Prawo ciążenia myśli
Namiętne spory, jakie wywołała rok temu decyzja o powołaniu w Warszawie nowej sceny, rozstrzygnęło życie. W dniu 20 października Teatr Rzeczypospolitej otworzył swoje podwoje, wybierając na tę okazję słynne przedstawienie Starego Teatru z Krakowa - "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego. W ten sposób nowa placówka teatralna zwróciła się w stronę znaczącej dla polskiej kultury tradycji. Było to z jednej strony sięgnięcie po dramat patronujący nowoczesnej literaturze dramatyczno-teatralnej, z drugiej strony próba nawiązania do szczytowych osiągnięć polskiego teatru współczesnego. O takich intencjach świadczą dodatkowo dwie wystawy zorganizowane staraniem teatru, jedna poświęcona twórczości Konrada Swinarskiego, druga przypominająca dorobek Warszawskich Spotkań Teatralnych, które przez szesnaście lat swego istnienia zyskały rangę czołowego wydarzenia w życiu teatralnym kraju.
W starannie wydanym programie z okazji otwarcia teatru, dzielącego siedzibę z Teatrem Dramatycznym, dotychczasowym gospodarzem Warszawskich Spotkań Teatralnych - dyrektor obu scen, Jan Paweł Gawlik tak wykłada ideę Teatru Rzeczypospolitej:
Teatr Rzeczypospolitej z siedzibą w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, który prezentuje Państwu ten spektakl, tylko z pozoru jest instytucją nową w teatralnym życiu naszego kraju. W istocie zamierza stać się kontynuatorem i spadkobiercą trudów, które przez dziesięciolecia zmierzały do przybliżenia przedstawienia teatralnego publiczności. Wysiłki te łączyły się często z wędrówką, z mozołem podróży, z potrzebą przystosowania gry i dekoracji do miejsca, w którym dawane były prezentacje. Wilno, Łódź, Poznań, Kalisz, Kraków stawały się w ten sposób etapami drogi, jaką teatr nasz poczynając od pierwszych prób Wojciecha Bogusławskiego - odbywał przez lata, by zgodnie z naturą swego powołania szerzyć polską sztukę narodową tam, gdzie oczekiwano jej i przyjmowano z zadowoleniem. Z czasem potrzeba ta stworzyła i rozwijała teatry wędrowne. Były to najczęściej ubogie zespoły. Zdarzało się jednak, że patronowały im wielkie w historii sceny nazwiska. Przez cały wiek XIX i sporą część XX wieku wozami, koleją i innymi środkami lokomocji, pod znakiem Tespisa przemierzały kraj, aż stały się częścią jego kulturalnego pejzażu. Szczególne miejsce w tradycji tej zajmuje "Reduta", ożywiona pasją Juliusza Osterwy - pierwszy zespół w dziejach polskiego teatru, dla którego motywy społeczne i narodowe stały się inspiracją wędrówki.
Jeśli podejmujemy dziś te tradycje, jeśli sięgamy po te wzory, to po to, by podkreślić ciągłość - zarówno potrzeb jak i służby w tym zakresie. A także, by wyznaczyć nasz cel i określić intencje. Wychodzimy z założenia, że to, co żywe i wielkie na scenie, powinno stać się własnością możliwie znacznej liczby odbiorców.
W tej właśnie sprawie powstał i pracuje nasz Teatr. W miarę sił służyć chcemy widowni - niezależnie od tego, czy jest to widownia Warszawy, czy innych miast kraju. Służąc jej - służymy jednocześnie polskiej scenie. Wierzymy, że będzie to licząca się służba.
Wiarę tę podtrzymuje zarówno wybór pierwszego przedstawienia w Teatrze Rzeczypospolitej, jak i zapowiedzi kolejnych prezentacji, wśród których znajdujemy "Wielopole, Wielopole" Tadeusza Kantora czy też wydarzenie ubiegłego sezonu (ostatnio obsypane nagrodami na festiwalu międzynarodowym w Jugosławii) - spektakl Janusza Wiśniewskiego "Koniec Europy" w wykonaniu Teatru Nowego z Poznania. Wybór tych właśnie spektakli określa wysoką poprzeczkę wymagań artystycznych, jaką u progu swej działalności zapowiada Teatr Rzeczypospolitej.
Przedwczorajsze spory: być czy nie być Teatru Rzeczypospolitej, przybierające chwilami nawet groteskowy wymiar, tracą w ten sposób wszelki sens. Istnienie placówki impresaryjnej, udostępniającej najciekawsze osiągnięcia polskiej sceny publiczności różnych centrów kulturalnych Polski, może wywrzeć jedynie korzystny wpływ na krążenie wartości, na pobudzanie rytmu życia kulturalnego, na wzbogacanie doznań widowni. Może również wywrzeć - nie waham się użyć tego słowa - wpływ wychowawczy: z jednej strony pobudzając apetyty publiczności, z drugiej zaś wyzwalając ambicje czy też promując zespoły tradycyjnie skoszarowane w artystycznej Polsce "B".
Pierwsza lekcja z "Wyzwoleniem" Wyspiańskiego-Swinarskiego zdaje się i pod tym względem trafiona. W sytuacji nie najlepszej kondycji polskiego teatru, nader rzadko zdobywającego się dziś na coś więcej niż zwykła przyzwoitość zawodowa (a i z tym bywają kłopoty) - przedstawienie Starego Teatru pozostające od ponad dziewięciu lat w jego repertuarze dodaje wiary, że można jednak robić teatr ważny, żywo obchodzący i zarazem perfekcyjny. Że można od nowa, każdego wieczora, mimo tyluletnich już spotkań z publicznością, mimo przeniesienia i utrwalenia spektaklu dla telewizji, robić przedstawienie tak, jak by dziś właśnie odbywała się premiera. Składa się na to dyscyplina zespołu, wierność wobec koncepcji tragicznie zmarłego reżysera, szacunek dla widza.
"Wyzwolenie" należy do tej kategorii utworów, które nie będąc same w sobie wielką literaturą, ożywają dopiero w świetle rampy. Ten na poły satyryczny, na poły publicystyczny dramat - w czytaniu irytujący nawet wielosłowiem, został napisany teatrem. Nie przypadkiem autor zaznaczył na wstępie: "Rzecz napisana w roku 1902, dzieje się na scenie teatru krakowskiego". Trwa próba. Ale jest to próba w wielu wymiarach: próba teatralna, kolejnego przedstawienia tworzonego metodą improwizacyjną (ot, klecimy patriotyczno-wzniosły dramat narodowy ku uronieniu łez); próba idei - bo zarówno improwizujący aktorzy, jak i poeta Konrad w rozprawie z maskami poddają swoistej weryfikacji całą rekwizytornię narodowego myślenia; próba sił: bo Konrad mierzy się z romantyczną tradycją poetycką, a ściślej z jej odmianą martyrologiczno-grobową, wzywając do zrzucenia męczeńskich szat i budowy normalnego państwa; próba teatru - bo okazuje się, że teatr nie lubi przerastać w rzeczywistość i nie spełnia nadziei Konrada jako miejsce przemiany polskiej świadomości; próba siły ducha - bo oto Konrad zapędzając poezję romantyczną do grobu, a przedtem dokonując rozrachunku z polską rzeczywistością wytraca siły i pada pastwą boginek zemsty - Erynii; próba kultury wreszcie - bo w tym tak polskim dramacie pałętają się mity greckie, realnie wkraczające w świat zdarzeń scenicznych. Wszystko to jest podniecające intelektualnie, zwłaszcza że w tym tak głęboko zrośniętym przez liczne szczegóły ze swoim czasem dramacie tkwi zarazem tak wiele znaków przekraczających granicę jednej epoki czy jednego narodu. Piekielnie gęsty dramat, szerokie pole do gry wyobraźni, skojarzeń, wejrzenia w siebie.
W przedstawieniu Swinarskiego wszystkie te próby dochodzą do głosu nie zagłuszając się nawzajem, ale na plan pierwszy wysuwa się osobisty dramat Konrada-Wyspiańskiego - Polaka, poszukującego najprostszej formuły uładzenia z polskością. Trwa więc gorączkowe rozliczanie z wadami, naroślami, mitami i równie gorączkowa gonitwa za tym, co naprawdę trwałe i godne walki. Konradowi wyrywa się z ust liryczna tęsknota za normalnością:
Chcę, żeby w letni dzień
w upalny letni dzień
przede mną zżęto żytni łan,
dzwoniących sierpów słyszeć szmer...
Z tej samej tęsknoty płyną słowa harde:
Zwyciężę na tej ziemi,
z tej ziemi PAŃSTWO wskrzeszę.
To Wyspiański pisał słowa "państwo" dużymi literami, żeby nie było wątpliwości. A więc co: powiastka państwowotwórcza? Też. Bo "Wyzwolenie" jest napisane tęsknotą za dobrym państwem, porządnie urządzonym społeczeństwem i jest zarazem oskarżeniem tych wszystkich, którzy spełnieniu tej tęsknoty swoją głupotą, warchol stwem, nikczemnością czy tylko krótkowzrocznością stają na drodze.
Dlaczego więc Konrad zwyciężywszy zmory przeszłości i rozprawiwszy się z nieczułymi współczesnymi zostaje oślepiony, osamotniony i osaczony przez Erynie? Bo "Wyzwolenie" toczy się na scenie w roku 1902 w teatrze krakowskim. A to mimo wszystko nie najbardziej stosowne miejsce, by Polskę budować. Tu można tylko Polskę inicjować. Kapitulacja? Bezradność poezji czy raczej jej siła mitotwórcza?
I o tym wszystkim opowiadają aktorzy Starego Teatru w osiemdziesiąt lat później. Grają role aktorów z początku wieku, którzy próbują przedstawienie, a potem rozcharakteryzowani udają się do domu. Grają więc i siebie, użyczając widowisku swojej prywatności i swego doświadczenia. W tę zegarmistrzowską robotę aktorską zaplątany jest Konrad - Jerzego Treli. Rola najtrudniejsza. Jak zagrać wersję mitu? Trela znalazł na to sposób, jego Konrad jest człowiekiem, pełnokrwistym, przeżywającym swoją gorączkę myśli i emocji. Cierpi, tęskni, walczy, dąży do prawdy. Chce "w teatrze tym Polskę budować".