Królewski gambit
Premiera tego "Wyzwolenia" odbyła się dziewięć lat temu w krakowskim Starym Teatrze, 30 maja 1974 roku. Była dwudziestą piątą z kolei - liczącą się - realizacją dramatu Wyspiańskiego na polskiej scenie. Od tej pory powstało kolejne osiem inscenizacji "Wyzwolenia" (w tym w roku 1982 w warszawskim Teatrze Polskim).
Ta sławna, z roku 1974, autorstwa Konrada Swinarskiego zdobyła już sobie rozgłos, renomę, od dawna stała się legendą teatralną, modelem i wzorcem. Jeździło krakowskie "Wyzwolenie" po kraju i zagranicy, zbierało laury ( nagroda Bitefu w Belgradzie w 1974 r.), prowokowało gorące dyskusje fachowców. Warszawa oglądała je na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych i poza Spotkaniami, dwukrotnie.
Teraz, na inaugurację Teatru Rzeczypospolitej obejrzeć je mogła po raz trzeci. W dziewięć lat - powtórzę - od premiery, w osiemdziesiąt jeden od napisania utworu, w osiemdziesiąt od prapremiery krakowskiej w Teatrze Miejskim.
Przywieziono ten spektakl-legendę by uświetnić moment otwarcia nowej placówki teatralnej, o której tyle już napisano, że wypada jedynie poczekać na rezultaty jej działań.
Była więc gala, hymn państwowy, przemówienie ministra Żygulskiego, liczni oficjele na widowni. Były też - bardzo udane, świetnie skomponowane - dwie wystawy okolicznościowe: twórczości Konrada Swinarskiego oraz historii Warszawskich Spotkań Teatralnych (na zamknięcie tego rozdziału w historii życia teatralnego? Czy na podkreślenie związku nowego Teatru Rzeczypospolitej z imprezą tak zasłużoną, tak wspaniale przez lata prosperującą? Miałżeby Teatr Rzeczypospolitej być prostą kontynuacją Spotkań?)
I było "Wyzwolenie" Swinarskiego - Wiśniaka - Koniecznego z Jerzym Trelą - Konradem, z Izabelą Olszewską, Anną Polony, Edwardem Lubaszenko, Wiktorem Sadeckim, Jerzym Radziwiłowiczem i całą plejadą aktorów, o których grze zespołowej wypisano już wszystkie, możliwe pochwały.
"Wyzwolenie" bolesne, tragiczne, w którym Konrad nie osiąga "wyzwolin", choć posiada wolę (pamiętamy: "ten tylko wolny, kto własną wolą wyzwolony"), świadomość, rozeznanie sytuacji narodu i własnej, choć zwycięża Geniusza - więc trujący romantyzm, ten mistyczny, wielbiący cierpienie - choć otrzyma żagiew od Hestii, by strzegł jej i szedł "na czyn", choć odrzuci z tradycji to, co pęta współczesnego człowieka. Taki obiektywizujący, rzeczowy i taki żarliwy - przecież przegra. Oślepnie, Erynie go zniszczą. Zostanie Orestesem bez happy endu, Orestesem w pustce. W finale wymachuje szablą, zrozpaczony, samotny, nie rozumiany przez nikogo.
Ta gorycz "Wyzwolenia" dzisiaj dociera do widza jakby spotęgowana. Spektakl - chociaż widać na nim upływ czasu (już nie te tempa, nie ta agresywność, nie te temperatury i napięcia) zyskuje nieoczekiwanie na tragiczności, w pewien sposób monumentalnej, spokojnej, ale głębszej bodajże niż wydawać to się mogło widzom z roku 1974. Właściwie - to "Wyzwolenie" - gorzkie, prawdziwie chłoszczące, demaskatorskie, ironiczne jest tragedią. Dialektyczną tragedią o bohaterze, który odcinając się od mitologii klęski, cały nastawiony na ideał "normalności" życia społecznego i narodowego ("Polak jest po to aby być"), gotowy odrzucić tradycję nie tylko tromtadracji narodowej, ale i narodowego cierpienia, posłannictw i misji - przegrywa w kompletnej izolacji.
Fatum? Zemsta Karmazynów i Hołyszy szlacheckich, Kaznodziejów i Mówców, Masek i Wróżek Narodowych?
Nic nie upoważnia do takiego wniosku, nic u Wyspiańskiego i nic w spektaklu Konrada Swinarskiego. Dlaczego więc przegrywa Konrad pozytywista o gorącym sercu?
Mówi się w "Wyzwoleniu": "Tragiczną będzie nasza gra" mówi się że będzie "chłostą i spowiedzią".
Wyspowiadani, wychłostani siedzimy na sali w milczeniu. Wiedząc to samo co Konrad Treli - "trzeba zrobić coś, co by od nas zależało, skoro dzieje się tak wiele co nie zależy od nikogo". Siedzimy i razem z Konradem tracimy złudzenia.
Ba, ale on był artystą - czuł więcej. Zszedł na deski krakowskiego teatru w roku pańskim 1902 prosto z "Dziadów" Mickiewicza. Galicyjscy aktorzy chcieli grać narodową dramę na zwykły sposób - wystarczyło "podać ton": laury, duchy, ofiara, cierpienie. A Konradowi marzyła się inna Polska: bez stronnictw, partii, "z własnym rządem" i nade wszystko własnym państwem. Maski (wewnętrzne "ja" Konrada, czy typy postaw "z epoki", z roku 1902 jakie mógł obserwować Wyspiański - któż to wie do końca, pewnie jedno i drugie) dręczą go swoimi argumentami, maski będą lekarzami a Konrad chorym na szpitalnym łóżku (jak Kordian ze Słowackiego), całą siłą woli wygra ten pojedynek, wróci na scenę, by "narodową dramę" pokierować we właściwym kierunku. Wróci w samą porą, Geniusz już chce bowiem zaprowadzić całą "Polskę współczesną" do grobu, zamknąć w krypcie sławy i chwały na Wawelu. Konrad przegna Geniusza, wyśmieje tradycję.
I tylko tyle uda mu się zdziałać. Aktorzy go nie zrozumieją. Próba spektaklu się skończyła, idą do domu, wszystko było przecież "udaniem". Muza pójdzie na kolację z kochankiem-recenzentem, Reżyser "do rodziny". Robotnicy zabiorą się za sprzątanie sceny.
Jednego Konrada wciąż "sztuka magią czarów więzi" - śni nadal swoją walkę o nowego Polaka i nową Polskę.
Erynie mają łatwy cel, dopadną go. Oślepiony, zostanie jedynie mitem, on - burzyciel mitów.
Los artysty? Los Wyspiańskiego? W sześć lat po napisaniu "Wyzwolenia" już nie żył. Musiał się spieszyć z syntezą swoich wszelakich credo kierowanych do współczesnych i potomnych, choroba dawała już o sobie znać. Spektakl Swinarskiego ocala te dwa plany znaczeń "Wyzwolenia", narodowo-patriotyczny i prywatny, galicyjski, z akcją w teatrze na próbie. Ocala w sposób budzący zachwyt: że tak klarownie dał się to wszystko - zawile przecież - "wytłumaczyć", rozjaśnić.
Mój Boże, pisało się to wszystko już dziewięć lat temu. Komplementy i wzruszenia z tamtego roku 1974 zachowują swoją moc, jedno jest nowe: kategoria tragiczności. Zawsze było to "Wyzwolenie" prawie tragedią - w obu jego planach - dziś jest tragedią zmonumentalizowaną, czystą.
Co świadczy tyleż o roli historii w życiu jednostek, o naszej wrażliwości i uczuleniach jak i o klasie spektaklu starzejącego się w pomnik.
O aktorach "Wyzwolenia" ze Starego Teatru nie napiszę, bo byłoby to zdawkowe skwitowanie spraw oczywistych: jak niegdyś są tu znakomici (chociaż i oni chyba wyczuwają co dzieje się z ich inscenizacją, jak się ona ustatycznia, kanonizuje, i jak dalece przybiera na barwach serio). O Jerzym Treli napisano kiedyś (bodajże, czv nie po telewizyjnym spektaklu "Wyzwolenia", ściślej - teatralnym, przeniesionym do telewizji ): tnie po oczach. i tnie nadal.
Kto wie, czy dzisiaj nie boli to jeszcze bardziej niż wtedy, za życia Konrada Swinarskiego. Jak boli muzyka (wspaniała!) Zygmunta Koniecznego, wszechobecna, kontrapunktowa, drażniąca, integralnie zrośnięta z tekstem i spektaklem, ba! z wyobraźnią widza.
Dla Teatru Rzeczypospolitej to "Wyzwolenie" to gambit królewski.
Jeśli wierzyć dyrektorowi Gawlikowi, przyjadą do Warszawy i "Dziady" Swinarskiego, no, no...