Artykuły

Pierwsze katy za płoty

"Porachunki z katem" Martina McDonagha w reż. Marcina Hycnara w Teatrze im. Solskiego w Tarnowie na XXI Ogólnopolskim Festiwalu Komedii Talia 2017. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu DOMAGALAsieKULTURY.

Irlandzki krytyk Fintan O'Toole w artykule o twórczości Martina McDonagha, opublikowanym w 2006 roku w New Yorkerze przytacza taką oto wypowiedź irlandzkiego dramaturga:

"McDonagh, opowiadając o scenie z dramatu "Porucznik z Inishmore" - w której trzej mężczyźni zostają najpierw oślepieni strzałem z wiatrówki po czym zabici przez psychopatycznego Padraica - mówi: "Początkowo nie planowałem takiej sceny, w której tym ludziom przydarzyłyby się takie rzeczy, ale jeśli wymyślasz logikę tej historii, to na pewno zaprowadzi cię ona w mroczne rejony. Postaci spotkają się, niczym Titanic z górą lodową".

Wypowiedź ta stanowi kwintesencję metody pisarskiej słynnego Irlandczyka - stworzyć mroczną historię, opartą na wyrazistych, prostych, komiksowych wprost bohaterach w sytuacjach krańcowych i poddać się jej w całości, bez względu na konsekwencje. Powstają w ten sposób "bestialskie czarne komedie", jak je nazywa sam autor, w których "akty ekstremalnego okrucieństwa są na porządku dziennym, stając się bezlitosnymi katami literackiego sentymentalizmu" (O'Toole). Zderzenie postaci następuje najpierw na poziomie języka, tego "kundla" (McDonagh), o Bóg wie jakim pochodzeniu. Efektem tego jest komizm słowny, którego połączenie z wszechobecną przemocą stanowi mieszankę wybuchową, frapującą widzów i budzącą ich entuzjazm na całym świecie. Małgorzata Szum pisała przed laty w "Dialogu" (nb. cytując O'Toole'a), że dramaty McDonagha ukazują wspólne korzenie przemocy i komizmu, rodzących się na skutek zakrzywienia perspektywy czy też zaburzenia proporcji. Kluczem do ich zrozumienia wydaje się więc przesada, będąca wyróżnikiem zarówno komedii, jak i przemocy. Warto tu uściślić, że owa "przesada" powinna dotyczyć każdego komponentu z osobna, nie naruszając wewnętrznych proporcji ich stosunku.

Dramaty McDonagha, ta mieszanina "gotyckiej mroczności, podszytego groteską czarnego humoru, prostoty komiksowych postaci oraz łzawego sentymentalizmu telewizyjnych oper mydlanych" (Michał Leman) są w Polsce niezwykle popularne. Przełom XX i XXI wieku to czas triumfalnego pochodu sztuk Irlandczyka przez polskie sceny. Osobiście pamiętam ciekawą inscenizację "Królowej piękności z Leenane" w reż. Roberta Glińskiego z Jadwigą Jankowską-Cieślak i Mirosławą Dubrawską (Teatr Dramatyczny w Warszawie) czy osławionego "Porucznika z Inishmore" w reż. Macieja Englerta, z Borysem Szycem w roli Padriaca (Teatr Współczesny w Warszawie).

Najnowszą sztuką McDonagha jest dramat "Hangmen" (2015, prapremiera w londyńskim Royal Court). Jej polski tytuł to niezbyt fortunne "Porachunki z katem". W Polsce są już "Rozmowy z katem" Moczarskiego, książka o diametralnie innej tematyce, poza tym wydaje się, że tytuł ten nie oddaje w pełni dwuznaczności sztuki. Angielski tytuł "Kaci" jest tu bardziej na miejscu. Rzecz rozgrywa się w 1965 roku, w barze należącym do Harry'ego Wade'a. W związku ze zniesieniem kary śmierci ten (drugi po Albercie Pierrepoincie) kat Anglii udziela słynnego wywiadu, stając się celebrytą i "bohaterem dnia". Jak się okaże w toku akcji, Harry'emu, pomimo przejścia "na emeryturę" nie będzie dane uwolnić się od swojej "niewdzięcznej" profesji. Mało tego, katami zostaną też w pewnym stopniu jego starzy przyjaciele, bywalcy baru. A ofiara, cóż, podobnie jak młody chłopak Hennessy w prologu spektaklu, po prostu nie ma szczęścia. Kat zresztą nie jest przecież od sądzenia. Sam McDonagh w wywiadzie dla Guardiana tak mówił o swoim najnowszym dziele:

"Wczesne sztuki Pintera pełne były zagrożenia i napięcia. Pewnego szczególnego napięcia między dniem codziennym Anglii a czającą się gdzieś pod jego spodem jego ciemną stroną. Było ono z pewnością wyczuwalne w pierwszej połowie lat 6o-tych. Z jednej strony triumfy święcili the Beatles, z drugiej wciąż funkcjonowała wiktoriańska praktyka egzekucji skazanych na karę śmierci ludzi, często niewinnych. Ja chciałem to napięcie zbadać. Czy to w porządku, zabić kogoś, kto jest złym człowiekiem? A jeśli nie jest? W zależności od przypadku? I co kieruje taką osobą, która ma to zrobić? Czy taka osoba się dystansuje od tego, co robi? Czy to na pewno nie ma z nią nic wspólnego?"

