Artykuły

Serpens bankietolaris

W bardzo trudnej, wręcz karkołomnej, ałe przecież zasadniczej kwestii gustu Tadeusza Bradeckiego, do piątku miałem niewiele do powiedzenia. Jakieś mętne były te moje domysły, mętne i nie trzymające się kupy, przez problem mozolnie brnąłem na oślep, gdym roił, że mam już coś twardego w garści, jakieś ostateczne przekonanie, jakąś tezę nie do obalenia - wszystko z punktu się rozsypywało jak zamki z piachu.

Nic, zero, kompletny brak orientacji w estetycznym terenie, totalne fiasko dziecka idącego przez mgłę. Tak było, ale od piątku, od premiery wyreżyserowanych przez Bradeckiego "Straconych zachodów miłości" Williama Szekspira - świat oraz ja mamy już absolutną jasność! Otóż, najulubieńszą sceną filmową Bradeckiego, sceną jego życia, sceną scen, alfą i omegą dobrego smaku Bradeckiego, jest scena w "Wodzireju" Feliksa Falka, kiedy to Jerzy Stuhr, na imprezie w jakiejś świetlicy, robi z lekko już urżniętymi biesiadnikami tzw. węża tanecznego.

Panie i panowie, łapiemy się za rączki i tralalala, tralalala... i jedziemy, i suniemy... tralalala, tralalala... i skręcamy ostro... tralalala, tralalala... Cudnie jest, wstążki kotylionów płyną w powietrzu jak odnóża kałamarnic, mielone stygną na talerzach, schną kiszone ogóry, bimber traci moc w opuszczonych musztardówkach, baby się pocą, chłopy dyszą, fajnie jest, boziu moja, jak fajosko nam jest... Tralalala, tralalala... Nie chce być inaczej - tęsknota za tralalala jest motywem zasadniczym kubków smakowych Bradeckiego. Rzecz jasna, o gustach się nie dyskutuje - toteż niniejszym nie dyskutuję. Nie oceniam, nie wartościuję, nie mierzę i nie ważę gustu Bradeckiego, w końcu nie jego to wina, że ma na podniebieniu nieusuwalnego "węża" bankietowego (Serpens bankietolaris). Ja, na ten przykład, lubię żółwie błotne (Emys orbicularis) - i dobrze mi z tym. Nie zatem, wierny Serpens bankietolaris Bradeckiego sam w sobie nie jest zły. Ponure nieporozumienie zaczyna się wszakże wtedy, gdy Brodecki przy wydatnej pomocy swego Serpens bankietolaris reżyseruje Szekspira, na przykład - "Stracone zachody miłości".

"Wąż" zmiażdżył wszystko, zmienił tę subtelną komedię o naturze miłości, o Erosie, którego nie oszukają żadne, nawet najwymyślniejsze przyrzeczenia ascezy -w farsidło płaskie jak lewe ucho psa Pluto. Fundamentalne tralalanie sceniczne, cały dowcip, całą lekkość i semantyczną maestrię oryginału wbiło w ołów godny porannych refleksji syna stróża z Bobowej. William Szekspir na bite trzy godziny przeistoczył się w jakiegoś odpustowego Wilusia Tralalińskiego. "Wąż" spełzł na widownię, cielsko jego pachniało nudą śmiertelną. Czym jest komedia, która nie śmieszy? Chętnie bym jednym, krótkim, dwusylabowym słowem na pytanie to odpowiedział, ale otwieram oto program do spektaklu i na pierwszej stronie czytam motto wzięte z Mikołaja Gogola. "Wszystko to złuda, wszystko to mrzonka, wszystko jest inne, niż się wydaje". Zaiste, nam się wydawało, że patrzymy na wióry z Szekspira, a okazało się, żeśmy się na dokumentnie roztralalane "Krowoderskie zuchy" gapili.

Tak, od pierwszej do ostatniej minuty wszyscy tutaj tralalanie odstawiają, wciąż zajęczo kicają, wciąż którąś nózię w drżenie wprawiają, wciąż rąsią którąś głupawy gest uskuteczniają - i jak tu się dziwić, że aktorki i aktorzy pocą się fatalnie i jeszcze fatalniej dyszą? Kicu, kicu, chlastu, chlastu, nie mam rączek siedemnastu... Albo: Oczko moje, co tak strzelasz? Ubij, zabij - kica Grzela... Tralalala, tralalala... Nic nie poradzę - widok śmiertelnie umordowanego aktora, zmienionego w automat do kicania, zawsze zwalnia widza z nazbyt głębokich analiz spektaklu. Tu nie ma co filozofować, tu trzeba biedakom pot z czół ocierać. Zresztą - i tak nie wiadomo, o co chodzi.

Skąd się na początku tego krowoderskiego Szekspira wzięli jacyś młodzi mandaryni, rodem bodaj z Chin? Dlaczego za chwilę mandaryni wdzieją czarne, skórzane kurtki i zmienią się w bandę harleyowców? Czy jak jeden z nich będzie paradował ze skórą pantery na ramieniu, to ja się mam śmiać, czy płakać? Jak już harleyowcy musieli przebrać się za grupę brnących przez śnieg traperów syberyjskich, to dlaczego przebrali się w parodię wsiowych głupków? Kuriozalne czapki zsunęli na oczy - i ja im się nie dziwię. Jakbym tak wyglądał, też bym wolał widzieć ciemność, niż siebie w lustrze. A aktorki? Wygląd tych nieszczęsnych niewiast tralalających? Szkoda słów, doprawdy. A same słowa, te piekielne, semantyczne gierki tłumaczą Stanisława Barańczaka? Jak się tak sążniście przyciska pedał dowcipu do dechy, jak to nasi artyści czynili, z ust nie Szekspir, jeno grudy gipsu wypadają. To wszystko.

Co tu jeszcze, w takich okolicznościach kicająco-tralalających, mogę dodać? W finale Stuhrowego tralalania w "Wodzireju" pewien jegomość wali mistrza "węży" biesiadnych w twarz. Proszę wybaczyć, ale naprawdę nie ja ten koniec wymyśliłem, wymyślił go Feliks Falk. I, żeby jasność była, niczego konkretnego tym przypomnieniem nie sugeruję. Chcę tylko powiedzieć, że Falk wiedział doskonale, iż dżentelmeni o gustach, owszem, winni rozmawiać, ale "językiem" odpowiednim dla omawianego gustu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji