otwarcia drzwi i wytłumaczenia się", przemówił do kamery, niczym do oka Wielkiego Brata, Profesor. Zresztą całe to legitymowanie się wypełnionymi kwestionariuszami przed urządzeniem przeniesionym z czasów dzisiejszych do roku 1945 wywołało nieco wymuszoną wesołość. Ponadczasowość biurokracji i nierówności zwykłych ludzi wobec przemocowych mechanizmów władzy jest na tyle oczywista, że komentowanie jej po raz kolejny wymagało tej swoistej temporalnej roszady.

Szabrowanie jest tematem szczególnie niechętnie podejmowanym, gdy godzi w dobre mniemanie o sobie grupy własnej (tu: Polaków). W spektaklu Tanji Miletić Oručević grabienie mienia poniemieckiego dawało się relacjonować o tyle lżej, że przynajmniej nie było to mienie żydowskie uzyskiwane po uprzedniej fizycznej eksterminacji ich właścicieli przez polskich sąsiadów. Ostatecznie, jak każe logika samousprawiedliwiania, to Niemcy napadli na Polaków w 1939 roku, więc odebranie im szaf, ręczników i sztućców nie wydaje się jakąś nadmierną karą, zwłaszcza jeśli jest tylko naturalną konsekwencją zaboru ziemi i domostw. Oczywiście z perspektywy polskich przesiedleńców ze Wschodu sprawa wyglądać mogła jeszcze inaczej: chcieli odnaleźć to, co musieli zostawić na terenach przejętych przez Związek Radziecki. "Dom niemiecki nas przygarnął", powiedziała jedna z bohaterek, zaś inna tak uzasadniała szaber: "Przecież nie kradnę, bo to niczyje, niemieckie. Z polskiego domu bym nie wzięła". Jednak znalazła się i taka postać, która nawet towarzyszy niedoli potrafiła okraść, a zdemaskowana - zastraszyć tak, aby nie upierali się przy zwrocie wartościowych rzeczy. Grupowe normy, nawet te ograniczone do grupy własnej, potrafią więc być naruszane przez jednostkę.

Autor tekstu postulował istnienie "instynktu szabru", w spektaklu - spersonalizowanego, który rzekomo popycha nawet ludzi niedoświadczających żadnej materialnej deprywacji, do rabowania cudzego mienia lub kompulsywnego pozyskiwania na zasadzie wymiany. Wielkomiejski bogacz plądrujący opuszczone posłanie bezdomnego, nastający na czyjeś sztruksy czy wyrywający dziecku lód na patyku stanowi figurę groteskową i żałosną. Jeżeli odczytywać scenę z jego udziałem jako krytykę konsumpcjonizmu, to wydaje się ona nietrafiona. Aspiracje materialne eskalują bowiem, a nie spełzają poniżej możliwości osoby, która je przejawia.

Podobnie absurdalna była scena z dobrze zaopatrzonymi sąsiadkami, które wzajemnie okradały się nie tylko z rzeczy, lecz z mężów, uczuć i wspomnień. Takie rozszerzenie pojęcia szabru może funkcjonować na płaszczyźnie metaforycznej, jednak w wygnańczo-wojennym kontekście całości, było nieuzasadnione i niepotrzebne. Obydwie sceny: z bogaczem słuchającym podpowiedzi Instynktu Szabru i z sąsiadkami, które tańcząc i nagłaśniając się mikrofonami oskarżały się wzajemnie bynajmniej o kradzież "cukru z minisilosu", osłabiły wymowę całości. Poważny temat obróciły w farsę, a gwałtowna zmiana konwencji w trakcie trwającego zaledwie 80 minut spektaklu, stanowiła raczej objaw reżyserskiej próżności niż środek do powiedzenia czegoś istotnego. Warto przy tym podkreślić, że obie zostały świetnie poprowadzone i zagrane. W innych okolicznościach mogły swoją atrakcyjnością dodać, a nie ująć.

Zdarzyło się jednak na scenie parę rzeczy ważnych. Wypowiedziana została na przykład kwestia trafnie opisująca tendencje behawioralne, z dużym prawdopodobieństwem doświadczane przez osobę, którą ktoś chce poniżyć: "Zawsze się ma ochotę zabić, gdy ktoś robi z ciebie głupka. Nie tylko na wojnie". Złości często towarzyszą krwawe zamiary. Różnica między pokojem a wojną polega jednak na tym, że w trakcie tej drugiej bywają realizowane.

Odniesienia do faktów historycznych (Wrocław, Wołyń, Mostar, Donieck i Ługańsk) były w spektaklu oczywiste. Jednak jeśli zrelacjonowany przez ofiarę gwałt rosyjskich żołnierzy na Ukraińce miałby mieć miejsce współcześnie, a nie w czasie II wojny światowej, to byłaby to poważna deformacja wydarzeń w ostatnich latach na Wschodzie Ukrainy. Tego rodzaju insynuacje można oczywiście wyjaśnić propagandą w polskich mediach, jednak rolą twórcy, jest - jak sądzę - wznieść się ponad ideologiczny jazgot.

W spektaklu miało miejsce kilka scen przemocy. Część została opowiedziana lub dopowiedziana, lecz nie zagrana. Tak było choćby ze śmiercią Ukraińca i Rosjanina we Włoszech. Nietypowe to dosyć postępowanie w przestrzeni artystycznej, w której rzeczy mają być właśnie pokazywane, a nie - relacjonowane. Od opisów jest literatura, scena zaś - od odgrywania. Nie chodzi o to, aby epatować przemocą czy śmiercią, lecz by znaleźć taki ich uchwyt, który wyzwoliłby emocje, zainicjował przeżycie u widza. Chwilami tego właśnie brakowało w piątek wieczorem Na Strychu WTW. A o tym, że jednak można, świadczyła dobitnie ostatnia, niezwykle dramatyczna scena, świetnie rozegrana między Piotrem Łukaszczykiem a Jolantą Solarz-Szwed. Aktorka ta, przez większą część spektaklu milcząca, zasłużyła na wyróżnienie nie tylko za jakość tego milczenia, lecz i za przejmującą grę, gdy zaczęła wreszcie mówić.

Aktorsko sprawdzili się zresztą wszyscy, z jak zwykle niezawodnymi: Rybicką i Kulińskim na czele. W największą liczbę ról wcielał się świetnie obsadzony Przemysław Kozłowski, zaś Maciej Kowalczyk udanie wcielił się w młodzieńca odartego przez wojnę z pozycji społecznej i programistycznego przodownictwa pracy. Zdaniem Eli nieco odbiegała od reszty Katarzyna Pilichowska, jednak moim zdaniem gibkością i pozostałą częścią pantomimicznej sprawności nadrabiała ewentualne braki wokalne.

"Szaberplac..." był spektaklem nierównym, częściowo za sprawą słabości tekstu. Tytułowy temat został wprawdzie podjęty z niejaką odwagą, jednak w sposób spłycający go i banalizujący. Realizatorzy przedstawienia dali się ponieść pokazując parę efekciarskich scen, które oddaliły ich od tego, co być może było najważniejsze - dotarcia do psychologicznych mechanizmów, leżących u podstaw szabrownictwa. Na szczęście w spektaklu znalazły się także momenty silne, przekonujące, eksplorujące wewnętrzną prawdę. Choćby na dramatyczną scenę finałową warto było zaczekać.

--

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji