Wracając do tego Wyzwolenia
Dwudziestego października tego roku przedstawienie "Wyzwolenia" Stanisława Wyspiańskiego w inscenizacji Konrada Swinarskiego, przygotowanej na scenie Starego Teatru w Krakowie, otworzyło pierwszy sezon Teatru Rzeczypospolitej w Warszawie. Trudno było o lepszy wybór. Wdzięczność winniśmy jednak nie tylko tym, co wybierali. Hołd składamy raz jeszcze wielkiemu twórcy tego spektaklu, a potem zespołowi i kierownictwu krakowskiego teatru za to, że dzieło Swinarskiego wciąż żyje na scenie i utrzymywane jest w znakomitej formie. Że raz jeszcze (już po raz trzeci) mogliśmy je oglądać w Warszawie, że mogło uświetnić wspomnianą uroczystość, której nadano wysoką rangę.
Premiera tego Wyzwolenia odbyła się 30 maja 1974, a więc lat temu z górą dziewięć. Mieliśmy już wtedy świadomość, że narodziło się na scenie Starego Teatru przedstawienie wielkie, podobnie jak o rok wcześniejsze "Dziady", jedno z największych, jakie powstały w naszym powojennym teatrze (miałem szczęście pisać o nim na tych łamach zaraz po premierze: Teatr nr 15/1974). Upływ czasu tak okrutny zazwyczaj dla dzieł sztuki scenicznej, w pełni potwierdził, a nawet jeszcze umocnił tamto przekonanie, całkowicie je zweryfikował.
Nie widziałem "Wyzwolenia" Swinarskiego i Starego Teatru od czasu premiery, jeśli nie liczyć istniejącej już na szczęście wersji telewizyjnej sprzed trzech lat, utrwalającej spektakl na barwnej taśmie. Zobaczyłem je znowu "na żywo" po dziewięciu latach w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, który tym razem był sceną Teatru Rzeczypospolitej. Wrażenie było równie co przed laty. Czy identyczne? W planie działania formy teatralnej - tak. W planie działania treści - oczywiście nie. Czas, w którym odbieramy dzieło, ma na działanie jego treści wpływ przemożny i nieunikniony (przepraszam za truizm). I choć w przedstawieniu nic się pod tym względem nie zmieniło, jedne jego treści brzmią dziś mocniej i aktualniej, inne jakby nieco odleglej.
Czas, w jakim żyjemy, sprawia, że najsilniej, najżywiej zabrzmiała dziś w "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego i Swinarskiego wielka dyskusja Konrada z Maskami o Polsce, jaka mogłaby i powinna by być. O Polsce, jakiej chce Konrad, nareszcie normalnej, jak inne kraje, nie wiecznie cierpiącej, mitycznej, obarczonej mesjanistyczną misją. Dyskusja o wyzwoleniu narodu z więzów kompleksów i fałszywych ambicji, wyzwoleniu spod wpływu oszustów, "co mu kradną duszę" i frazesów; o potrzebie państwa i rządu polskiego, które nie pozwoliłyby na marnowanie krwi polskiej i bogactw polskiej ziemi. W tej dyskusji mowa jest nawet o "narodowej cenzurze", której domaga się Konrad, by działała jak w każdym innym kraju, co niektórzy widzowie przyjęli zapewne z niedowierzaniem, że coś takiego jest w tekście autorskim. A jest...
Nie wymyślił przecież tego Jerzy Trela, który tego wieczoru, 20 października, jako Konrad cały spalał się w owym sporze z Maskami
i własnymi myślami, a liryczne, najpiękniejsze poetycko końcowe partie drugiego aktu ("Chcę, żeby w letni dzień, w upalny letni dzień"... i następnie całą tak zwaną modlitwę Konrada) zagrał przepięknie i wyjątkowo przejmująco. Marne to określenie "przepięknie", a "wyjątkowo" - być może fałszywe, bo skąd mogę wiedzieć, że nie gra tak samo na każdym przedstawieniu? A przecież równie znakomicie i przejmująco grał całą rolę, ze świeżością i nasyceniem godnymi premiery, wzbogaconymi jeszcze przez perfekcję wykonania, którą przyniosły mu lata obcowania z postacią.
Więc to tylko za sprawą czasu dzisiejszego pewne partie przedstawienia (i tekstu Wyspiańskiego) bardziej się aktualizują, a inne nieco oddalają. I dzieje się to trochę, jakby wbrew intencjom Swinarskiego, ale nie ma na to rady. Bo intencjom reżysera tego "Wyzwolenia" obca była wszelka aktualizacja, wszelkie doraźne uwspółcześnienie. Odrzucał interpretacje publicystyczne. Uważał, że dzieło Wyspiańskiego nie ma i nigdy nie miało charakteru agitacyjnego. Mówił w programie: "Twierdzę, że "Wyzwolenie" jest bliższe spowiedzi niż publicystyce". Było dla niego przede wszystkim tragedią. Tragedią społeczeństwa i tragedią Konrada, w której odbija się tragedia samego Wyspiańskiego jako artysty i patrioty. Tragedią niejako ponadczasową, bo w całości ciągle jak dotąd aktualną.
Swinarski w swoim przedstawieniu w sposób zdumiewająco wierny poszedł za tekstem Wyspiańskiego. Zbudował na współczesnej scenie "Wyzwolenie" "historyczne", "rzecz napisaną w roku 1902, dziejącą się na scenie teatru krakowskiego" - jak głosi podtytuł utworu, uwyraźniony również na afiszu spektaklu. Podkreśla to także kurytyna Siemiradzkiego w miniaturze, opuszczona przed antraktem. Wystawił więc "Wyzwolenie" historyczne udowadniając, że jest ono nadal współczesne, i że jest arcydziełem, o czym wielu z nas przekonał po raz pierwszy. Potrafił przeczytać je wspaniale i z równie wspaniałą, przenikliwą precyzją zmaterializować na scenie przy użyciu najwyższej próby współczesnych środków artystycznych. Osiągnął jedność myśli i formy tak wielką i tak naturalną, że stajemy przed jego dziełem w zadziwieniu i zachwycie.
Pisząc przed dziewięciu laty o przedstawieniu w Starym Teatrze, zatytułowałem swój szkic Całe "Wyzwolenie". Uważałem bowiem, że rezultat, jaki Swinarski osiągnął, mógł powstać i powstał tylko przez zmierzenie się z całym dziełem Wyspiańskiego, rozszyfrowanie go za Wyspiańskim do końca, ogarnięcie i rozwikłanie (czasem współtwórcze dopowiedzenie) wszystkich jego spraw i znaczeń, we wzajemnych powiązaniach myślowych i konstrukcyjnych. To odrzucenie rozwiązań cząstkowych, odrzucenie skupienia uwagi tylko na jednym kręgu spraw, było równoznaczne ze wspomnianym już odrzuceniem koncepcji publicystycznych, łatwego, doraźnego uaktualniania, tak ulubionego przez wielu reżyserów "Wyzwolenia" - uwspółcześniania. Praca Swinarskiego to było uparte i konsekwentne drążenie istoty całego dzieła. Tragedię bowiem mógł reżyser wyprowadzić tylko z kongenialnej, nie zawaham się użyć tego słowa, analizy całości.
Wiadomo, że dramat Wyspiańskiego jest wielki objętościowo, przez co wydaje się nadmiernie skomplikowany i zawiły. Trzeba go oczywiście nieco uprościć, uczynić bardziej klarownym. Przez rozwiązanie sceniczne, oczywiście, ale przedtem przez opracowanie tekstu, przez skreślenia. Otóż skrótów jest u Swinarskiego, jak na praktyki stosowane przy "Wyzwoleniu", bardzo mało i dotyczą ilości słów - nigdy spraw ani istotnych elementów treściowych czy konstrukcyjnych.
Swinarski nie pomija niczego lub prawie niczego z propozycji poety. Nie tylko myślowych. Nie pomija również jego wskazówek teatralnych. Z pierwszych buduje logikę myślową swego przedstawienia. Z drugich (zdumiewające, jak skrupulatnie je wykorzystuje!) - logikę artystyczną. Własne pomysły reżysera nigdy nie przeinaczają tu myśli i wskazówek autora. Z nich się wywodzą. Gdy trzeba, dopowiadają coś, co nie jest do końca dopowiedziane i określone; wyjaśniają, co mało klarowne i zbyt zawiłe; precyzują znaczenia i określają szczegóły z tą ulubioną przez Swinarskiego dosłownością i rzeczową konkretnością, przeciwną wszelkiej mglistej symbolice. Ale są w owych "dopowiedzeniach" rzeczy kapitalne, pomysły wielkie, które w końcu decydują o kształcie tej inscenizacji i jej niepospolitym sukcesie.
Wracamy dziś do "Wyzwolenia" Swinarskiego jako do pewnego wzorca dzieła teatralnego. Wzorca stosunku współczesnego teatru do klasyki narodowej, stosunku reżysera do wybitnego i trudnego autora. A także do wzoru pracy reżysera z aktorami, jego współpracy ze scenografem, kompozytorem, a nawet maszynistami teatralnymi. Wzorzec ten okazał się bardzo trwały i długo jeszcze zapewne będzie żywy. Stąd głęboki sens pokazania go na scenie Teatru Rzeczypospolitej.
Trzeba jeszcze raz wyrazić najwyższe uznanie Staremu Teatrowi, który dzieło Swinarskiego (podobnie zresztą jak jego "Dziady") nie tylko utrzymuje w repertuarze, ale także pieczołowicie pielęgnuje. To zjawisko u nas bez precedensu. A jest to podobno bardzo trudne do osiągnięcia, aby przedstawienie teatralne tak długo zachowało pełnię życia, pierwotną temperaturę emocjonalną, napięcie myśli. Zazwyczaj z czasem wiele z tych rzeczy "wyparowuje", pozostaje perfekcyjność techniczna coraz bardziej pusta wewnętrznie.
Nie stało się tak z "Wyzwoleniem" Starego Teatru, mimo że zespół od dawna już nie może odwołać się do reżysera. Na szczęście niewielkie są w stosunku do premiery zmiany w obsadzie. Wymieńmy ważniejsze: rolę Reżysera objął, po Andrzeju Kozaku, Edward Lubaszenko (grał ją już, i to bardzo dobrze, w realizacji telewizyjnej), Starego Aktora, po zmarłym Wojciechu Ruszkowskim - Roman Stankiewicz. Reszta zmian dotyczy postaci epizodycznych, wśród których szkoda mi trochę Harfiarki - Joanny Żółkowskiej. Poza tym większych szkód nie było. Za to główni aktorzy przedstawienia wspaniale rozwinęli swą sztukę osiagając rzadko ogladaną maestrię. W ogóle spektakl wykonany został w Warszawie z perfekcyjną doskonałością. O Treli - Konradzie już pisałem. Prawdziwym majstersztykiem stała się rola Anny Polony - Muzy czy Jerzego Radziwiłowicza - Hołysza, a wśród epizodów - Izabeli Olszewskiej (Wróżka).
To, że spektakl ów mogliśmy w 1983 roku zobaczyć w Teatrze Rzeczypospolitej, i to zobaczyć w takiej formie, świadczy jeszcze o jednym: o wielkich pożytkach, jakie wynikają ze stabilizacji i okrzepnięcia wybitnych zespołów artystycznych. O tym, że tak jak Stary Teatr w Krakowie - trawestując słowa, które padają w "Wyzwoleniu" - silne muszą mieć podstawy budowy.