Tarnowskie przedstawienie Marcina Hycnara stara się być wierną inscenizacją dramatu McDonagha, zarówno w warstwie wizualnej jak i ideowej. Autorka scenografii i kostiumów, Julia Skrzynecka, z obsesyjną szczegółowością rekonstruuje angielski świat lat 60-tych. Mamy więc zbudowany z rozmachem stylowy angielski pub, mamy prochowce, tweedowe marynarki, kapelusze, mamy stylizowane fryzury, wszystko zrobione ze smakiem i dobrym gustem. Dodatkowym walorem wizualnej strony spektaklu jest popkulkturowa gra z kulturowymi stereotypami - policjant wygląda jak Philip Marlowe, dziennikarz kojarzy się z Trumanem Capote, z kolei Monney to postać z hollywoodzkich thrillerów szpiegowskich. Gorzej jest w warstwie ideowej, Hycnar, chcąc być wierny autorowi, powinien zrobić "tradycyjny thriller komediowy" (McDonagh, the Guardian). Powstał, niestety, słaby dramat z elementami farsy, przyznaję - momentami niezwykle śmiesznej, ale nie o to chyba chodziło. Dlaczego tak się stało? Może po kolei.

Trudności sprawia już sam tekst McDonagha. Akcja toczy się leniwie, niczym w nie najwyższych lotów kryminale, trup jeden, przemocy i okrucieństwa jak na lekarstwo. Akcję posuwają do przodu brawurowo grający aktorzy - gdyby nie oni ze sceny, wiałoby nudą. Ostry jak brzytwa i chirurgicznie precyzyjny język McDonagha w przekładzie Klaudii Rozhin gubi swoje walory. Wiele żartów jest nietrafionych, publiczność powinna się śmiać, ale się nie śmieje. Brakuje językowego wyczucia postaci, jak w kwestii przekleństw u Wade'a: pierwsze, jakie pada z jego ust ze sceny należy w języku polskim do tych lżejszych, nie przeszkadza to jednak Alice zwrócić mężowi uwagi, żeby "się wyrażał". Później Wade używa dużo grubszych słów, żona jednak już tego nie komentuje. Mam wrażenie, że tak jest w wielu miejscach dramatu. Jeśli okrucieństwa jest jak na lekarstwo, a język szwankuje, trudno zbudować napięcie, które niosłoby bohaterów. W "Porachunkach" można to było zrobić poprzez zestawienie codzienności Anglii z problemem kary śmierci. Udaje się to tylko raz: w scenie odwiedzin Pierrepointa. Grający go Tomasz Piasecki jest znakomity. Choć przychodzi, żeby w dość komiczny sposób zrugać swojego kolegę po fachu, wnosi na scenę inną jakość. Siada i mówi o swej profesji, o śmierci. Robi się poważnie. Na widowni absolutna cisza. Napięcie między komediowym wątkiem rywalizacji Wade'a a metafizyką, zawartą w doświadczeniu Pierrpointa, skutkuje wielką sceną. Gdyby całe przedstawienie było tak zbudowane, byłoby wybitne. I to bez względu na problemy z tekstem i tłumaczeniem. Tak się jednak nie dzieje. Głównie za sprawą koncepcji głównego bohatera, Harry'ego Wade. Grającemu go Sławomirowi Głazkowi trudno odmówić i charyzmy i umiejętności. Jego Harry jest jednak przez cały spektakl zbyt formalny i przewidywalny. Zarysowany zbyt grubą kreską. To cechy postaci farsowej. Prostolinijny, nieco ekscentryczny angielski gbur, były kat - śmieszny, interesujący i wystarczająco dobry, żeby stać się fundamentem farsy lub nieskomplikowanej komedii, ale w świecie McDonagha to stanowczo za mało. Kluczem wydaje się tu scena wywiadu, jakiego Wade udziela Dziennikarzowi. Gdyby całkowicie wyciszyć tam Wade'a, pozbawić go tej megalomańskiej frazy, operetkowej intonacji i gestów, pójść drogą Piaseckiego i nadać tematowi zabijania odpowiednią wagę, spektakl tarnowski wzniósłby się o kilka poziomów. Na razie jednak mamy ni to dramat, ni to komedię, w której raz po raz na powierzchnię wydobywa się farsa. Jej mistrzem jest niezwykły Aleksander Fiałek w roli jąkały Syda, byłego pomocnika kata. Znakomita jest również Ewa Sąsiadek w roli Alice. Konsekwentna i prawdziwa tworzy wielowymiarową, niejednoznaczną postać żony i matki, nie tracąc przy tym ani przez chwilę komediowego nerwu. Ciekawie zapowiadał się również Mooney Macieja Babicza, studenta Akademii Teatralnej w Warszawie. Młody aktor w finale spektaklu jednak kompletnie się pogubił. Miotał się po scenie, nie do końca wiedząc, co robi. Mam nadzieję, że to premierowa trema, a nie sposób na postać. Uważać powinna też Ewa Jakubowicz w roli Shirley. Granie infantylnej nastolatki za pomocą parodii sprawdza się przez 10 minut, potem budzi irytację, a w końcu śmiech, ale nie ten, o który aktorce zapewne chodziło.

Marcin Hycnar, przemawiając na premierze, bardzo się denerwował. Otwierał swoją dyrekcję w tarnowskim teatrze oraz festiwal Talia. Te nerwy czuć było i w "Porachunkach z katem". Widać było, że bardzo chciał. Nie ma się zresztą co dziwić, w końcu najtrudniej być prorokiem we własnym kraju (Marcin Hycnar pochodzi z Tarnowa). Spektakl będzie się pewnie w Tarnowie podobał, bo jest prosty i miejscami śmieszny, ale mam przeczucie, że nie o to Hycnarowi chodziło, nie tylko o to. Chciał przede wszystkim zrobić dobry teatr. A to, choć było na wyciągnięcie ręki na razie się nie udało. Cóż, pierwsze katy za płoty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji